Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Goya. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Goya. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 lutego 2012

W starym kinie

Artysta
reż. Michel Hazanavicius, FRA, USA, BEL, 2011
100 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 10.02.2012



Za nami oscarowa noc. Spało mi się podczas niej wybornie. Nie oglądałem, nie wiem, nie znam się, ale i tak jestem pewny, że były to najgorsze Oscary od lat. Większość z nominowanych filmów budziła we mnie wszystko, od odrazy po niechęć. Wszystko, prócz ciekawości. Akademia w tym roku nam zdziadziała i poszła na łatwiznę nominując filmy według klucza pt. weźmy pierwszych z brzegu z ładnymi buźkami, byle było sentymentalnie i familijnie. Najbardziej ucieszył mnie brak statuetki dla Holland. Uff, serio, tego balem się najbardziej. Wbrew pompowanemu w Polsce od tygodni balonika (niesmaczność), irańskie Rozstanie zdecydowanie bardziej sobie na nią zasłużyło. I nie interesuje mnie co ma na ten temat do powiedzenia TVN które cały dzień płacze nad tym faktem. Niech płaczą. Co z tego, że to polski film? Inne pewniaki także się obłowiły, bukmacherzy pewnie już trochę mniej. Role pierwszoplanowe ozłocone zgodne z przewidywaniami, a najlepszym filmem okazał się jedyny jaki wydał mi się z tego grona interesujący (poza Allenem rzecz jasna). Dlatego już na samym początku wpisu przyznam zupełnie szczerze i bez ogródek, że Artysta zgarnął wszystko jak najbardziej zasłużenie. A teraz napiszę w kilku akapitach dlaczego.

O filmie Michela Hazanaviciusa było po pierwsze głośno. Wyróżniał się bowiem z tłumu swoją oryginalnością. Po drugie spełniał wymagania Akademii. Jest sentymentalny, ckliwy i mimo że wyprodukowany przez Europę, bardzo Amerykański. Ale nie było łatwo. W wielu kinach na całym świecie jak donosili recenzenci, oburzeni ludzie wprost wychodzili z sal już po kilku minutach projekcji. Widać nikt ich nie uprzedził, że film jest niemy, czarno-biały i wyświetlany w zmniejszonym niepanoramicznym formacie. No cóż, nie po to wydają tyle pieniędzy na bilety do nowoczesnych multipleksów i popcorn, nie po to w domu wiszą LCD 3D żeby oglądać stare, czarno-białe filmy, w dodatku z uszkodzonym dźwiękiem.

Teraz powinno być łatwiej, bo film zyskał pięć dodatkowych argumentów i ma ich już łącznie i na dzień dzisiejszy aż dwadzieścia sześć, by podczas jego seansu nie wychodzić z kina. 26 nagród na 49 nominacji. Cannes, Wenecja, Złote Globy, BAFTA i wiele innych. Nieźle, naprawdę nieźle. Cieszy mnie to niezmiernie. Ale czy ma to jakieś przełożenie na realny odbiór przez widzów? Sam nie wiem czy przeciętny zjadacz popcornu coś z tej niemej ciszy zrozumie. Nawet sama Holland tuż koło czerwonego dywanu w Los Angeles powiedziała dzisiejszej nocy, że Artysta to zwykła idiotyczna wydmuszka i nie rozumie werdyktu Akademii. Może to brak kultury, klasy, słoma z butów przemówiła za nią, może była to też realna ocena z punktu widzenia fachowego oka, a to ja się nie znam. Nie wiem. Oczywiście Pani Agnieszka ma prawo do swojej oceny, ale ja na szczęście również.

Wbrew temu co się powszechnie mówi, Artysta jest filmem bardzo współczesnym. A jednocześnie z pomocą swojej przeszłości opowiada o obawach z przyszłości. Filmy nieme miały niesamowity dar i umiejętność przekazywania widzom emocji tylko i wyłącznie za pomocą gry i mimiki ciała aktora. Ci byli wyraziści, zabawni kiedy trzeba oraz często wrażliwi na ludzką krzywdę. Opowieści były proste, bazowały na podstawowych filmowych elementach i grach na emocjach. Miały rozśmieszać i wzruszać. Sprawiać, by widz ani przez moment nie zastygł w fotelu. Projekcje filmowe przypominały teatr oraz wielkie sale balowe. Taperzy usytuowani przed ekranem podkładali muzykę pod wyświetlane obrazy, a kątem oka spoglądali na reakcje widowni którą musieli zadowolić. Ileż w tym magii, piękna i spontanicznej finezji. Hazanavicius przeniósł na współczesny ekran duży fragment tamtego kina. Jego zapach i klimat. W nostalgiczny sposób oddał mu hołd i cześć, ale też ostrzegł przed czyhającymi na niego (i nas) niebezpieczeństwami.

