Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ROM. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ROM. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 października 2016

32' WFF vol.2

Zderzenie
reż. Mohamed Diab, FRA, EGI, 2016
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Wczoraj pisałem o Opowieściach z Meksyku, które bazowały na ujęciach kamer zainstalowanych w jednym tylko mieszkaniu nie wystawiając swoich obiektywów poza jego ściany, a dziś idziemy krok dalej i umieszczamy je w policyjnej suce. Z tej oto perspektywy Mohamed Diab przedstawia wydarzenia jednego dnia lata 2013 roku, dwa lata po egipskiej rewolucji, podczas masowych zamieszek trwających po ustąpieniu islamskiego prezydenta Mursiego pomiędzy jego wyznawcami (Bractwo Muzułmańskie), a przeciwnikami. USA obaliła jedną dyktaturę, by w jej miejscu powstała druga, jeszcze gorsza, która zrobiła taki pierdolnik w regionie, że do dziś jeszcze płacimy za to wysoką cenę (napływ imigrantów, destabilizacja polityczna całego regionu). Ale nie na tym skupia się reżyser, lecz na aspekcie psychologicznym i czysto ludzkim.

Do policyjnej suki podczas kolejnych starć z policją pakowani są kolejni zatrzymani. Na oślep i jak popadnie, czyli generalnie jak zwykle. Dziennikarze, kobiety, dzieci, starcy, manifestanci z jednego obozu jak i z drugiego, śmiertelnie wrogo do siebie nastawionych. Na około 15 metrach kwadratowych opancerzonego wozu finalnie znajduje się kilkanaście osób o różnych poglądach politycznych, wyznaniu, płci, wieku oraz profesji. Napięta sytuacja siłą rzeczy prowokuje do wewnętrznych tarć, kłótni, konfliktów i bójek, ale z biegiem czasu oraz przez dynamicznie zmieniające się tło wydarzeń wokół stale przemieszczającej się policyjnej ciężarówki, skłócone ze sobą towarzystwo zaczyna powoli przejawiać człekokształtne odruchy. Pojawia się konstruktywna dyskusja, pomoc bliźniemu i miłosierdzie. Rozpoczynają wspólne działanie, by w porozumieniu wydostać się z patowej sytuacji. Niemniej finał tej niezwykle interesującej z punktu widzenia realizacji historii ponownie przybiera bardzo ciemne barwy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród Muzułmanów na tych kipiących ziemiach na próżno jest szukać sensu, logiki oraz pokoju. Bardzo zacne, klaustrofobiczne kino, z psychologicznym spojrzeniem na zwykłych ludzi umorusanych po pas w gównie, lecz momentami nieco męczące. Nie każdy będzie umiał wytrzymać z nimi w tej ciasnej suce. Ale na pewno warto spróbować. Po filmie, pierwsze na co miałem ochotę, to umyć ręce i napić się wody.







W środku wulkanu
reż. Sævar Guðmundsson, ISL, 2016
86 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy


A teraz będzie chór, tzn. piłka nożna. Co prawda EURO 2016, jakże udane i dla nas skończyło się już wiele miesięcy temu, a obecnie trwają eliminacje do kolejnego turnieju, to jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi jeszcze sporo migawek rodem z francuskich boisk. Jedną z nich na pewno jest postawa islandzkiej reprezentacji, która była jedną z największych sensacji całego turnieju. Tak oto kraj o populacji mniejszej niż Bydgoszcz awansował do ćwierćfinałów EURO upokarzając po drodze dumną i historycznie wrogą im Anglię. Ale zanim do tego doszło, reprezentacja Islandii musiała wygrać eliminacje i okazać się lepsza od Holandii, Czech i Turcji. W Środku wulkanu jest właśnie dokumentalnym zapisem tych zwycięskich eliminacji po których cały naród wikingów zwyczajnie oszalał.

