Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Toronto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Toronto. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 grudnia 2014

Być jak Bill Murray

St. Vincent
reż. Theodore Melfi, USA, 2014
103 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 12.12.2014
Komedia, Dramat



„Cywilizacja, cywilizacja, smog i morderstwa, to bez porównania przyjemniejsze. Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie”. Ten cytat z Bukowskiego wprost idealnie odwzorowuje świat skompresowany RARem w St. Vincent Theodora Melfiego - u nas w kinach już od piątku jako… Mów mi Vincent (och, serio?). A właściwie to nawet nie świat, bo ten tutaj jest w sumie zwyczajnie normalny, prawie taki sam jak nasz, mój, twój, mniej więcej. Bardziej rzecz tyczy się jednej konkretnej aspołecznej jednostki, zgorzkniałego pijaka, hazardzisty, chama i życiowego obiboka, który nienawidzi innych ludzi, rzecz jasna ze wzajemnością. Jak się jednak finalnie okazuje, może on być dla kogoś idolem, wzorem do naśladowania a nawet i świętym. W tej roli chyba najbardziej odpowiednia i pożądana osoba pod nieboskłonem. Panie i Panowie, przed wami ekranowy idol wielu z nas, a już z pewnością mój - Bill „Fuckin” Murray!

O tak. To jest film skrojony idealnie pod jego wielkość i miarę. Zupełnie jakby na jakimś bankiecie przypadkiem spotkał Melfiego i rzekł mu na wpół poważnie ściskając przy tym w dłoni szklaneczkę łychy: „Jesteś reżyserem? Fajnie, a ja aktorem. Weź nakręć jakiś film ze mną w roli głównej, ale taki wiesz, odwzorowujący moje prawdziwe Ja”. No więc Melfi wziął i nakręcił.

Murraya nie sposób nie lubić. Uznaję to za pewnik, nie będę więc dyskutował ze smutasami i życiowymi niedorajdami, które mają w tej materii odmienne zdanie. Facet ma w sobie wszystko to, co jest obce większości gwiazdom i gwiazdeczkom z Hollywood i okolic, a przy okazji także 90 procentom ziemskiej populacji: Luz, swobodę, cięty, sarkastyczny humor i klasyczny wyjebalizm na wszystko. Być może jest już po prostu w takim wieku i na takim etapie kariery, że nic już nie musi. Może w spokoju odcinać kupony od swojej sławy robiąc właściwie to, co mu się żywnie podoba i to bez żadnych negatywnych konsekwencji. Wszak celebryci mogą więcej. Niemniej jest on w tej branży dla mnie pewnego rodzaju odtrutką na świat Ą i Ę, ten przesadnie poważny, skąpany w tonach pudru, kiczu i fałszu.

Murray zawsze bardzo skrupulatnie wybierał dla siebie role filmowe, a swojego agenta z czasem zastąpił automatyczną sekretarką. Na jego temat krążą prawdziwe legendy. W Szwecji np. po pijaku rozbił wózek golfowy. Innym razem wbił się na imprezę studencką, miał czelność świetnie się bawić, a na końcu samemu pozmywać naczynia. Nalewał też drinki gościom na jednym z festiwali filmowych. Słynne są też jego nagłe objawienia się zwyczajnym człowiekom, niczym święty (Vincent?). Np. potrafił wyskoczyć komuś zza drzewa w parku podczas niedzielnego spaceru, albo w restauracji podejść do jakiegoś dzieciaka i porwać mu kilka frytek z jego talerza rzucając przy tym na odchodne: „I tak nikt ci nie uwierzy”. Bill Murray jest dla mnie trochę takim Bukowskim kina. Niby nikt szczególny, z twarzy zupełnie podobny do nikogo, zwłaszcza z tymi z bliznami po trądziku, ale w jego towarzystwie, choćby tym ekranowym, czuję się po prostu zajebiście i bardzo, bardzo swobodnie. W świecie idealnym chętnie przechyliłbym z nim kielicha.


Jednak o mały włos, a byśmy się na nim nie poznali. Nikt by się nim też dziś nie zachwycał. No, może poza jego pacjentami, gdyż Murray najpierw chciał zostać lekarzem. Ale jego szczeniackie marzenia poszły z dymem i to dosłownie, zaraz po tym, kiedy w latach siedemdziesiątych został zatrzymany za posiadanie Maryśki. Wyrzucono go przez to ze studiów. I dobrze. Mówią, że narkotyki rujnują ludziom życie, ale w tym konkretnym przypadku pomogły wspiąć się na szczyt. Murray za namową starszego brata - aktora, zainteresował się więc aktorstwem i poprzez kabarety oraz rozrywkowy program Saturday Night Live wzniesiony został na ołtarze amerykańskiego komizmu, po czym trafił na duży ekran. Morał? Warto jarać zioło i słuchać się starszego rodzeństwa.

Kiedy więc ktoś mówi Bill Murray, wtedy od razu widzę przed oczami Dzień świstaka (mój ulubiony świąteczny film), Ghostbusters, Między słowami i Broken Flowers. Theodor Melfi próbuje do tej czwórki uciekinierów dokleić mi jeszcze swojego Świętego Vincenta i prawie by mu się ta sztuka udała, gdyby nie nutka familijnego, lekko kiczowatego i nazbyt pretensjonalnego nadęcia w tym momentami dziurawym scenariuszu, przez które troszeczkę za bardzo zepchnięto postać tytułowego Vincenta w odmęty przeciętności.

St. Vincent to głównie gra jednego aktora. Wszystko to, co dotąd mówiło się o Murrayu, nieważne, czy prawdziwego, czy też zupełnie zmyślonego, zebrano w jedną kupę i ulepiono z niej postać Vincenta - zgorzkniałego, zapijaczonego, wiecznie spłukanego i bezczelnego dupka z wypiętym gołym zadkiem w kierunku otaczającego go społeczeństwa. Zawsze wybornie oglądało mi się go w rolach wszech outsiderów i życiowych popaprańców. Zupełnie jakby został do tego stworzony, lub gdyby po prostu grał samego siebie. Tym razem z jego ekscentrycznością musiała się zmierzyć samotna matka Maggie (Melissa McCarthy) wraz z jej młodocianym synem Oliverem (debiutujący Jaeden Lieberher), czyli nowi sąsiedzi Vincenta. Już samo ukazanie warunków mieszkalnych, porównanie trawników dwóch bliźniaczych posesji wygodnie lokuje naszych bohaterów po odmiennych i zupełnie przeciwnych stronach życiowej barykady. A jednak, dalsze ich perypetie, mimo, że naszkicowane według dość oczywistego i banalnego schematu (momentami niestety aż za bardzo) dorabiają się wspólnego mianownika, którego twórcą i głównym architektem jest młody Oliver.


