reż. Theodore Melfi, USA, 2014
103 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 12.12.2014
Komedia, Dramat
„Cywilizacja, cywilizacja, smog i morderstwa, to bez porównania przyjemniejsze. Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie”. Ten cytat z Bukowskiego wprost idealnie odwzorowuje świat skompresowany RARem w St. Vincent Theodora Melfiego - u nas w kinach już od piątku jako… Mów mi Vincent (och, serio?). A właściwie to nawet nie świat, bo ten tutaj jest w sumie zwyczajnie normalny, prawie taki sam jak nasz, mój, twój, mniej więcej. Bardziej rzecz tyczy się jednej konkretnej aspołecznej jednostki, zgorzkniałego pijaka, hazardzisty, chama i życiowego obiboka, który nienawidzi innych ludzi, rzecz jasna ze wzajemnością. Jak się jednak finalnie okazuje, może on być dla kogoś idolem, wzorem do naśladowania a nawet i świętym. W tej roli chyba najbardziej odpowiednia i pożądana osoba pod nieboskłonem. Panie i Panowie, przed wami ekranowy idol wielu z nas, a już z pewnością mój - Bill „Fuckin” Murray!
O tak. To jest film skrojony idealnie pod jego wielkość i miarę. Zupełnie jakby na jakimś bankiecie przypadkiem spotkał Melfiego i rzekł mu na wpół poważnie ściskając przy tym w dłoni szklaneczkę łychy: „Jesteś reżyserem? Fajnie, a ja aktorem. Weź nakręć jakiś film ze mną w roli głównej, ale taki wiesz, odwzorowujący moje prawdziwe Ja”. No więc Melfi wziął i nakręcił.
Murraya nie sposób nie lubić. Uznaję to za pewnik, nie będę więc dyskutował ze smutasami i życiowymi niedorajdami, które mają w tej materii odmienne zdanie. Facet ma w sobie wszystko to, co jest obce większości gwiazdom i gwiazdeczkom z Hollywood i okolic, a przy okazji także 90 procentom ziemskiej populacji: Luz, swobodę, cięty, sarkastyczny humor i klasyczny wyjebalizm na wszystko. Być może jest już po prostu w takim wieku i na takim etapie kariery, że nic już nie musi. Może w spokoju odcinać kupony od swojej sławy robiąc właściwie to, co mu się żywnie podoba i to bez żadnych negatywnych konsekwencji. Wszak celebryci mogą więcej. Niemniej jest on w tej branży dla mnie pewnego rodzaju odtrutką na świat Ą i Ę, ten przesadnie poważny, skąpany w tonach pudru, kiczu i fałszu.
Murray zawsze bardzo skrupulatnie wybierał dla siebie role filmowe, a swojego agenta z czasem zastąpił automatyczną sekretarką. Na jego temat krążą prawdziwe legendy. W Szwecji np. po pijaku rozbił wózek golfowy. Innym razem wbił się na imprezę studencką, miał czelność świetnie się bawić, a na końcu samemu pozmywać naczynia. Nalewał też drinki gościom na jednym z festiwali filmowych. Słynne są też jego nagłe objawienia się zwyczajnym człowiekom, niczym święty (Vincent?). Np. potrafił wyskoczyć komuś zza drzewa w parku podczas niedzielnego spaceru, albo w restauracji podejść do jakiegoś dzieciaka i porwać mu kilka frytek z jego talerza rzucając przy tym na odchodne: „I tak nikt ci nie uwierzy”. Bill Murray jest dla mnie trochę takim Bukowskim kina. Niby nikt szczególny, z twarzy zupełnie podobny do nikogo, zwłaszcza z tymi z bliznami po trądziku, ale w jego towarzystwie, choćby tym ekranowym, czuję się po prostu zajebiście i bardzo, bardzo swobodnie. W świecie idealnym chętnie przechyliłbym z nim kielicha.
Jednak o mały włos, a byśmy się na nim nie poznali. Nikt by się nim też dziś nie zachwycał. No, może poza jego pacjentami, gdyż Murray najpierw chciał zostać lekarzem. Ale jego szczeniackie marzenia poszły z dymem i to dosłownie, zaraz po tym, kiedy w latach siedemdziesiątych został zatrzymany za posiadanie Maryśki. Wyrzucono go przez to ze studiów. I dobrze. Mówią, że narkotyki rujnują ludziom życie, ale w tym konkretnym przypadku pomogły wspiąć się na szczyt. Murray za namową starszego brata - aktora, zainteresował się więc aktorstwem i poprzez kabarety oraz rozrywkowy program Saturday Night Live wzniesiony został na ołtarze amerykańskiego komizmu, po czym trafił na duży ekran. Morał? Warto jarać zioło i słuchać się starszego rodzeństwa.