Każde kino ma swoje wzloty i upadki. Początek i koniec. Kino nieme zniknęło bezpowrotnie w roku 1927. Filmy Noir, niemiecki ekspresjonizm, włoski neorealizm, czy polskie kino moralnego niepokoju także usadzone są w sztywnych i nieugiętych nawiasach czasu. Takie jest odwieczne prawo natury ale nie każdy umie się z tym pogodzić. Często sentymenty biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i lansowanym przez wielkie koncerny klasycznym pędem ku nowoczesności. Ale też, ile w tym nienaturalnej sprzeczności. Sam tęsknię za starymi kinami, skrzypiącymi fotelami i zadymionymi ekranami, a jednocześnie nie przeszkadza mi to podczas budowania swojego kina domowego które koniecznie musi posiadać najlepszą jakość dźwięku wydobywającego się z pięciu głośników. No więc jak to jest z tym naszym sentymentalizmem? Przyklejamy go sobie tylko na pokaz bo tak jest modnie? Czy może rzeczywiście chcemy tęsknić za czymś starym i już zapomnianym bo tylko w nim dostrzegamy utracone piękno?

Hazanavicius próbuje znaleźć na to wszystko odpowiedź. Z pomocą dzisiejszej techniki i współczesnych aktorów wraca do lat w których Charlie Chaplin i Pola Negri byli na ustach całego świata, a kino było kinem, magicznym miejscem z klimatem o którym dzisiejsze bezduszne multipleksy mogą tylko pomarzyć. Filmy produkowane są dziś prawie jak samochody na taśmie produkcyjnej w wielkich fabrykach. Podczas stuletniej filmowej ewolucji zatracono wiele z fundamentalnych definicji kina i jest to zupełnie oczywiste. Wszystko wokół nas się zmienia. Nic nie znosi stagnacji. Dźwięk mono przegrał ze stereo, pobił je potem dolby surround, pro logic, 5.1, HD, 3D... aż strach pomyśleć co będzie następne. Kina prześcigają się w patentach które mają za zadanie przyciągnąć zmanierowanego i zepsutego przez nich samych widza na seans. Fotele są coraz wygodniejsze, a w kinie można dziś pójść do fryzjera, zjeść sushi, czy umyć samochód. Do diaska. A gdzie w tym wszystkim jest sam film? Zatrzymajmy się w tym pędzie do jasnej cholery!

Artysta może i w pewnym sensie jest tanią wydmuszką. Ckliwą, lekko romantyczną zabawną historyjką utkaną według przedwojennego pomysłu na film który przecież także miał na siebie zarobić. Ale jego pojawienie się w czasach dvd i mp3 stało się czymś w rodzaju przywiezienia przez kapitana D'Arnota Tarzana do Szkocji w celu jego uczłowieczenia. Banalne uśmieszki George'a Valentina (czapki z głów Panie Dujardin, ty też zasłużyłeś na Oscara), te wszystkie triki żywcem wyjęte z lat dwudziestych mają za zadanie skłonić widzów do refleksji. To nie jest tylko oddanie hołdu pradawnej sztuce filmowej. To coś znacznie poważniejszego. Twórcy wołają do nas: Stańcie na chwilę i obróćcie się za siebie. A teraz spójrzcie przed siebie. Co widzicie?

Nie chodzi o to, że współczesne kino jest złe, zniszczone czy zepsute. Oczywiście że nie jest. Czy cyfrowe efekty specjalne zabijają klasyczną sztukę filmową? To także nieistotne. To bardziej wołanie, trochę niestety na puszczy do widza, by ten wykazał się większą wrażliwością i zrozumieniem dla dzieła filmowego. By stał się bardziej cierpliwy i wymagający. Żeby nie łykał wszystkiego co podstawiają mu pod nos wielkie wytwórnie i koncerny. Hazanavicius swoim Artystą ponownie chce nas rozkochać w kinie. Zarazić bakcylem na nowo. Wskrzesić tęsknotę za skrzypiącymi fotelam w kinie i słabym nagłośnieniem. Pokazać nam na podstawie instruktażowego filmu elementarne piękno utkane z taśmy filmowej. Że nieme? Czarno-białe? To tylko symbole, wyraźne sugestie mające na celu wskazanie nam palcem granic absurdu jakim się często kierujemy kupując bilet do kina.