Zwykle dziecko szybko poznaje się na dorosłych i nie zawraca sobie głowy pierdołami, do tego jest szczere do bólu. Taki właśnie jest młodzian z sąsiedztwa. Chłopak pozbawiony ojcowskiej ręki szybko zaprzyjaźnia się ze swoim nowym sąsiadem i niespodziewanym opiekunem, a z czasem nawet doszukuje się w jego aroganckiej oraz aspołecznej postawie zacnych wartości i cnót wszelakich, o których zdaje się dawno zapomniał już sam Vincent. Następuje klasyczny efekt magnesu. Plus i minus, czyli dwie jakże różne osobowości, dorosły i dziecko zaczynają się wzajemnie przyciągać. Obaj mają na siebie dobry wpływ, co finalnie skutkuje lekkim rozmiękczeniem i uczłowieczeniem samego Vincenta (acz wolę go bardziej w roli nieokrzesanego neandertala), oraz wyzbyciem się początkowej pizdowatości Olivera. Gdzieś za ich plecami ukazane są także problemy samotnej i wiecznie zapracowanej matki, oraz Daki - "Nocnej Damy" - towarzyszki Vincenta, uroczej do bólu Rosjanki, będącej jednocześnie prostytutką, którą gra świetna jak zawsze Naomi Watts. Może niektórych to zaciekawi, ale kobiecina z wielkim luzem i charakterystyczną dla siebie gracją eksponuje do obiektywu kamery własne majtki, a nawet i krocze. Ale umówmy się, najważniejsze skrzypce gra tu maestro Murray. To głównie dla niego sięgnąłem po ten tytuł i to na jego tekstach, odzywkach oraz dialogach się koncentrowałem. Reszta jest tu tylko tłem, a momentami nawet i milczeniem nad którym pozwolicie, spuszczę właśnie zasłonę.

Niemniej St. Vincent to bardzo urokliwa i sympatyczna pozycja, w sam raz na zimową zamułę i przedświąteczny pierdolnik. Trochę może i za mało ma w sobie ochów i achów, ale już samo zobaczenie Murraya w roli własnego mentalnego alter ego sprowadza gigantyczny uśmiech na mą styraną zimnymi podmuchami wiatru twarz. Opowieść może i spłodzona z setek różnych klisz oraz zaprezentowana już wcześniej na tysiąc innych sposobów, ale za to jest lekko i bezinwazyjnie, łatwo i przyjemnie. Murray autentycznie poprawia samopoczucie, a przy tym udowadnia swoją filmową postawą, że będąc uzależnionym od wódy, hazardu i innych używek, w dodatku nienawidząc innych ludzi od tak, dla świętego spokoju, można być jednocześnie klawym i lubianym typem. Wbrew temu co mówią specjaliści da się tak funkcjonować w społeczeństwie. Dla mnie bomba i główne przesłanie St. Vincent. Chlejcie, przeklinajcie, mówcie wprost co myślicie o innych, a i tak będziecie przez kogoś kochani. Klawo i optymistycznie. Warto być takim jak Bull Murray.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,2



sobota, 26 kwietnia 2014

Trzy razy jeden

Ida
reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN, 2013
80 min. Solopan
Polska premiera: 25.10.2013
Dramat



Na swój sposób to jest mi nawet trochę głupio, że kazałem Idzie czekać na siebie tyle czasu. Zwłaszcza, że miałem ją już kilka razy na wyciągnięcie ręki. Najpierw, jeszcze w październiku, byłem o włos, aby ją zaliczyć obejrzeć na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Miałem ją już wybraną we wstępnej selekcji, ale na ostatniej prostej stchórzyłem, tzn nie, to złe słowo. Wcale nie stchórzyłem, tylko postawiłem na inne tytuły, bo budżet i czas miałem okrojony, a pożądanych pozycji, zwłaszcza niedostępnych w późniejszym kinowym repertuarze zbyt wiele. Idę obejrzę sobie później w kinie - mówiłem. Jasne. Odpuściłem ją także dlatego, że mierził mnie trochę jej opis i ogólna tematyka, która na myśl przywodziła mi Pokłosie, a te dostarczyło mi jedynie wielkiej zgagi. Znów zapachniało polskim cebulactwem, wydumanymi zbrodniami na narodzie żydowskim i drzwiami od stodoły.

Mijały miesiące, a Ida zgarniała kolejne, całkiem prestiżowe, także zagraniczne nagrody. Londyn, Toronto, sukces kasowy we Francji, w kraju też zgarnęła niemal wszystko co tylko było możliwe. Niektórzy nawet się mnie pytali (jak bym był jakąś wyrocznią), co ja w ogóle sądzę o filmie i czy warto go obejrzeć. A ja co? Jajco. Nic nie sądzę, bo przecież jeszcze nie widziałem. Na szczęście to już przeszłość. Wkurwiłem się, mówiąc najoględniej i kupiłem sobie Idę na DVD.

No i cóż. Żałuję, że kazałem jej tyle czasu czekać, ale to już pisałem. Cieszę się bardzo, że Pawlikowki nie poszedł śladami Pasikowskiego i nie skupił się głównie na złych Polakach-Katolikach, bezwzględnych mordercach niewinnych Żydów. Owszem, ten wątek jest w tej niezwykłej historii poruszony, powiedzmy, że występuje w tle, ale jego odbiór w stosunku do całości nie wzbudził we mnie większego niesmaku, tak jak wspomniane Pokłosie właśnie. Pawlikowski inspirując się życiorysem prawdziwej stalinowskiej sędziny, komunistycznej bestii - Haliny Wolińskiej, stworzył postać prokurator Wandy (kapitalna Agata Kulesza) i może trochę zbyt delikatnie ją potraktował, nawet pozwalając widzowi się z nią zaprzyjaźnić, ale na swój sposób została ona w filmie za swoje czyny ukarana. W przeciwieństwie np. do gen. Jaruzelskiego, który nadal przedstawiany jest w mediach jako bohater i w gruncie rzeczy miły, poczciwy dziadek, a nie tak jak powinno się go nazywać - zdrajcą, mordercą i dyktatorem. Jednak życie w Polsce nauczyło mnie już tego, abym się temu nie dziwił.

Niewinność, delikatność, czystość i miłość do Boga jak i drugiego człowieka symbolizuje w tym filmie tytułowa Ida, która w duecie z "krwawą Wandą" maluje niezwykły obraz utkany z naszej bolesnej historii, którą nadal trudno jest sprawiedliwie osądzić. Podoba mi się głównie to, że reżyser niczego widzowi ordynarnie nie narzuca, skupia się jedynie na emocjach, na ludziach, a nie na ideach. Oczywiście wszystko zależy od nas samych jak ostatecznie zinterpretujemy ten obraz, ale sądzę, że bez względu na światopogląd widza, odbiór filmu wszędzie będzie podobny, czego najlepszym dowodem są zachwyty zagranicą.