Dwójka młodych islandzkich operatorów dostała zgodę od Islandzkiego Związku Piłki Nożnej oraz trenera kadry Larsa Lagerbacka na towarzyszenie kadrze z kamerą przez dwa lata gier eliminacyjnych. Jesteśmy więc świadkami rodzenia się w bólach wielkiej i doskonale ze sobą zżytej drużyny gotowej pójść za sobą w ogień. Obserwujemy ją od kuchni, począwszy od prywatnych wypowiedzi i wspomnień z dzieciństwa, po grę w obecnych klubach i reprezentacji. Widzimy ich w czasie wolnym od treningów, w pracy na co dzień gdzieś z dala od piłki, także na zgrupowaniach i wyjazdach w ramach eliminacji. Na oczach kamery powstaje kapitalny zapis tworzenia się silnej i charyzmatycznej ekipy złożonej z twardych facetów z jajami bardziej przypominających zawodników rugby, aniżeli piłki nożnej. Finalny i niespodziewany sukces sportowy jest tylko preludium do tego co wydarzyło się później na boiskach Francji, ale dla kibiców, dziennikarzy i wszystkich mieszkańców Islandii wygrane eliminacje stały się przepustką do raju, do innego, nieznanego im wcześniej lepszego świata. Film odwzorowuje całe to szaleństwo i radość, ale też wzrusza i prowokuje gęsią skórkę na rękach. Kapitalnie zmontowana sportowa historia o małych-wielkich ludziach, o spełnianiu marzeń, o nieustępliwości i walce na całego z klimatycznym tłem w postaci krajobrazów dzikiej i zimnej Islandii. Jestem bardzo na tak.










Psy
reż. Bogdan Mirica, ROM, BUL, 2016
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller


Rumuńskie kino już od dawna kojarzy mi się dużo lepiej niż ich motoryzacja. Spokojnie i z dużą ufnością można było wybrać seans z Psami Bogdana Miricy, ale, że to będzie aż tak wysmakowane i klimatyczne kino, to się nie spodziewałem. Klimat to słowo klucz, bowiem
sama opowiedziana w filmie historia jest nieskomplikowana i prosta jak budowa silnika Dacii 1,6 w benzynie. Ale prawdziwą radość czerpałem z oglądania świetnych zdjęć i ujęć pejzaży rumuńskiej prowincji. Także nieśpiesznie snująca się akcja filmu bardzo przypadła mi do gustu. Wszystko było tu jak należy, nie za długo i nie za dużo, ot, w sam raz. No ale właśnie, o czym w ogóle jest ten film? Sęk w tym, że sam tego do końca nie wiem. Na odziedziczonej przez Romana po śmierci wuja gigantycznych rozmiarów ziemi i nieużytków grasuje jakaś tajemnica oraz stary niepisany układ jej mieszkańców. Miastowy Roman przyjeżdża z Bukaresztu, by tą ziemię szybko sprzedać i wyjechać, ale nie podoba się to lokalsom. I właściwie to tyle. Giną ludzie, pies i inne zwierzęta, jest trochę krwi, trochę dreszczyku emocji i dochodzenia miejscowej policji.

Film jest pomieszaniem z poplątaniem polskiego Domu Złego Smarzowskiego z tureckim Pewnego razu w Anatolii Ceylana. W ojczyźnie księcia Draculi określa się go także mianem rumuńskiego To nie jest kraj dla starych ludzi, co jak dla mnie jest lekkim nadużyciem, ale pomaga wyobrazić sobie panujący w filmie klimat. Niemniej to dobra rekomendacja, bo to w istocie bardzo smakowite i dobrze zrealizowane kino, które do końca trzyma widza za paszczę.






Między nami
reż. Rafael Palacio Illingworth, USA, 2016
100 min.
Polska premiera: ?
Romans, Dramat


O tym jak bardzo mogą być skomplikowane związki kobiety z mężczyzną napisano już miliard książek i nakręcono niewiele mniej filmów. Niby każdy jest o czymś innym, a tak naprawdę wszystkie mówią to samo. Facebook nawet nazwał rzecz po imieniu: "To skomplikowane". Autor tej niezwykle kameralnej i niskobudżetowej amerykańskiej opowieści stara się ten slogan nieco lepiej wyjaśnić. Osobiście uważam, że trafienie w sedno zagadnienia jest zwyczajnie niemożliwe, to jednak szanuję każdą interesującą próbę okiełznania tego śmiertelnego wirusa, którego potocznie nazywamy miłością. Między nami niewątpliwie bardzo mądrze i ciekawie podchodzi do tematu, ale jednocześnie tak jak każda inna melodramatyczna produkcja nie daje finalnie żadnych przełomowych rozwiązań i odpowiedzi, no ale zgoda, przynajmniej próbuje. Film jest na tyle kameralny, że nie doczekał się jeszcze ani plakatu, ani nawet zwiastuna, niemniej spodziewam się, że zrobi karierę, jeśli rzecz jasna dadzą mu na to szanse lokalni dystrybutorzy. Zdecydowanie na nią zasługuje.