To bardzo ważne wyróżnienie przez Akademię i bardzo potrzebne światowej kinematografii. Oczywiście niczego ono nie zmieni w świadomości milionów, ale to nieistotne. Można sobie przynajmniej chwilkę pogadać przy piwie, spłodzić kilka pseudointelektualnych akapitów których i tak pewnie niewielu przeczyta. Ale za to warto iść na Artystę do kina. Poczujcie ten klimat, tą magię i przypomnijcie sobie pierwszy film na jakim byliście w kinie. Prawda, że to to samo?

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

piątek, 20 maja 2011

Wszyscy jesteśmy Chrystusami

Biutiful
reż. Alejandro González Iñárritu, ESP, MEX, 2010
138 min. Vision Film
Polska premiera: Jeszcze nie czas



Trzy dni temu minął rok od światowej premiery w Cannes najnowszego filmu jednego z najzdolniejszych, a przy okazji także moich ulubionych reżyserów młodego pokolenia, jakim jest Alejandro Gonzáles Iñárritu. Jednak polski dystrybutor - Vision Film, nadal nie zdecydował się podać do publicznej wiadomości daty polskiej premiery. Osobiście obstawiam jesień co i tak jest kpiną z polskiego widza. Mimo, że tego zwykle nie robię, bo też jest to prawnie niedozwolone i publicznie piętnowane, to jednak odważę się zaapelować do wszystkich piewców jego twórczości, aby jednak nie dali wodzić się za nos i aby sami zapewnili sobie dostęp do kultury. Tak, kultury. Biutiful jest jej kwintesencją. Inteligentnym wyrazem emocji jakie kłębią się w każdym z nas. Jest nawet czymś więcej. To mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Powiem wprost… Iñárritu stworzył film w którym się zwyczajnie i tak po szczeniacku zakochałem.

W związku z tak osobistym wyznaniem, ciężko będzie mi obiektywnie i na chłodno podejść racjonalnie do próby ocenienia filmu. Biutiful wywarł na mnie tak wielkie wrażenie, że po wczorajszej jego wieczornej projekcji nie mogłem spokojnie zasnąć. Czuję się trochę jakbym dostał obuchem w tył głowy. To wspaniałe uczucie bezsilności i świadomej emocjonalnej kapitulacji stawia mnie trochę w szachu, ale też rajcuje jak cholera. Dałem się rozłożyć El Negro na łopatki i bardzo się cieszę, że rzadko bo rzadko, ale jednak czasem trafiają się filmy, które potrafią mnie doszczętnie sponiewierać. O to w tym całym oglądaniu przecież chodzi, aby umieć znaleźć w tym co się lubi swoistą ascetyczną formę perfekcji. Aż chce się w tym miejscu napisać… trafił swój na swego.

Iñárritu już swoją dotychczasową tzw. trylogią (Amores Perros, 21 gramów i Babel) udowodnił, że potrafi w szczególny sposób zagłębić się w ludzkie dusze i wydobyć z nich skrywane głęboko przed całym światem uczucia. Że potrafi w niekonwencjonalny sposób opowiedzieć o zawiłościach otaczającego nas świata z punktu widzenia ludzi zwyczajnych. Jego perfekcyjny sposób dobierania aktorów oraz współpracowników budzi moje szczere uznanie. W Biutiful jak i we wszystkich jego dotychczasowych produkcjach, jednocześnie prawym, jak i lewym okiem jest operator Rodrigo Prieto, który odpowiada za wyjątkowo charakterystyczną pracę kamery. Szarpane, jakby niedbałe ujęcia wyłapują setki pozornie nieistotnych szczegółów. Krótkie kadry, niejednostajny leniwie pracujący zoom, umiejętne uchwycenie mimiki twarzy i ludzkiego cierpienia, intuicyjne zrozumienie zapędów reżysera, to wszystko Prieto opanował do perfekcji.