Jednak mój największy aplauz budzą w Idzie czarno-białe zdjęcia, oraz fantastyczne kadry, które w nieruchomej konwencji, poprzez zastygłą w bezruchu kamerę obserwują nieśpiesznie poprowadzoną historię. Aktorzy czasem aż nie mieszczą się w jej głębi i ramach, co tylko potęguje doznanie artystycznej estymy i uzyskuje odczucie kameralnej klimatyczności. Piękne, subtelne, wyciszone, aktorskie kino z bijącą z niego mistyczną wręcz duchowością przywodzącą na myśl największe dzieła Bergmana. Czuć w nim zarówno chłód, jak i gorąc od wulkanu emocji. Ida nawiązuje, oraz czerpie całymi garściami z największych klasyków polskiego kina. Jakże się cieszę, że nadal jeszcze nie zginęło.  

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2





Blue Jasmine
reż. Woody Allen, USA, 2013
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 23.08.2013
Dramat, Komedia



Muszę to z siebie wyrzucić. Woody Allen przestał mnie jarać. Właściwie, to stało się to już jakieś 12 lat temu, za czasów Klątwy Skorpiona, czy Koniec z Hollywood, a w kolejnych latach, przy pomocy swoich romantycznych wojaży po Europie, coraz częściej zaczął mnie wręcz irytować. W pewnym sensie można zaryzykować stwierdzenie, że wyrosłem już z tego żydowskiego neurotyka, tak jak i z kina Almodovara, którym przecież też się kiedyś jarałem. Nie mniej, w momencie kształtowania się mej kinematograficznej wrażliwości, twórczość Allena była mi bardzo bliska. Zwłaszcza cenię sobie jego reżyserski dorobek z lat 70-tych i 80-tych. Nowy Jork, kłopoty z zaadaptowaniem się do wielkomiejskiego tempa i stylu życia, toksyczność związków międzyludzkich, schorzenia nerwicowe oraz te na tle psychicznym, do tego błyskotliwe dialogi, dystans do samego siebie i siarczysty humor. Imponowało mi to. Allen był pewnego rodzaju lustrem, w którym można było się samemu przejrzeć, a nawet zaśmiać z własnego odbicia, o ile ktoś to w ogóle potrafił. Mnie akurat nigdy nie sprawiało to większego problemu, dlatego przez wiele lat kumplowałem się z tym przemądrzałym kurduplem w okularach.

Ale z końcem lat 90-tych Allen raptem się w tym wszystkim zatracił. Może mu się znudziło, może miał dość, nie wiem, ale nagle przestał być psychoanalitykiem milionów. Co prawda próbował jeszcze ze dwa razy wrócić do swych korzeni, zwłaszcza w niezłym według mnie Whatever Works, ale na tle nowych szaleństw jakimi zaskarbił sobie sympatię, zwłaszcza pań, dla których nowy Allen stał się czarującym i szarmanckim przewodnikiem po wykwintnym świecie pełnego dostojności rodem z wyższych sfer i z romantyzmem w tle (w skrócie - Vicky Cristina Barcelona), wyglądało to już, może nie mało poważnie, ale po prostu inaczej. W pierwszej chwili nawet mi się to podobało, ale dziś, z perspektywy czasu, mam żal. Mam żal, że opuścił Nowy Jork. Podobał mi się jeszcze względnie O północy w Paryżu, ale bardziej dlatego, że sam już przestałem oczekiwać od tego gnojka w pinglach czegokolwiek z niego samego.

Do Blue Jasmine podchodziłem więc jak pies do jeża. No kompletnie mnie nie ciągnęło. Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałem doskonale jak będzie mi smakował jej finalny odbiór. Ot, typowy Allen znany mi dobrze już od prawie piętnastu lat. Na dźwięk jego nazwiska zaczął towarzyszyć mi przesyt jego ogólnej twórczości. Ja wiem, że w jego wieku facet zapewne chce płodzić jak najwięcej i ciągle nie chce zdejmować nogi z gazu, a wręcz ją dociska, w końcu w głowie kłębi się już z pewnością pewna niepokojącą myśl, która szepcze na ucho, że to może być już jego ostatni film. Bo może. Nie mniej, od kilku już lat, gdy widzę zbliżającą się premierę nowego filmu Allena kręconego głównie w Europie - ciężko se wzdycham.

Sięgnąłem jednak po Blue Jasmine, bo mimo wszystko nie dawała mi spokoju i oczywiście otrzymałem dokładnie to, czego się po niej spodziewałem. Typowy, współczesny Allen. Multum dialogów, czasem nawet zabawnych, problemy egzystencjalne kilku bohaterów, pastisz i satyra zwłaszcza na nowobogackie środowiska, ą i ę, do tego skomponowany przez samego Allena jazz, niezła Cate Blanchett i… w zasadzie to wszystko. Miła rozrywka na niedzielne popołudnie. Szkoda, że Allen dostarcza nam dziś już tylko tego. Cóż. Starość nie radość.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,0





Dom Hemingway
reż. Richard Shepard, GBR, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Gangsterski



Zupełnie nie dostrzegłem tego tytułu w na bieżąco układanym w mym łbie repertuarze. Możliwe bardzo, że byłem w tym czasie w kiblu, chory, albo akuratnie trzeźwiałem. Przez miesiąc. Na Hemingwaya wpadłem dopiero przed kilkoma dniami, przypadkiem i przy okazji gapiąc się tak bez sensu na fejsbuka innych. Wystarczył mi jednak tylko jeden kadr, jedno zdjęcie podpisane zabawnym dialogiem, żeby obudzić w sobie głód gangsterki.

Jeszcze tego samego dnia zmierzyłem się więc z uroczym w chuj Jude Law (z ręką na sercu, nie mam pojęcia jak odmienić jego nazwisko na swojski). Nie muszę tu chyba po raz kolejny pisać, jednak i tak to zrobię, że uwielbiam takież to ekstremalne jednostki ludzkie podziwiać na ekranie. Mam słabość do wykolejeńców, pojebańców i wszech maści narwańców, którzy lubią stawiać na szali swojego życia wszystko co tylko znajduje się w ich zasięgu. Tytułowy Dom Hemingway to uznany na rynku kasiarz i złodziej (pijak rzecz jasna również), który wyłazi z pudła po dwunastoletniej odsiadce. W międzyczasie umiera mu żona, a jego latorośl, która słusznie go nienawidzi, jest już matką jakiegoś małego mulata. Hemingway musi jednak wpierw zadbać o swoje interesy i bierze się za odebranie nagrody za trzymanie mordy w kuble w czasie swojej garowania.

Scenariusz wydaje się być prostszy od szkolnego przedstawienia z okazji Dnia Matki, ale okraszony zjawiskowymi dialogami oraz charyzmą Jude Law, ostatecznie daje radę. Gorzej z jego odzwierciedleniem i przeniesieniem na ekran. Tutaj młokos - Richard Shepard - poległ niemal w całej rozciągłości. O ile początek filmu daje nadzieję na wyjątkowo zgrabne, szemrane kino w stylu kultowego już Przekrętu (otwierający tekst o kutasie Hemingweya – arcydzieło), to im dalej w las, tym więcej chorych drzew.

Rozczarowanie ogromne, bo też i oczekiwania po zapijaczonym, narwanym i uroczym skurwielu miałem tak samo wielkie jak jego ego. To jednak nie jest jego winą, że reżyser nie udźwignął ciężaru, albo też nie miał pomysłu na porządne szarpnięcie. Jude Law obronił ten film przed ostatecznym i w pełni zasłużonym linczem, także bez dwóch zdań wprowadzając do powszechnej, obiegowej świadomości milionów tysięcy kilka zabawnych dialogów i ocierających się o geniusz scen, ale to jednak dużo za mało, aby wbijać sobie do głowy ten tytuł. Mały plusik jeszcze za naplucie w twarz tej błąkającej się po świecie mendy - poprawności politycznej, i to by było w sumie na tyle. Dom Hemingway jest cool, ale film o nim mocno do dupy. Spieprzyli niezłych rozmiarów potencjał. Cóż, nie mój problem.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,4



wtorek, 23 kwietnia 2013

Voulez vous coucher avec moi?

U niej w domu
reż. François Ozon, FRA, 2012
105 min. Kino Świat
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, Thriller




Doszedłem kilka dni temu do dość zaskakującego wniosku. Mianowicie, kategorycznie stwierdziłem przed samym sobą, iż męczą mnie filmy francuskie. Potwornie. I nie zmienia tego cała plejada doskonałych klasyków, których trochę jednak żabojady przez te wszystkie lata napłodziły. Od lat jednak kilku (nastu?) francuska szkoła filmowa przechodzi chyba lekki kryzys. Raz na pewien czas coś fajnego z nad Sekwany się trafi, wiadomo, choćby ubiegłoroczne Poliss, L'Apollonide, czy Nietykalni (acz to akurat komercha), ale genialnych produkcji mają do zaoferowania tyle co Sarkozy kot napłakał. Jak na ich potencjał i wkład w rozwój światowej kinematografii, prezentują raczej obraz podparyskiej nędzy i rozpaczy.

Jakby tego było mało, obcując z najnowszym filmem jednego z największych z francuskich kinowych nazwisk - François Ozon, nagle przyłapałem się na tym, iż strasznie irytuje mnie ichniejszy język. A przecież kiedyś mi się podobał. Nie wiem, może alkohol przeżarł mi już jakąś komórkę w mózgownicy, albo też przy ostatnim jebnięciu w górne drzwiczki od szafy w kuchni coś mi się już bezpowrotnie poprzestawiało, ale autentycznie męczę się prze okrutnie patrząc na francuski ekranowy ekspresjonizm. O dziwo wszystko mnie w tym drażni. Ton, akcent, prędkość wypluwania z siebie słów, ten ich charakterystyczny ślinotok i gardłowanie. To ma być język miłości? A dupa. Już niemiecki jest dla mnie bardziej sexy (pewnie przez niemieckie pornole). Chyba potrzebuję lekarza.

U niej w domu, to wyróżniona na festiwalach w Toronto, czy San Sebastian próba powrotu Ozona na salony. Ktoś pewnie stwierdzi teraz, że jak to? Przecież on już od dawna śmiga po czerwonych dywanach. No niby tak, ale w moich skromnych oczach Ozon właściwie skończył się zanim jeszcze na dobre rozpoczął. Basen był świetny, potem już tylko umiarkowanie dobry 5x2 i w zasadzie to by było na tyle. Każdy późniejszy jego tytuł to nieporozumienie, lub zwyczajnie zawód z Rickym, czy Angelem na czele. A fenomenu jeszcze wcześniejszych 8 kobiet nie łapię w ogóle, no ale akurat należę do śmiertelnych wrogów musicali, więc mam alibi.

Wiele dobrego słyszałem o najnowszej produkcji Ozona, acz trailer specjalnie mnie nie porwał. Nie mniej jednak kierując się zasadą ograniczonego zaufania, przydzieliłem mu kredyt hipoteczny, znaczy się swój jakże cenny czas. I niestety, już od pierwszych minut film zaczął mnie irytować. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie umiem tego jasno i klarownie spersonalizować. Jak pisałem wyżej, wkurzało mnie niemal wszystko. Profesor Germain (Fabrice Luchini), jego uczeń Claude Garcia (Ernst Umhauer), nawet dwie naprawdę fajne babeczki, które cholernie sobie cenię i lubię, Emmanuelle Seigner i Kristin Scott Thomas. Jeżeli więc do szewskiej pasji doprowadzali mnie w sumie nieźli aktorzy, no to problem wydaje się być chyba jakby głębszy. Obstawiam nieśmiało scenariusz, gdyż delikatnie mówiąc, nie porywa. Ma luki, jest naiwny i niedopracowany, a jego finał kompletnie mnie nie satysfakcjonuje. Ale to byłoby zbyt proste. Musi być coś jeszcze.

Historia z pozoru ciekawa. Żyje sobie bowiem wrażliwy i wyróżniający się z tłumu tępaków w klasie uczeń, który z nudów własnoręcznie pisze historyjkę w oparciu o prawdziwe postacie - swojego ciapowatego kumpla z klasy i jego rodziców (m.in. wspomniana Seigner). Pod pozorem udzielania korepetycji z matematyki swojemu lekko ograniczonemu „przyjacielowi” Claude Garcia wkracza do jego z pozoru normalnego domu rodzinnego, którego jak się okazuje, brakuje mu w swojej wersji życia o standardzie low, jakie mu złośliwe niebiosa przydzieliły. Opisana w ramach lekcji domowej historia zakończona charakterystycznym Ciąg Dalszy Nastąpi, zainteresuje jego profesora od francuskiego, który raptem dostrzeże śpiący w niej nieoszlifowany geniusz autora, a nawet oznajmi, iż chłopak ma „papiery na wielkiego pisarza”. Nie wiem po czym to stwierdził, ale być może we Francji ichniejsze dzieciaki nie umieją pisać do tego stopnia, że każdy szesnastolatek potrafiący ubrać jakąś myśl w zdanie umiarkowanie złożone wydaje się być talentem na miarę Prousta. Śmiechy chichy, ale u nas w gimnazjach jest zapewne podobnie.


Tak więc nasz zdolny małolat pisze sobie kolejne odcinki, a jego psor wraz ze swoją ciekawską żoną czyta je w domu i sobie o tym wspólnie rozprawiają przy lampce wina. Chłopak coraz bardziej wkracza w życie prywatne oraz intymne obcej mu rodziny, zaczyna podsłuchiwać jego mieszkańców, a nawet przeszukiwać mieszkanie, aż w końcu zakochuje się w matce kolegi. Takie to trochę typowe i mocno przewidywalne, ale doskonale go rozumiem. Za małolata sam kochałem się w milfach kobietach dojrzałych, po 30-tce, czasem w matkach kolegów, które wtedy wydawały mi się co prawda bardzo stare, ale jednak atrakcyjne z pryszczatego punktu widzenia. Wszystko fajnie, tylko, że sposób przedstawienia tej opowieści nijak kupy się nie trzyma. Zachowawczy profesor zbyt łatwo, wręcz naiwnie wciąga się w dość miałką opowieść i gotów jest nawet złamać prawo stawiając całą swoją reputację oraz karierę nauczyciela na ostrzu noża, byle tylko dalej czytać jakieś wynaturzenia sfrustrowanego nastolatka. Kompletnie nie trafiają do mnie relacje jakie się między nimi rodzą. Nie są autentyczne. Przez to wszystko inne rozbija się o skały skalistego nabrzeża. Śmiertelnie.

Poza tym Claude Garcia, który nie dość, że irytuje samą swoją bytnością na ekranie, nie jest widzowi rzetelnie przedstawiony. W zasadzie to nic o nim nie wiemy. Nie można więc z nim nawiązać choćby cienkiej nici porozumienia, że o sympatii nie pomnę. Z resztą, w tym filmie nikogo nie polubiłem. Absolutnie żadnej postaci. Mało tego, każda z nich mnie na swój sposób męczyła. Błędy w scenariuszu, ale też i reżyserii, wyrażają się także w pokracznym przedstawieniu struktury budowy emocji, w której opowiadana historia lansowana jest od początku jako fikcja literacka zrodzona w bujnej wyobraźni małolata. Tyle, że ja już od pierwszej minuty układałem sobie całość w głowie w ten sposób, iż sprzedawana profesorowi bajka jest czymś w rodzaju pamiętnika pisanego na gorąco. Czyli, że to wszystko dzieje się naprawdę i obserwujemy raczej mało interesujący serial wenezuelski zapisany na pojedynczych kartkach od szkolnego zeszytu w formie odcinków przedzielonych reklamami proszków do prania. Co prawda Ozon w kilku przypadkach próbował zburzyć w mojej głowie ów porządek, starając się przedstawić poszczególne sceny jako wypadkową wyobraźni młodocianego autora nad którą zdaje się w pełni panować i tworzyć po swojemu mieszając przy tym innym w głowach, ale za każdym razem wyglądało to dość niedorzecznie, by nie powiedzieć, że śmiesznie.

Finał zawiódł jednak najbardziej. Pomijam już sam fakt, że przez sposób narracji nie miałem specjalnie ochoty go doświadczać, to jednak po cichu liczyłem na to, że a nóż, Franek zrobi mi psikusa i czymś jednak zaskoczy. Ale też nie po to karmię swoje przeczucie życiowymi dogmatami, żeby te nie zdążyło zawczasu mnie poinformować, iż koniec końców nadchodzące zakończenie obleje swój test na zajebistość. Oczywiście miałem rację. Koniec był nędzny, bez sensu stylizowany na rasowy thriller. Może gdyby nie był, wyszłoby lepiej. Werble perkusji nabrzmiewają, dożą ku kulminacji, widz w pocie czoła (no dobra, bez tego potu) obserwuje popisy cyrkowych akrobatów na trapezie, a ci nagle spadają, źle zamontowana siatka zabezpieczająca pęka – trup na miejscu. I kto teraz zwróci za bilety?

Film co prawda oglądałem na niedzielnym kacu i może to właśnie przez niego odbierałem go w tak bezpłciowy sposób, ale też nie pierwszyzna to u mnie, więc wiem, że to jeszcze nie powód. Zamysł był niezły, przyznaję, bo też fajne było wciąganie do opowieści ucznia kolejnych, rzeczywistych postaci, w tym samego nauczyciela. Świat realny stał się jednocześnie fikcją, która kreślona kreską autorstwa chyba jednak trochę siurniętego autora, często wychodziła poza margines prawdziwego życia. Dziwi mnie trochę to jak dorośli ludzie dali się tak prosto wkręcić w tą historyjkę, oraz, że pozwolili tak wiele dla niej poświęcić, w ostateczności także stracić. No ale kto tam zrozumie żabojada.

Ozon w tym filmie sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział w którym kierunku ma wraz ze swoimi postaciami podążyć. Czy bardziej w stronę przegadanego kina psychologicznego, doszukując się w nim logiki i wytłumaczenia w zawiłości skomplikowanego nastoletniego umysłu, czy może jednak powinien skupić się na prostszych instynktach, by przestraszyć widza jakąś nieszablonową hmm… rodzinną patologią, między wierszami wytykając dorosłym błędy wychowawcze. Myślę, że Francuz chciał spróbować wszystkiego jednocześnie, przez co wyszło takie nie wiadomo co i klasyczny przerost formy nad treścią. Mnie rzecz jasna nie porwał, nie zaczarował i nie zachwycił. Obcowanie z U niej w domu przypominało mi układanie zawiłej konstrukcji z klocków Duplo, a ja przecież chciałem pobawić się w Technics (Lego je jeszcze robi w ogóle?). W dodatku całość jest wybełkotana po francusku, którego, jeśli usłyszę go gdzieś na ulicy, Bóg mi świadkiem, będę go zjadł. Na odtrutkę potrzebuję teraz chyba czegoś hiszpańskiego, najlepiej z cyckami.

3/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



niedziela, 27 stycznia 2013

Oczy, dekolt i to coś

Silver Linings Playbook
reż. David O. Russell, USA, 2012
122 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.02.2013
Romans, Dramat, Komedia




Osiem nominacji do Oscara. Łał. No powariowali. Tylko Lincoln (12) i Życie Pi (11) dostali ich w tym roku więcej. W sumie też dużo za dużo jak na mój zwichrowany gust, no ale to przecież były festiwalowe pewniaki. W historii nagród rekordzistami są Titanic i Wszystko o Ewie (po 14), a tu raptem ten Silver coś tam Playbook, tak pokracznie przełożony przez Forum Film Poland na język Wojewódzkiego i Grycanek (w sumie żadna nowość), dostaje aż osiem. WTF? Przecież ja nawet nic o tym filmie wcześniej nie słyszałem. Prawie nic. Zapewne to tylko gorzej świadczy o mnie, ale też, orzeszki przeciw bananom, że było nas więcej. David O. Russel ma chyba patent na Akademię, albo też jest w posiadaniu jakichś kwitów w postaci kompromitujących taśm z udziałem członków szacownego gremium, np. sex tejpy. Dwa lata temu udało mu się ich przechytrzyć Fighterem. I to dwukrotnie. Ale wtedy serio mu wyszło, to był dobry film i miał prawo domagać się satysfakcji. Cholera, no to może ten też będzie dobry, a ja tylko tak bez sensu jątrzę i grymaszę?