Punkt wyjściowy i zarazem odniesienia, to młoda para, na oko 30-35 lat, mieszkająca ze sobą i będąca w związku już od czterech, czy tam sześciu lat. Kolejny etap? Wiadomo. Ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, 500+, potem separacja, rozwód, starość i śmierć. Mniej więcej. A co jeśli obie strony zaczynają mieć wątpliwości już przed pierwszym punktem tej wyliczanki, czyli ślubem, lub kolejnymi - dziećmi i zakupem mieszkania? Ja na ten przykład uważam, że tam gdzie pojawiają się pierwsze wątpliwości, tam trzeba zacząć spierdalać, ale nie dalej jak wczoraj gdzieś między 1, a 2 w nocy niemal pokłóciłem się o to ze swoją koleżanką. Ile ludzi, związków i doświadczeń, tyle poglądów, wiadomo. Illingworth próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania w sposób bardzo uczciwy.

Nasza dwójka gołąbków próbuje uciec gdzieś w bok, by finalnie odnaleźć to przed czym tak naprawdę uciekali próbując przekuć to we wspólne zwycięstwo. Może i jest to nieco banalne założenie, ale za to bardzo uniwersalne i bezpieczne. Do tego mały plusik ode mnie, bowiem wreszcie to facet zachowuje się bardziej w porządku niż kobieta, co trochę może wywrócić światopogląd tych co bardziej fanatycznych feminonazistek, które we wszystkim co złe doszukują się penisa. Fajne, filozoficzne, smacznie przegadane, lekkie i pouczające kino. Dobre dla par jak i singli, ale mimo wszystko tych bardziej młodszych niż starszych. Ci drudzy i tak będą mieć to w dupie. Na pewno dużo bardziej inteligentne od durnych komedii romantycznych, które aż ociekają od nadmiaru lukru i pudru. Warto poszukać.







Odyseja
reż. Jérôme Salle, FRA, 2016
122 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny


Film zamknięcia festiwalu. Palce lizać. Dla wilków morskich (czyli mła) pozycja obowiązkowa. Przepiękna audiowizualna opowieść o życiu legendarnego odkrywcy, badacza mórz i oceanów, podróżnika, oficera marynarki, reżysera i pisarza - Jacquesa Cousteau. To wyjątkowa postać, na której pasji wychowało się kilka pokoleń ludzi na całym świecie. Cousteau wynalazł akwalung i pierwszą maskę nurkową. To także twórca legendarnego statku badawczego "Calypso" oraz kilku łodzi podwodnych. Bezgranicznie zakochany w morzu i przyrodzie. Jego prace umożliwiły milionom ludzi ujrzenie życia "niebieskiego kontynentu" i to w czasach, kiedy odbiorniki telewizyjne nadawały tylko w czerni i bieli. Jego liczne filmy nagradzano na największych filmowych festiwalach świata, był ikoną i ojcem chrzestnym podróżników. Cousteau znany był także z ostrego języka. Uważał np. że w celu ustabilizowania populacji ziemskiej należy eliminować 350 tys. istnień ludzkich dziennie. Tak na marginesie, to uważam podobnie.

Dzięki Odysei dowiadujemy się przede wszystkim o tym jak wyglądało jego życie rodzinne oraz jak rozwijała się jego fascynacja morzem i przyrodą. To w istocie wspaniała opowieść o uganianiu się za swoimi marzeniami, o trudnych kompromisach i poświęcaniu wszystkiego w imię własnych ambicji oraz obsesji. Całość podziwia się niczym wysokobudżetowe produkcje przyrodnicze jakie można obserwować na Discovery, czy Planete. Ten film to także jak wizyta w gigantycznym oceanarium. Jak ujrzenie po raz pierwszy słońca po sześciu miesiącach opadów deszczu. W końcu, to jak czytanie za dzieciaka po raz pierwszy 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Radość dla oczu i raj dla duszy.

Ten wielobarwny i odwzorowany z rozmachem świat w każdej minucie swojego trwania pachnie romantyzmem. Aż pękam z radości, że mogłem go podziwiać na jednym z największych kinowych ekranów w Polsce. Odyseja nie zasługuje na kiepską kopię w komputerze, gdyż od razu straci połowę swojej wartości. Warto wybrać się więc na nią do kina. Polski dystrybutor (Monolith Films) co prawda jeszcze nie podał terminu premiery, ale sądzę, że stanie się to lada chwila.





czwartek, 15 października 2015

31'WFF vol.2

Chuck Norris kontra Komunizm
reż. Ilinca Călugăreanu, ROM, GER, 2015
78 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Zwykle odpuszczam sobie sekcję filmów dokumentalnych na WFF, wszak pierwszeństwo ma zawsze fabuła na którą i tak przeważnie brakuje mi czasu, niemniej ze względu na nieco słabszy tegoroczny program festiwalu pochyliłem się niżej nad dwoma interesującymi mnie dokumentami. Pierwszy z nich - Chuck Norris Vs. Communism, wpadł mi w oko najszybciej ze wszystkich upchanych w programie, głównie ze względu na zwracający na siebie uwagę tytuł i zaprawdę powiadam wam, że to jak dotąd najlepszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym WFF. Prawdziwie złoty strzał.

Opowieść ta przede wszystkim ma podłoże stricte sentymentalne. Moje pokolenie (30+) będzie traktować ją zupełnie inaczej niż, dajmy na to dzisiejsza gimbaza. Ta nie zrozumie jej ni w ząb. Jeśli więc komuś jest bliżej do tej drugiej grupy, to lepiej niech od razu sobie daruje dalsze czytanie, bo to zasadniczo nie będzie się wiele różnić od walki z językiem japońskim upchanym na ulotkach z Sushi.

Ale do rzeczy. Na blisko osiemdziesiąt minut zostajemy przeniesieni w czasie, do lat mojego dzieciństwa, konkretnie to do połowy lat 80-tych, co prawda nie do Polski Ludowej, tylko do Socjalistycznej Republiki Rumunii, w której to komunistyczny reżim rządów apodyktycznego Nicolae Ceausescu był znacznie bardziej restrykcyjny od naszego, o ile oczywiście w ogóle można sobie wyobrazić większy syf w jakim wszyscy tkwiliśmy wtedy po uszy. W tym zamkniętym przed światem, do cna otumanionym i zmanipulowanym, oraz pogrążonym w bólu i permanentnej biedzie kraju zaczynają pojawiać się pierwsze magnetowidy. Zupełnie jak u nas, w Polsce. Do dziś pamiętam pierwsze video marki Sanyo jakie pewnego pięknego dnia przyniósł do domu ojciec. Byliśmy drudzy w bloku, na całe trzynaście pięter. Przez najbliższe tygodnie nie odstępowałem go na krok, no, chyba, że aktualnie przebywałem w szkole, tudzież na boisku. Uwielbiałem je tak bardzo, że z czystego sentymentu trzymałem je u siebie w domu aż do połowy ubiegłego roku. Nawet teraz trochę żałuję, że oddałem je w końcu do utylizacji. Zrobiłem straszne świństwo.

Ale w Polsce, w porównaniu do Rumunii było jeszcze jako takie Eldorado. Filmy można było w bardziej lub mniej legalny sposób zdobywać, jak grzyby po deszczu wyrastały też wypożyczalnie kaset video, kopiowało i rozpowszechniało się filmy bez większej obawy o własne życie lub o wjazd milicji na kwadrat. Natomiast w bratniej Rumunii proceder ten był śmiertelnie zakazany. Nie wolno było nawet przetrzymywać magnetowidu w domu, który w tamtych czasach kosztował tyle co porządny samochód, znaczy się Dacia. Ale stłamszony i zastraszony przez władzę lud był tak bardzo spragniony okna, co ja gadam, choćby lufciku z widokiem na szeroki świat, tak bardzo chciał poczuć się przez chwilę wolny, że te magnetowidy oraz kasety video zdobywano nielegalnie, często z narażeniem życia, żeby tylko zagrać na nosie władzy socjalistycznej. Ten kto już miał w domu video był królem osiedla. Dla wszystkich mieszkańców urządzano wieczory filmowe. Była to dla nich jedyna możliwość na obcowanie z imperialistycznym światem zachodu. Dzięki kultowym filmom z lat 80-tych można było zobaczyć w telewizorze jak wyglądają pełne sklepowe półki, wspaniałe samochody, kolorowe ulice i pięknie ubrani ludzie. To było bolesne zderzenie z zupełnie obcym i niedostępnym dotąd światem zachodu i dekadencji moralnej. Zagraniczne i niecenzurowane przez Partię filmy były marzeniem każdego obywatela, Mt Everestem ludzkich pragnień.

Dokument opowiada nam właśnie o tych czasach oraz wyjaśnia fenomen całego zjawiska. Wspomina pierwszą i jedyną lektorkę, której głos można było usłyszeć we wszystkich filmach tamtej epoki i który zaraz po wodzu Ceausescu był najbardziej rozpoznawalnym w całej Rumunii. Zapoznani zostajemy także z całym procesem powstawania i kształtowania się nielegalnego rynku kopiowania oraz dystrybucji filmów, dowiadujemy się też o cichej umowie z Bezpieką, o wpływie kaset video na reżim Ceausescu oraz na jego finalny upadek - także po części przez kasety video. W rolach głównych występują naoczni bohaterowie i świadkowie tamtych czasów, także zwykli ludzie, którzy wychowali się na oglądanych ukradkiem filmach z Van Dammem, Schwarzeneggerem, Stallone, czy Chuckiem Norrisem. Rumuńskie dzieciaki, zupełnie tak jak ich polskie odpowiedniki, tak jak i ja sam naśladowaliśmy swoich idoli oraz filmowych bohaterów. Chcieliśmy być tacy jak oni, chcieliśmy, by nasze kraje były takie fajne jak na filmach i żeby było normalnie, po prostu. Nasze młodociane umysły, w większym, bądź mniejszym stopniu zostały ukształtowane przez magnetowidy oraz zagraniczne filmy akcji. Wypada to teraz po tylu latach zwyczajnie docenić.

Chuck Norris kontra Komunizm to nostalgiczna podróż do lat mentalnego i psychicznego zniewolenia narodów siłą ulokowanych za żelazną kurtyną, a także manifest wolności wyrażony przy pomocy kaset video. Wspaniała podróż do lat 80-tych, oraz napawanie się ikonami kina tamtej epoki. Usłyszenie po latach odgłosu pracy magnetowidu - bezcenne. Boże, jakie to było piękne. Film polecam więc wszystkim swoim rówieśnikom, którzy naocznie doświadczyli tej samej przygody co ja. Jeśli tylko gdzieś natraficie na ten tytuł, bierzcie go w ciemno. Lektura obowiązkowa.

5/6







Najsilniejszy człowiek na świecie
reż. Kenny Riches, USA, 2015
99 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Kolejny przedstawiciel niezależnego kina zza oceanu, w dodatku namaszczony przez festiwal w Sundance, a raczej odznaczony stemplem jakości Sundance. Ale tym razem w przeciwieństwie do Rozrywki był to strzał w sam środek tarczy. Wprost uwielbiam takie historie. Pozytywnie zwariowani oraz odbiegający od modelowego szablonu i typu przeciętnego człowieka bohaterowie, błyskotliwy humor, a także pozytywne ciepło bijące z każdej minuty ulokowanej na taśmy filmowej.