Ale też nawet najlepsze oko nie wychwyci tego co skrywa ludzki umysł. A ten u Iñárritu jest bez wątpienia wielki. Ciężko jest mi z marszu wychwycić puentę Biutiful, przelać na papier dziesiątki kłębiących się w mej głowie myśli. Ogrom symboli, nawiązań do Biblii, manifestację i degradację współczesnych ludzkich idei, kultu pieniądza, definiowanie na nowo zagadnień dotyczących życia, śmierci i miłości. Wszystko to w postaci wielobarwnych impresji zostało zawarte w tych długich stu trzydziestu ośmiu minutach filmu. Z ogromu przekazu można byłoby nakręcić co najmniej trzy bardzo mądre filmy i dobrze wychować tysiące młodych ludzi. Już sam zamysł i odwaga wplecenia w taśmę filmową tak istotnych dla człowieczeństwa, zupełnie przez ludzkość niedocenianych w obecnych czasach wartości, ociera się o najwyższych lotów sztukę filmową. Próba autokreacji biblijnego męczeństwa w dantejskich okolicznościach przyrody, wprost przygniata swoim ciężarem. Jego dosłowność w przekazie w istocie miażdży, ale też klasycznie prowokuje widza do czynnego zaangażowania się w to co ogląda.

Javier Bardem w roli Uxbala, a może Hioba, czy też Chrystusa XXI wieku, zmaga się z kwintesencją ludzkiego męczeństwa. Z rakiem prostaty, z ostatnimi miesiącami swojego życia, z dążeniem do zapewnienia przyszłości i materialnej stabilności swoim dzieciom. Z chorą psychicznie żoną, z chińczykami z którymi prowadzi interesy, z nielegalnymi emigrantami z Afryki, wszystko to dzieje się w multikulturowym bagnie, które znalazło swe ucieleśnienie w europejskiej współczesnej metropolii jaką jest, wydawać by się mogło, rajska i słoneczna Barcelona. Ale to miasto oczami Iñárritu nie ma nic wspólnego z kolorowymi zdjęciami widniejącymi na prospektach biur podróży. Ciągle budowany symbol tego miasta, bazylika La Sagrada Familia jest tylko monumentalnym tłem gdzieś w oddali, na którym toną w pierwszym planie w brudzie i zalewie emigrantów slumsy infernistycznej wizji Babilonu. Świetna zagrywka reżysera. Piękno jest tam w oddali, w zasięgu naszego wzroku i na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie tak bardzo daleko, zupełnie dla nas nieosiągalne. Póki co żyjemy tutaj, w asyście mrówek i robali na suficie, boksujemy się z życiem próbując zdobyć każdego dnia kawałek przyczółku nadziei na lepsze jutro.

Piękno według Iñárritu przybiera karykaturalne pozy. Wywraca jego definicję na lewą stronę o czym świadczy już sama interpretacja celowo przekręconego przez niego anglojęzycznego tytułu. To nie świat nas otaczający i luksusy dnia codziennego są piękne, tylko ludzkie relacje i interakcje. Piękno tkwi w rzeczach oraz czynach małych, tak bardzo przyziemnych. W ludziach pozbawionych złudzeń. Wychodzi na jaw gdy stajemy pod ścianą, gdy nie widać znikąd nadziei. Uxbal w chwili zbliżającego się sądu ostatecznego nabiera chęci do życia, do naprawienia krzywd popełnionych, do scalenia ze sobą rozsypanych w nieładzie życiowych dramatów i licznych niepowodzeń. Stara się odnaleźć szczęście i zaszczepić je innym. W to wszystko wtopiony jest wątek metafizyczny, wręcz spirytystyczny. Zagubione i zbłąkane ludzkie dusze z którymi ma zdolność rozmawiać Uxbal, dodają tej opowieści szczyptę magii i lęku przed próbą rozszyfrowania tajemnicy śmierci. Uxbal krąży między światami żywych i umarłych, za wszelką cenę chcąc pozostać na powierzchni życia. Jednak z każdym dniem zbliża się coraz bardziej do tego drugiego i nieuniknionego, do swojego dawno zmarłego ojca za którym podświadomie tęskni i którego postać stanowi symboliczną klamrę jako dopełnienie całości.