Nie mniej jednak zaczął się fatalnie. Pierwsze piętnaście minut i miałem go ochotę może nie tyle wyłączyć, co raczej uaktywnić na pilocie przewijanie z podglądem, oraz zakończyć ten proceder dopiero gdzieś przy napisach końcowych. Jakieś takie niechlujne te kadry, zbyt dynamiczne i chaotyczne, do tego ta trzęsąca się kamera, dziwne ujęcia i odpychająca gra irytujących aktorów na dzień dobry. Masa dialogów, dużo słów, mało satysfakcjonującej treści. Nawet ujrzenie po chwili na ekranie Roberta De Niro nie wiele pomogło. Owszem, moja twarz wykrzywiła się w swojej pokracznej formie i spróbowała odnaleźć w bazie danych „minę nr trzy”, uśmiech znaczy się, ale niestety nie bardzo jej to wychodziło. Od pewnego już czasu mam tak z De Niro, że jak go widzę na ekranie, to mnie smuci ten facet bardziej niż cieszy. Bynajmniej to nie przez niego samego. Nadal go wielbię uczuciem nadludzkim. Tu raczej żale swe wylewam pod adresem tych, którzy go w ostatnich latach obsadzają najczęściej w rolach emerytów, dziadków i strapowanych ojców w jakichś durnych komediach romantycznych. A ja przecież tęsknię za De Niro w idealnie skrojonym garniturze lub w skórze, czy też w koszuli całej we krwi, w dodatku z przeszywającym wszystkich swym wyrachowanym wzrokiem i ściskającym w dłoni gnata wycelowanego w czyjś odrażający łeb. Za cholerę nie mogę pogodzić się z tak drastyczną zmianą wizerunku, a raczej z upływającym czasem, albo też z jednym i z drugim jednocześnie.

Nadal więc na taśmie dominowała pustynia Gobi. Kilka zabawnych point od czasu do czasu, ale ciągle ta sama permanentna nieciekawość. Cały czas coś mnie uwierało, z każdą minutą umierało i bezceremonialnie wymiotowało wprost na mnie z ekranu. Już miałem wyłączać, skoczyć na sport i pogodę po Wiadomościach, gdy nagle… nagle na scenie pojawia się ona.

Czujecie tą pauzę? Tą niezręczną ciszę, którą zakłóca jedynie odgłos szczęki dolnej uderzającej niezdarnie o podłogę? Ona. Cała w czerni z tym pysznym pieprzykiem na dekolcie i błękitem oczu bezwstydnie pożerającym moje męskie, do cna zarośnięte zgnilizną seksistowskie geny męskie, które to odpowiadają za rozpaczliwe poszukiwanie w każdej napotkanej kobiecie pierwiastka niedefiniowalności, fascynacji i klasycznego pierdolca na jej punkcie. Świat się zatrzymał, ludzie wstrzymali oddech, a francuskie siły zbrojne przestały bombardować pozycje dżihadystów w północnym Mali. Zakochałem się. Ja pierdolę. Znowu. Trzecia miłość w tym roku, a to przecież jeszcze styczeń pręży się na dopiero co kupionym ściennym kalendarzu wypełnionym aż do grudnia w żaglowe okręty. Dam sobie rękę odrąbać siekierą, że przyszło mi to prędzej, niż Bradley’owi Cooper’owi, jej filmowemu amantowi. Tiffany, co ja gadam, Jennifer Lawrence, dziecko, jak ty wyrosłaś! Pamiętam ją sprzed kilku lat, gdy świat oraz ja sam usłyszeliśmy o niej po raz pierwszy. Zagrała w także nominowanym do Oscara Winter's Bone, w bardzo brudnym filmie, pełnego amerykańskiego syfu, beznadziei, bólu i smutku. Bez mejkapu, bez krzty kobiecości i grama seksapilu, ale oczy, OCZY już wtedy miała nieziemskie. Ale dziś, gdy stoi w tym salonie, przed nami, co ja gadam, przede mną, w tych ciemnych włosach, małej czarnej z dekoltem, oraz w szalonym błękicie zmysłowej obojętności… Ja jebię. Tej nocy nie mogłem zasnąć.


I właśnie wtedy O. Russel wcisnął długo wyczekiwaną przeze mnie pauzę. Naszła mnie nawet myśl, całkiem uprawniona, że film odtąd będzie już tylko lepszy. Że ta magiczna chwila, czyli wkroczenie do filmu Jennifer, czy tam Tiffany, tej stuprocentowej zmysłowej kobiecości w pierwszym planie, że to wszystko uratuje tą opowieść i sprowadzi film na właściwe tory. Osiem Oscarów, ja pierdzielę, ona jest warta ich wszystkich. W pojedynkę. Rozłożyłem się więc wygodniej na kanapie, film właśnie rozpoczął się dla mnie na nowo. Nagle wszystko zaczęło się zazębiać i do siebie pasować. Dwójka naszych głównych bohaterów stała się w tym momencie gwarantem czegoś niezwykłego, nieokrzesanego i niesztampowego, czegoś, czego zawsze z uporem maniaka poszukuję w niebanalnym romansidle.

On, Pat, to niezdiagnozowany dwubiegunowiec z wahaniami nastroju i dziwnymi refleksjami wywołanymi silnym stresem. Pod własnym prysznicem przyłapał małżonkę z innym starszym, oraz brzydszym od niego facetem (co za podły i głupi babsztyl). Prawie go zatłukł na śmierć (też bym tak postąpił) i… za karę trafił na 8 miesięcy ostrej terapii do szpitala, znaczy się po naszemu - do wariatkowa, to przecież Ameryka. Ona zaś, Tiffany, straciła własnego męża w dość kuriozalnym samochodowym wypadku gdy wracali ze sklepu z damską bielizną. Kupiła coś sexy i właśnie mieli to wypróbować w domu. Nie zdążyli. Ze stresu oraz z rozpaczy zaczęła się więc w pracy puszczać, ze wszystkimi jak leci. Facet, dziewczyna, podwładny, przełożony, promocja niczym w Biedronce. Że też mnie się takie promocje w życiu tak rzadko trafiają.

Oboje z marszu i na dzień dobry się znienawidzą, spojrzą na siebie bokiem, ale po chwili połączy ich temat silnych i dobrze im przecież znanych prochów jakimi są faszerowani każdego dnia przez własnych psychoterapeutów. Świra zrozumie najlepiej tylko drugi świr. Stara i mądra to prawda ludowa, wiem, bo sam trzymam się w życiu wyłącznie ze świrami. Co prawda od razu wiadomo, że z tej mąki będzie chleb, romans w sensie, trudny i burzliwy, który najpewniej skończy się happy endem, jednak grunt, że nie towarzyszył temu procederowi pieprzony róż, puder i ta przesłodzona do granic możliwości walentynkowa naleciałość, której brzydzę się zarówno w filmie jak i w życiu prywatnym. Acz u nas w kinach ciężko będzie jej nie dostrzec, bo film będzie miał swoją premierę w okresie walentynkowym właśnie, tak więc drogie panie, szykujcie się na romantyczny seans. Wasi panowie już teraz zapewne szukają po cichu w repertuarze kin czegoś specjalnego na tą okazję. W sumie to nawet polecam facetom tą pozycję. Będziecie sobie mogli przynajmniej na legalu popatrzeć na apetyczny dekolt Lawrence ;)


W tym całym długim i mozolnym docieraniu się naszej parki gołąbków dostrzegałem momentami podobieństwa do takich niebanalnych miłosnych historii jak np. Zakochany bez pamięci, czy Blue Valentine. Czyli dobrze. Pierwsza liga tej kategorii wagowej. Ba, momentami nawet ścisła czołówka. Niestety im głębiej w las, tym gorsze wyniki zespołu Silver coś tam Playbook. Trzeba było przecież zagospodarować jakoś drugi plan, który poza De Niro był po prostu nijaki i nudny. Tak więc kiedy tylko Pat i Tiffany znikali z naszego pola widzenia, robiło się mocno nieciekawie. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Niestety bardzo krótko cieszyłem się pieprznym i oryginalnie zapowiadającym się romansem. O. Russel mniej więcej w połowie filmu przypomniał sobie, że przecież na rany boskie on walczy o Oscara, więc nie ma tu miejsca na jakieś niszowe taplanie się w błocie. Jak pomyślał tak uczynił. Dorzucił więc tego pieprzonego pudru i lukru o którym zapomniał na początku, doprawił różem i hollywoodzką tandetą, w wyniku czego końcowe fragmenty filmu zrobiły się miałkie i banalne aż do porzygu.

Szkoda. Wielka szkoda. Trochę zmarnowany potencjał i dekolt uwodzicielska zadziorność Lawrence. Film może zdobędzie jakiegoś Oscara, być może nawet i kilka, niech ma, nie jestem człowiekiem zawistnym, ale w moim prywatnym odczuciu, zamiast kapitalnej produkcji która zostaje w pamięci jej wymagających fanów na lata, oraz którą fajnie jest przecież mieć w swoim CV, reżyser połasił się na tanie lukrowe cukierki rozrzucone na czerwonym dywanie. David O. Russel stworzył historię skrojoną co do milimetra pod konkretne gusta Akademii, dlatego już wiem skąd te osiem nominacji. Rzecz jasna szeroko rozumiana publiczność także lubi takie ckliwe opowiastki, oczekuje prostych i szczęśliwych zakończeń, których jest przecież jak na lekarstwo w prawdziwych ziemskich historiach. Też je w sumie lubię, ale niech ścieżka prowadząca do ich finału będzie jak najbardziej wyboista. Jak w życiu. W tym przypadku, najpierw rozsypano gwoździe i usypano spowalniające garby, by w dalszej kolejności zalać to wszystko równym asfaltem i do mety dojechać już wygodną trzypasmową autostradą. Bez fotoradarów Rostowskiego rzecz jasna. To jednak trochę nie mój świat, nie moja droga. Zdecydowanie bardziej cenię sobie wyboistość, wystające studzienki oraz śmiertelne wypadki. Z mojego punktu widzenia film zasługuje maksymalnie na tróję z plusem, ale jako, że jestem facetem wybitnie kochliwym (nikt nie jest doskonały), to przez tą moją nową miłość wyciągnę go za uszy na przyzwoitą czwórkę z minusem. Za oczy, za dekolt i za to coś, co mimo bogatego bagażu doświadczeń życiowych, oraz tej wiecznie bolącej mnie szyi bezustannie łapie mnie gdzieś na ulicy znienacka, kopie po twarzy i nawiedza przed snem. Bądź przeklęta Jennifer. Wstydu nie masz tak pastwić się nad mężczyznami.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,4



czwartek, 21 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Pogorzelisko

Pogorzelisko/Incendies
reż. Denis Villeneuve, CAN, FRA, 2010
130 min.

No i to w zasadzie koniec festiwalowych recenzji. Pominąłem tu z różnych względów kilka filmów, ale za to zakończę swoją przygodę z 26'WFF filmem, który przez tegoroczne jury został wyróżniony główną nagrodą konkursu międzynarodowego. Został także doceniony przez warszawską publiczność. Pogorzelisko Denisa Villeneuve od samego początku był wymieniany w roli głównego faworyta do Grand Prix festiwalu. Czy słusznie?

"Bliźnięta Jeanne i Simon Marwan nie spodziewali się zbyt wiele po testamencie matki. Tym większe było ich zdziwienie, gdy Jean Lebel, notariusz i wieloletni przyjaciel matki, odczytuje im jej ostatnią wolę: by dzieci osobiście dostarczyły dwa listy - jeden do ojca, którego przez lata uważali za zmarłego, zaś drugi do brata, o którego istnieniu nie mieli pojęcia. Przy pomocy Lebela, rodzeństwo mozolnie układa w całość wszystkie elementy rozdzierającej serce historii matki. Życia nękanego nieustannym cyklem walki i nienawiści. Wreszcie odkrywają jej niesamowitą odwagę i zdecydowanie. Obiektywne spojrzenie na źródło wszelkich wojen, przedstawione poprzez niezwykle intymną podróż dwojga młodych ludzi do źródeł własnej nienawiści i miłości, która potrafi wszystko zwyciężyć".

Słuszne zwycięstwo. Faktycznie film bardzo mocny i kapitalnie skrojony, bazujący na emocjach widza wystawionych na ciężką próbę. Ale też dość trudny w odbiorze, zwłaszcza pod kątem możliwości niezrozumienia tła zagadnienia. Reżyser bowiem ani przez moment nie wyjaśnia widzowi w jakim kraju toczy się akcja filmu, oraz o jakich zbrojnych konfliktach tu się rozmawia. Oczywiście średnio zorientowany, wystarczająco kumaty i obeznany w mapie geograficznej i politycznej świata widz, zda sobie w końcu szybko sprawę, że film nawiązuje do 15-letniej wojny domowej w Libanie. W końcu nie pierwsza to w ostatnich latach produkcja odnosząca się do tamtych krwawych wydarzeń. Nie mniej jednak, podczas opuszczania sali kinowej dało się usłyszeć pytania w stylu "o co tu chodziło?", "kto walczył z kim i przeciw komu?". Warto więc przed rozpoczęciem oglądania Pogorzeliska, poczytać trochę o tym konflikcie. Zwyczajnie łatwiej będzie później podczas seansu.

Na tle tych traumatycznych czasów rozgrywa się wzruszająca historia pewnej rodziny, ukazana w sposób dwutorowy. Oczami nieżyjącej już matki, oraz ich dzieci wykonujących jej ostatnią wolę, odkrywając przy okazji skryte dotąd tajemnice swego rodu oraz własnego poczęcia. Emocje aż kipią z ekranu. Twarze bohaterów (zwłaszcza kapitalnej Lubnie Azabal) krzyczą do widza i wyciągają rękę w geście pomocy.

Nie jest to kino stricte antywojenne. Choć łatwo doszukać się tu wymownych obrazów i słów potępienia. To raczej dogłębna analiza kultu wojny oraz jej wpływu na ludzkie umysły, a także losy rodzin dotkniętych wojenną zawieruchą. Nic nie jest jednoznaczne i oczywiste. A terroryści to też ludzie dotknięci cierpieniem oraz karmieni kłamstwami. Historia może i trochę zbyt oczywista, ale ani przez moment się na niej nie zawiodłem. Imponująco uderza do głowy w asyście kapitalnie dobranej muzyki Radiohead (You and Whose Army).

Mocne i solidne kino, które zwiedziło już prawie cały świat, zbierając przy tym wiele cennych nagród filmowych (m.in w Toronto i Wenecji). Teraz doceniła je także Warszawa. Film jako zwycięzca festiwalu z pewnością niedługo trafi do polskich kin. Po prostu idźcie.

5/6


wtorek, 20 stycznia 2009

Bollywood z frytkami i keczapem

Slumdog Milioner
reż. Danny Boyle, GBR, 2008
120 min. Monolith Films


Nie lubię. Nie lubię Bollywoodu i już. Mało tego, kompletnie nie rozumiem szału na jego punkcie. Wiem że w dzisiejszych czasach tandeta i kicz mają swoich wiernych odbiorców. Pełen kościół fanatycznych i oddanych idei wyznawców. Ja jednak w tym konkretnym przypadku wybieram ateizm. Co ja gadam... jestem gotów nawet przyłączyć się do grona wyznawców Szatana. Zaprzedam mu swą duszę tylko po to, aby już nigdy więcej nie doświadczać na własnych oczach i uszach produktów z pod znaku hinduskiej fabryki snów.

Danny Boyle, czyli twórca jednego z najlepszych filmów w historii kina (Trainspotting), miał chyba nieco odmienny punkt widzenia od mojego i postanowił wybrać się do Indii w celu próby okiełznania gatunku, a przy okazji przepuszczenia go za pomocą miejscowych półproduktów, przez trybiki maszynki wyprodukowanej w innej, bardziej cywilizowanej strefie czasowej.

No więc co nam z tej hinduskiej eskapady przywiózł ze sobą Danny? Ano, całkiem smaczną potrawkę w sosie curry. Trzeba przyznać że kuchnia hinduska, w odróżnieniu od ich gigantycznego przemysłu filmowego, jest o wiele bardziej wysublimowana. Jeśli w ogóle da się zestawić to określenie z gastronomią. Danny upichcił zatem lekkostrawną pyszność. Lekko, bo też opowieść w niej zawarta jest łatwo przyswajalna, dość prosta i jakże uniwersalna, sprawdzająca się pod każdą szerokością geograficzną.

Jamal, główny składnik tego dania, to typowy przedstawiciel miejscowej biedy, ikona niesprawiedliwości i podziałów społecznych. Jednak to co wszczepiła mu do głowy ulica i bombajskie slumsy, zaczyna w chwili jego najważniejszego etapu życia bardzo procentować. Młody i szalenie ambitny chłopak dostaje się do hinduskiej wersji Milionerów, w którym to programie wcale nie dowiadujemy się o kolorze krawata Huberta Urbańskiego, lecz o szalenie barwnym i dość dramatycznym życiu gracza o milion rupli. Opowieść ta jest podzielona na etapy i wywołana do tablicy za każdym razem, kiedy zadawane jest kolejne pytanie przez mało sympatycznego gospodarza programu. Danny Boyle tak jednak ułożył pytania, aby historia Jamala była dla publiczności w studio i przed telewizorami jak najbardziej interesująca.
Dowiadujemy się więc o jego dzieciństwie, trudnościach wychowywania się w slumsach, miłości jego życia, agresji i przemocy. Każde pytanie w większym bądź mniejszym stopniu dotyczy jego życia i tego wszystkiego co dotąd doświadczył. Im więcej znał prawidłowych odpowiedzi, tym większe chmury się nad nim zbierały. Zachodzi więc podejrzenie o oszustwo. Jakim bowiem cudem ten młody i niewykształcony chłopak ze slumsów zabrnął aż tak wysoko w najbardziej popularnym teleturnieju w Indiach?

Pojawia się więc intryga, wątek sensacyjny, zwrot wydarzeń i dość dynamiczna akcja. Wszystko to przyprawione szczyptą wspaniałej muzyki i orientalnego tła miejskich hinduskich pejzaży. Niestety dość ciekawie skomponowana fabuła mniej więcej w połowie filmu traci trochę na polocie i oryginalności. No, przynajmniej ja w tym momencie wiedziałem już co będzie dalej i jak się ta cała historia skończy. A kończy się oczywiście happy endem. Niemożliwa dotąd miłość się dopełnia, a ostatnie pytanie za milion staje się symbolem zwycięstwa dobra nad złem. Na koniec Boyle postanawia jeszcze złożyć hołd hinduskiej myśli filmowej i w iście bollywoodzkim stylu zaprasza głównych bohaterów, a przy okazji również nas wszystkich, do wspólnego tańca na wypełnionym po brzegi peronie bombajskiego dworca kolejowego. Pojednanie dwóch, wydawać by się mogło, kompletnie niekompatybilnych światów, stało się więc faktem. Da się? Da. I to w niezłym stylu.

Film więc to dla wszystkich. Zawiera prawie wszystkie cechy filmu, w jakie musi być wyposażone kino familijne. Nieskomplikowane, ale podane w sosie carry nabiera innego, oryginalnego smaku. Skosztujcie z resztą sami. Slumdog Milioner co prawda wchodzi do naszych kin dopiero za miesiąc, ale warto poczekać. Zakreślcie już w swoich notesikach jego tytuł i czekajcie na premierę. Myślę że odniesie duży sukces, nie tyle w naszym kraju, co na całym globie. Danny Boyle dodał bowiem do kociołka magicznych przypraw które powinny zakręcić cały świat.

4/6