Główny bohater - kubański reffudżis, Beef, jest prawdopodobnie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Mieszka w słonecznym Miami i pracuje na budowie. Przeniesienie przez niego stukilogramowego prefabrykatu to lekki pierd. Na pierwszy rzut oka wydaje się być trochę opóźnionym w rozwoju i mało bystrym człowiekiem, ale za to jest bardzo szczery, prostolinijny i uczciwy, wprost nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Często towarzyszy mu jego najlepszy przyjaciel - reffudżis z Chin, Conan (jak ten Barbarzyńca), miłośnik psów i pływania o wyjątkowo niskim morale, niedoceniany przez własnych rodziców, samego siebie, jak i cały otaczający go świat. Beef ma tylko jedno hobby. Jest nią jazda na swoim błyszczącym złotem BMXie. Pewnego dnia kradną mu go na ulicy, a Conanowi przy okazji ucieka jego nowy pies, co prowokuje duże perturbacje i przetasowania emocjonalne w ich poczciwych dotąd żywotach. Obaj zaciekle szukając tego co nagle stracili odnajdują coś znacznie cenniejszego, bardziej życiowego i ulotnego.

Przezabawna słodko-gorzka opowieść o przyjaźni i miłości, o sile i uporze, o wyznaczaniu życiowych ścieżek zawsze wiodących pod prąd. Zaprezentowana jest nam ona w rytmie oraz formie letnich teledysków charakterystycznych dla grup Washed Out, czy Stumbleine. Słońce, ocean, plaża, nieśpieszny klimat, permanentny luz i zabawne dialogi w tle. Naprawdę świetnie się to oglądało. Idealny lek na jesienną depresję, na zimę w środku października i na alergię na otaczających nas wszędzie idiotów. Kino pozytywnego zakręcenia o wielkich-małych ludziach. O każdym z nas z osobna. Lajk.

4/6






Bestia
reż. Sam and Tom McKeith, AUS, PHI
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sportowy




A oto przykład, jak jedno zdanie zawarte w opisie filmu może zdekocentrować oraz oszukać naszą czujność. "Bezkompromisowy i niezwykle naturalistyczny wgląd w rzadko pokazywany na ekranie podziemny świat Manili". Nie powiem, to mnie kupiło najbardziej. Problem tylko w tym, że ukazanie tej bezkompromisowości oraz unikatowego przedstawienia podziemnego świata Manili miało miejsce jedynie w opisie filmu, niestety. Uczciwie spoglądałem na ekran i jakoś na to kurde balans nie natrafiłem.

Być może to wszystko przez fatalną pracę kamery. Tak, zdecydowanie. Twórcy postanowili wykreować indywidualny styl ekspresji, przez co każde ujęcie kamery było skoncentrowane na maksymalnym przybliżeniu twarzy bohaterów występujących w tej opowieści. Potwornie brakowało mi przestrzeni, tła, tego zobrazowania obiecywanego życia Manili właśnie. Tzn. one były, jakieś, ale ukazane w formie najwyżej micro. Wąskie kadry, zgoda, często są bardzo istotne do uwypuklenia stanów emocjonalnych postaci, wykorzystuje się je także do skoncentrowania uwagi widza na konkretnym punkcie, by ten zwrócił uwagę na istotny problem, ale jeśli cały film bazuje na jednym i tym samym schemacie, no to sorry bardzo, ale to już przegięcie. Aż mi oczy puchły. Zamiast na widokach intensywnie oddychającej stolicy Filipin musiałem koncentrować się na ilościach krost, pryszczy i cebulek włosa zlokalizowanych na twarzach bohaterów. Niestety reżyser nie wpadł na pomysł, by widzowi pokazać coś więcej. Nawet chciałem zadać mu to pytanie zaraz po seansie, bo akurat był z nami na sali, ale niestety musiałem szybko lecieć na kolejny film. Trudno, pytanie pozostawiam więc bez odpowiedzi.

Szkoda. Taka forma ekspresji zabiła całą przyjemność z obcowania z w sumie niezłą opowieścią. Dramatyczne rozterki młodego boksera, który poprzez mały szwindel firmowany przez swojego trenera-ojca, oraz mafię obstawiającą wyniki, musi zmierzyć się z odpowiedzialnością za śmierć drugiego człowieka popełnioną własnymi rękawicami. Test na człowieczeństwo, na naturalne instynkty i uczciwość w czasach, w których wszyscy wkoło mają ją w głębokim poważaniu. Cóż, byłaby przyzwoita czwórka, a tak, przez te durne aspekty realizatorskie lokuję Bestię na trójce.

3/6