Wielowątkowość, oraz mnogość postaci buduje atmosferę nieładu, choć na swój sposób jest on bardzo uporządkowany. Tu każda postać wnosi do dyskusji coś ciekawego, coś co wpływa bezpośrednio na innych. Wszyscy są tu od siebie zależni, każdy dotknięty jest jakąś traumą, niepowodzeniem i zawodem. Wyznaje inną zasadę szczęścia i pomyślności, ale i tak, wszyscy jadą na tym samym koniu. Klasyczny efekt domina. Splot wydarzeń których nie da się już przez nikogo zatrzymać. Klocki są już dawno w ruchu. Nasze życie jest już z góry za nas zaplanowane i po prostu musimy je tylko sumiennie wypełnić.

Iñárritu w dość hedonistyczny sposób bawi się ludzkim męczeństwem. Niczym Bóg patrzący z góry wystawia na próbę swoje ziemskie owieczki. To już coś znacznie większego i poważniejszego niż kino. To próba okiełznania istoty człowieczeństwa i jego duchowości, z czym od tysięcy lat próbują zmierzyć się najwięksi filozofowie, uczeni i duchowi. To zdumiewające jak wszystko idealnie zgrało się w tym filmie. Z jaką lekkością i gracją przemycono tyle mądrości. Jak bardzo piękna może być brzydota, syf i zgnilizna tego świata. Ileż w tym wszystkim symboli, ukrytych podtekstów i myśli skrytych między słowami. To z pewnością jeden z tych filmów, którego oglądając po raz dziesiąty, dziesiąty raz odkryje się w nim coś nowego.

No i w końcu sam Bardem. Dotąd sądziłem, że tegoroczny Oscar za główną rolę męską dla Colina Firtha, to wynik dodawania sprawiedliwości i sumiennej pracowitości. Było to dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie teraz. Rola Bardema, który organicznie i bardzo naturalnie wszedł w postać Uxbala, zupełnie jakby grał samego siebie, bije jąkającego się Firtha na każdym polu aktorskiego rzemiosła. Trochę szkoda, że film nie został doceniony na w zasadzie żadnym liczącym się festiwalu. Na siedemnaście nominacji, jedna nagroda... sam nie wiem, czy to przez niezrozumienie reżysera, zbyt duży stopień kontrowersyjności, ciężar gatunkowy? W sumie to i tak jest dla mnie mało istotne. Ja Iñárritu daję główną nagrodę od serca. Za zdefiniowanie na nowo piękna za pomocą bólu i lęku. Za zdjęcia. Za muzykę. Za klimat. Sześć na sześć. Tylko dwadzieścia kilka tytułów na ponad pół tysiąca miało dotąd zaszczyt być tak hojnie przeze mnie obdarowanych.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,8


niedziela, 23 stycznia 2011

Who's the King?

The King's Speech
reż. Tom Hooper, GBR, AUS, 2010
118 min. Kino Świat
Polska premiera: 28.01.2011


No dobra. Za nami pierwsze festiwalowe przetasowania. Tydzień temu Złote Globy zapoczątkowały sezon na czerwone dywany, suknie Lagerfelda, oraz na plotkarskie ochy i achy. Jeśli jednak przebrniemy przez wierzchnią warstwę przepychu tandety i kiczu, zaobserwujemy trendy w branży i przyrównamy je do własnych filmowych preferencji. Czyli coś co lubię najbardziej. Sprawdzenie swojego gustu, a przy okazji trochę bukmacherskiej adrenaliny. Zupełnie jak przed losowaniem Lotto. Jeśli więc chodzi o Złote Globy, szóstki w totka niestety i tym razem nie trafiłem, ale jest za to niezła czwórka. Festiwal zdominował David Fincher i jego typowy średniak The Social Network. Aronofksy znowu dostał kopniaka w zad, za to trafnie przewidziałem nagrodę dla Natalie Portman i Colina Firtha. I to pomimo tego, że wyróżnioną rolę tego drugiego w The King's Speech zobaczyłem dopiero wczoraj. Tak więc teraz słów parę o Królu. Obok Czarnego Łabędzia to największy przegrany Złotych Globów. Na 7 nominacji tylko jedna statuetka. Czy słusznie?

Na wstępie nagana dla dystrybutora w Polsce. Za takie tłumaczenia tytułów powinno dostawać się roczne nakazy oglądania filmów z Bollywood. Dożylnie i po dziesięć dziennie. Jak zostać Królem? Kto to wymyślił i po co? Mają nas za idiotów? Wypada się tylko cieszyć, że nie przemianowano go na "Dzienniki Królewskiego jąkały". Dirty Dancing aka Wirujący Seks, doczekał się więc kolejnego towarzysza w swej niedoli.

No ale do rzeczy. Film nawiązuje do biografii Króla Jerzego VI Windsora, z tych Windsorów, czyli ojczulka obecnej Królowej Wielkiej Brytanii, uwielbianej Elżbiety II. Jednak nie o potędze Zjednoczonego Królestwa w nim mowa, choć z pewnością typowy dla synów Albionu patos można gdzieś między wierszami dostrzec. Ale na szczęście w niczym specjalnie on nie przeszkadza. W filmie ukazane są po trochu kulisy rodziny królewskiej, trochę dworskiego savouir vivre, ale przede wszystkim sporo niezłego angielskiego humoru i dystansu do własnej monarchii. Kto jak kto, ale Brytyjczycy potrafią śmiać się z samych siebie chyba najlepiej.

Okazuje się więc, że Książę Albert, zanim został Królem Jerzym VI, był cherlawą zakałą rodziny królewskiej. Jąkała nie potrafiąca wydukać z siebie nawet jednego zdania, w dodatku chorowity z powykrzywianymi kolanami oraz zwyczajnie słaby i bez charyzmy. W przypadku śmierci jego ojca (Króla Jerzego V) był dopiero drugi w kolejce do królewskiego tronu, zaraz po jego starszym bracie, Księciu Edwardzie. Los jednak był dla niego złośliwy i umieścił go siłą na tronie będąc kompletnie do tego nieprzygotowanym. W dodatku w przededniu rozpoczęcia II Wojny Światowej, czyli w najtrudniejszej chwili wymagającej od niego królewskiej siły i zdecydowania. Próbę charakteru Król Jerzy VI ostatecznie wygrywa, zdobywając uznanie i sympatię poddanych. W czasie niemieckich nalotów na Londyn ani razu nie opuścił miasta.

Reżyser Tom Hooper skupia się przede wszystkim na słabościach kandydata na Króla. Na jego wadach i problemach samego z sobą. Na próbie okiełznania oraz nazwania jego licznych przypadłości. Jego walka i upór budzą podziw i sympatię. Dopingujemy mu oraz ściskamy kciuki za jego powodzenie, a także spalamy się ze wstydu i łapiemy za głowę kiedy daje plamy podczas publicznych wystąpień. Jednak gdyby nie wręcz Oscarowa rola Colina Firtha, gdyby nie jego kapitalne "wrodzone" jąkanie, The King's Speech byłby niestety bardzo przeciętnym filmem. No, może trochę przesadzam, ale chcę przede wszystkim podkreślić ogromne zasługi Firtha dla tej produkcji.

Sądzę jednak że trudno było z tej biografii wycisnąć coś więcej. Ciekawie ukazano losy brytyjskiej monarchii, uwypuklając nie tylko jej zalety, ale także liczne wady. Ich królewskie obowiązki, powinności i przeznaczenie. Traktuję ten film po trochu jako lekcję historii, a także jako lekką i przyjemną opowiastkę o charakterze humorystycznym. I tak też polecam do tego podejść. Film bez wygórowanych ambicji i żadnych ważnych moralitetów. Być może ważniejszy dla samych Brytyjczyków, chyba jednak słusznie niedoceniony za oceanem. Jednak dla samego tylko Firtha warto poświęcić mu prawie dwie godziny życia. To on jest prawdziwym Panem i władcą, Królem Zjednoczonego Królestwa Aktorów. Chylę czoła Wasza wysokość. You Are The King.

4/6

wtorek, 20 stycznia 2009

Bollywood z frytkami i keczapem

Slumdog Milioner
reż. Danny Boyle, GBR, 2008
120 min. Monolith Films


Nie lubię. Nie lubię Bollywoodu i już. Mało tego, kompletnie nie rozumiem szału na jego punkcie. Wiem że w dzisiejszych czasach tandeta i kicz mają swoich wiernych odbiorców. Pełen kościół fanatycznych i oddanych idei wyznawców. Ja jednak w tym konkretnym przypadku wybieram ateizm. Co ja gadam... jestem gotów nawet przyłączyć się do grona wyznawców Szatana. Zaprzedam mu swą duszę tylko po to, aby już nigdy więcej nie doświadczać na własnych oczach i uszach produktów z pod znaku hinduskiej fabryki snów.

Danny Boyle, czyli twórca jednego z najlepszych filmów w historii kina (Trainspotting), miał chyba nieco odmienny punkt widzenia od mojego i postanowił wybrać się do Indii w celu próby okiełznania gatunku, a przy okazji przepuszczenia go za pomocą miejscowych półproduktów, przez trybiki maszynki wyprodukowanej w innej, bardziej cywilizowanej strefie czasowej.

No więc co nam z tej hinduskiej eskapady przywiózł ze sobą Danny? Ano, całkiem smaczną potrawkę w sosie curry. Trzeba przyznać że kuchnia hinduska, w odróżnieniu od ich gigantycznego przemysłu filmowego, jest o wiele bardziej wysublimowana. Jeśli w ogóle da się zestawić to określenie z gastronomią. Danny upichcił zatem lekkostrawną pyszność. Lekko, bo też opowieść w niej zawarta jest łatwo przyswajalna, dość prosta i jakże uniwersalna, sprawdzająca się pod każdą szerokością geograficzną.

Jamal, główny składnik tego dania, to typowy przedstawiciel miejscowej biedy, ikona niesprawiedliwości i podziałów społecznych. Jednak to co wszczepiła mu do głowy ulica i bombajskie slumsy, zaczyna w chwili jego najważniejszego etapu życia bardzo procentować. Młody i szalenie ambitny chłopak dostaje się do hinduskiej wersji Milionerów, w którym to programie wcale nie dowiadujemy się o kolorze krawata Huberta Urbańskiego, lecz o szalenie barwnym i dość dramatycznym życiu gracza o milion rupli. Opowieść ta jest podzielona na etapy i wywołana do tablicy za każdym razem, kiedy zadawane jest kolejne pytanie przez mało sympatycznego gospodarza programu. Danny Boyle tak jednak ułożył pytania, aby historia Jamala była dla publiczności w studio i przed telewizorami jak najbardziej interesująca.
Dowiadujemy się więc o jego dzieciństwie, trudnościach wychowywania się w slumsach, miłości jego życia, agresji i przemocy. Każde pytanie w większym bądź mniejszym stopniu dotyczy jego życia i tego wszystkiego co dotąd doświadczył. Im więcej znał prawidłowych odpowiedzi, tym większe chmury się nad nim zbierały. Zachodzi więc podejrzenie o oszustwo. Jakim bowiem cudem ten młody i niewykształcony chłopak ze slumsów zabrnął aż tak wysoko w najbardziej popularnym teleturnieju w Indiach?

Pojawia się więc intryga, wątek sensacyjny, zwrot wydarzeń i dość dynamiczna akcja. Wszystko to przyprawione szczyptą wspaniałej muzyki i orientalnego tła miejskich hinduskich pejzaży. Niestety dość ciekawie skomponowana fabuła mniej więcej w połowie filmu traci trochę na polocie i oryginalności. No, przynajmniej ja w tym momencie wiedziałem już co będzie dalej i jak się ta cała historia skończy. A kończy się oczywiście happy endem. Niemożliwa dotąd miłość się dopełnia, a ostatnie pytanie za milion staje się symbolem zwycięstwa dobra nad złem. Na koniec Boyle postanawia jeszcze złożyć hołd hinduskiej myśli filmowej i w iście bollywoodzkim stylu zaprasza głównych bohaterów, a przy okazji również nas wszystkich, do wspólnego tańca na wypełnionym po brzegi peronie bombajskiego dworca kolejowego. Pojednanie dwóch, wydawać by się mogło, kompletnie niekompatybilnych światów, stało się więc faktem. Da się? Da. I to w niezłym stylu.

Film więc to dla wszystkich. Zawiera prawie wszystkie cechy filmu, w jakie musi być wyposażone kino familijne. Nieskomplikowane, ale podane w sosie carry nabiera innego, oryginalnego smaku. Skosztujcie z resztą sami. Slumdog Milioner co prawda wchodzi do naszych kin dopiero za miesiąc, ale warto poczekać. Zakreślcie już w swoich notesikach jego tytuł i czekajcie na premierę. Myślę że odniesie duży sukces, nie tyle w naszym kraju, co na całym globie. Danny Boyle dodał bowiem do kociołka magicznych przypraw które powinny zakręcić cały świat.

4/6