Kiedy więc ktoś mówi Bill Murray, wtedy od razu widzę przed oczami Dzień świstaka (mój ulubiony świąteczny film), Ghostbusters, Między słowami i Broken Flowers. Theodor Melfi próbuje do tej czwórki uciekinierów dokleić mi jeszcze swojego Świętego Vincenta i prawie by mu się ta sztuka udała, gdyby nie nutka familijnego, lekko kiczowatego i nazbyt pretensjonalnego nadęcia w tym momentami dziurawym scenariuszu, przez które troszeczkę za bardzo zepchnięto postać tytułowego Vincenta w odmęty przeciętności.
St. Vincent to głównie gra jednego aktora. Wszystko to, co dotąd mówiło się o Murrayu, nieważne, czy prawdziwego, czy też zupełnie zmyślonego, zebrano w jedną kupę i ulepiono z niej postać Vincenta - zgorzkniałego, zapijaczonego, wiecznie spłukanego i bezczelnego dupka z wypiętym gołym zadkiem w kierunku otaczającego go społeczeństwa. Zawsze wybornie oglądało mi się go w rolach wszech outsiderów i życiowych popaprańców. Zupełnie jakby został do tego stworzony, lub gdyby po prostu grał samego siebie. Tym razem z jego ekscentrycznością musiała się zmierzyć samotna matka Maggie (Melissa McCarthy) wraz z jej młodocianym synem Oliverem (debiutujący Jaeden Lieberher), czyli nowi sąsiedzi Vincenta. Już samo ukazanie warunków mieszkalnych, porównanie trawników dwóch bliźniaczych posesji wygodnie lokuje naszych bohaterów po odmiennych i zupełnie przeciwnych stronach życiowej barykady. A jednak, dalsze ich perypetie, mimo, że naszkicowane według dość oczywistego i banalnego schematu (momentami niestety aż za bardzo) dorabiają się wspólnego mianownika, którego twórcą i głównym architektem jest młody Oliver.
Zwykle dziecko szybko poznaje się na dorosłych i nie zawraca sobie głowy pierdołami, do tego jest szczere do bólu. Taki właśnie jest młodzian z sąsiedztwa. Chłopak pozbawiony ojcowskiej ręki szybko zaprzyjaźnia się ze swoim nowym sąsiadem i niespodziewanym opiekunem, a z czasem nawet doszukuje się w jego aroganckiej oraz aspołecznej postawie zacnych wartości i cnót wszelakich, o których zdaje się dawno zapomniał już sam Vincent. Następuje klasyczny efekt magnesu. Plus i minus, czyli dwie jakże różne osobowości, dorosły i dziecko zaczynają się wzajemnie przyciągać. Obaj mają na siebie dobry wpływ, co finalnie skutkuje lekkim rozmiękczeniem i uczłowieczeniem samego Vincenta (acz wolę go bardziej w roli nieokrzesanego neandertala), oraz wyzbyciem się początkowej pizdowatości Olivera. Gdzieś za ich plecami ukazane są także problemy samotnej i wiecznie zapracowanej matki, oraz Daki - "Nocnej Damy" - towarzyszki Vincenta, uroczej do bólu Rosjanki, będącej jednocześnie prostytutką, którą gra świetna jak zawsze Naomi Watts. Może niektórych to zaciekawi, ale kobiecina z wielkim luzem i charakterystyczną dla siebie gracją eksponuje do obiektywu kamery własne majtki, a nawet i krocze. Ale umówmy się, najważniejsze skrzypce gra tu maestro Murray. To głównie dla niego sięgnąłem po ten tytuł i to na jego tekstach, odzywkach oraz dialogach się koncentrowałem. Reszta jest tu tylko tłem, a momentami nawet i milczeniem nad którym pozwolicie, spuszczę właśnie zasłonę.
Niemniej St. Vincent to bardzo urokliwa i sympatyczna pozycja, w sam raz na zimową zamułę i przedświąteczny pierdolnik. Trochę może i za mało ma w sobie ochów i achów, ale już samo zobaczenie Murraya w roli własnego mentalnego alter ego sprowadza gigantyczny uśmiech na mą styraną zimnymi podmuchami wiatru twarz. Opowieść może i spłodzona z setek różnych klisz oraz zaprezentowana już wcześniej na tysiąc innych sposobów, ale za to jest lekko i bezinwazyjnie, łatwo i przyjemnie. Murray autentycznie poprawia samopoczucie, a przy tym udowadnia swoją filmową postawą, że będąc uzależnionym od wódy, hazardu i innych używek, w dodatku nienawidząc innych ludzi od tak, dla świętego spokoju, można być jednocześnie klawym i lubianym typem. Wbrew temu co mówią specjaliści da się tak funkcjonować w społeczeństwie. Dla mnie bomba i główne przesłanie St. Vincent. Chlejcie, przeklinajcie, mówcie wprost co myślicie o innych, a i tak będziecie przez kogoś kochani. Klawo i optymistycznie. Warto być takim jak Bull Murray.
4/6
IMDb: 7,4
Filmweb: 7,2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz