Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vue Movie Distribution. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vue Movie Distribution. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jack z colą

Jack Strong
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2014
127 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 7.02.2014
Thriller, Biograficzny, Historyczny, Szpiegowski



W trudnym momencie, a raczej w dość specyficznym z politycznego punktu widzenia (bo trudny to jest już od dłuższego czasu) siadam do tekstu poświęconego polskiemu filmowi, który luźno bo luźno, ale jednak, komentuje kulisy wydarzeń zaczerpniętych z kart naszej rodzimej historii, powiedzmy, że tej najnowszej, ciągle jeszcze do końca niewyjaśnionej. A z tym mamy od lat wielkie problemy, tak samo jak mamy problemy w ogóle z patologicznym systemem jaki się zalągł 25 lat temu przy okrągłym meblu i nadal nie chce się zdecydować jaki chciałby finalnie być. Na razie nasz orzeł w koronie stoi w pokracznym rozkroku z jednej strony utrzymując, iż PRL oraz sowieci byli spoko, chroniąc przy tym ex-dygnitarzy i SB-ków przed dziejową i moralną sprawiedliwością, z drugiej zaś kurczowo trzymając się solidarnościowego mitu, który i tak stał się już jedynie powyginanym na wszystkie możliwe strony wytrychem służącym do otwierania kolejnych furtek, najczęściej prowadzących do kolejnych nieobrobionych jeszcze państwowych sejfów.

Poniekąd rację miał minister Sienkiewicz, który rzekł do pałaszowanej przez siebie ośmiorniczki, że polskie państwo istnieje jedynie teoretycznie. Trudno się z nim nie zgodzić, tak samo jak z Sikorskiego szacowną „murzyńskością”. Tak, jesteśmy zlepkiem gangów, idealistów, złodziei i cwaniaczków, z których każdy z tej sitwy chce pchać wózek z napisem „Polska” w przeciwnych kierunkach. I tak, jesteśmy murzynami. Pożytecznymi murzynami. Wybrany przez nas rząd, który przecież ma nas reprezentować zagranicą i dbać o nasze interesy, dobrobyt, służbę zdrowia i edukację, w zamian okrada swoich wyborców, doi od lat i pluje w ich twarze, a my się na to godzimy. Po prostu. Bez słowa sprzeciwu. Piszę „my”, mimo, iż rzecz jasna do tej grupy zaimka rzeczownego się nie poczuwam. Tylko co z tego, skoro przez ogłupioną większość giną jednostki, my wszyscy. Murzyńskość to nienormalność, uległość i to co najbardziej charakteryzuje nasze społeczeństwo - wyjebalizm zakaźny, na wszystko. Polskiemu murzynowi puści się w telewizji „Na Wspólnej” i „Taniec z gwiazdami” – będzie zadowolony. Chcieliśmy demokracji, to macie, żryjcie. Nie mamy na nic wpływu. Nawet klęcząc przy urnach. Dymają nas wszyscy, aż mnie dupa czasem boli od mojego kraju.

Historia Pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, Ryszarda Kuklińskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP, który w pewnym momencie zapragnął być tajnym agentem CIA i ratować świat przed nuklearną wojną, jest w pewnym sensie odtrutką na dzisiejsze polityczne bagno jakie się skrywa pod fałszywą łatką z napisem „25 lat wolności”. Wtedy wszystko było prostsze do ocenienia, mimo, że wszystko wokół było trudniejsze. Nie było internetu, podręczników od historii i sieci Biedronka. Normalni ludzie nienawidzili milicji, zomowców, sowietów i komunistów, bali się ich, niewiele mogli zrobić, ale nienawidzili. Ta nienawiść napędzała ich do wielkich czynów. Tak jak naszych ojców i dziadów, którzy nienawidzili hitlerowców. Wiedzieli za co i mieli za co. Zawsze więc będę bronił zdrowej nienawiści w narodzie, tak samo jak nacjonalizmu i szowinizmu, bo jako jedyne dbają o interesy ojczyzny, ojca, matki i twojego dziecka. Życie w miłości, tolerancji, akceptacji wszystkiego co inne, w permanentnym szczęściu jakie nam się próbuje od lat wmówić, to utopia. Nawet w książkach leży na półkach z napisem sci-fi. Nigdzie i nikomu się to nie udało i nie uda. Dziś nawet przeciętny Kowalski myśli, że taki Michnik z Wałęsą i Jaruzelskim to bohaterowie wolnej Polski. Pomieszanie z poplątaniem, pozmieniane szyldy, poprzerabiane tabliczki, sztandary, chuj dupa i kamieni kupa.

Nie będę się stroił w kiczowaty ornat bezstronności. Mam swoje lata, wiele w życiu widziałem, wiele też przeczytałem i o zbyt wielu rzeczach słyszałem, żeby przez te wszystkie lata nie wyrobić sobie skonkretyzowanych poglądów na otaczającą mnie rzeczywistość. Nadal w coś wierzę, do czegoś w życiu dążę, komuś ufam i tak samo kogoś/czegoś nienawidzę. Chcę po prostu, tak jak każdy normalny człowiek żyć po swojemu w zdrowym kraju i nie martwić się o jutro. Chciałbym też mieć głęboko w dupie politykę, nigdy na odwrót. Pragnę koncentrować się na rzeczach małych, z pozoru zupełnie nieistotnych, na sobotnim melanżu z przyjaciółmi, niedzielnym chill-oucie, na wakacjach pod żaglami i wieczornym rowerze po pracy, a nie ciągle wkurwiać się do telewizora widząc tą patologię jaka się w naszych krwiobiegach zadomowiła i płynie tak od stóp do głów drwiąc z nas i prowokując stany przedzawałowe. Dlatego też z obawami podchodziłem do Jacka Stronga, dużej filmowej zaległości - acz ostatnio mam ich bez liku - która poprzez ogólnie dotykaną tematykę, może i już nieco przebrzmiałą, ale w pewnym sensie nadal trwającą w tej szerokości geograficznej i ciągle kryjącą wiele niezagojonych polskich ran. A one tak zwyczajnie i bezceremonialnie kurwa krwawią. Wszędzie widzę polską krew. Na ulicach, w internecie, w gazetach i w telewizji. Nikt nie chce tego sprzątać, każdy by tylko wylewał kolejne z nią wiadra.


Obawiałem się Jacka Stronga także z powodu nazwiska reżysera. Władysław Pasikowski ma już co prawda wyrobione nad Wisłą nazwisko, które osobiście nawet cenię, ale w tematach, nazwijmy je około politycznych, czy też społeczno-obyczajowych, mocno nadszarpnął je w moich oczach przez swój wcześniejszy film – Pokłosie. Bałem się kalki, powielenia schematów, dalszego wpisywania się w obowiązująca modę i retorykę ukazującą polski naród w roli sprawcy i kata, który chce rozliczać jakieś wyssane z palca zabobony. Obawiałem się przeinaczenia faktów, żonglowania tanim populizmem i tworzeniem alternatywnej rzeczywistości wygodnej dla aktualnej sitwy politycznej. Zwłaszcza, że w sumie nie byłoby o to trudno, bowiem życiorys Kuklińskiego jest dziurawy jak nasze emerytury w ZUS. Na szczęście nie było tak źle, a nawet jest wręcz przeciwnie, znaczy się całkiem dobrze.

Ale najpierw Kukliński. Nie jest on moim bohaterem. Zapewne też nigdy nim nie będzie. Z kilku powodów. Zasadniczo był taki sam jak inni z jego czerwonej bandy, która go wypromowała, ochrzciła i wyszkoliła. W jego aktach jest zbyt wiele białych plam, zagubionych dokumentów i zaskakujących awansów. Już w latach pięćdziesiątych teczka Kuklińskiego została bardzo mocno przetrzebiona, wiele papierów zaginęło - zagadkowe. Wielce prawdopodobna wydaje się być także hipoteza, w której Ryszard Kukliński służył także Rosjanom. Od 1962 r. był nie tylko zwykłym oficerem Wojska Polskiego, ale również agentem WSW. Donosił wojskowej bezpiece na kolegów, że o zbrojnej interwencji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 i jego istotnej roli w tym haniebnym dla polskiego narodu czynie nawet nie pomnę. Nadal nie wiemy co wpłynęło w jego życiu na podjęcie tak radykalnej przemiany. Czy faktycznie zwyciężył w nim patriotyzm jak to się dziś ładnie promuje? Czy rzeczywiście coś w nim pękło i od tak wysłał list do Amerykanów? Dla mnie równie wiarygodnie brzmią informacje, z których wynika, że Kuklińskiego zwerbowali sami Amerykanie jeszcze w Wietnamie, szukając najsłabszego ogniwa i przekupując go alkoholem oraz panienkami do których nasz pułkownik miał ponoć wyjątkową słabość. Kochliwym był mężczyzną. Kochał nie tylko kobiety, ale i pieniądze. W sumie to nie grzech, ja też lubię, znaczy się kocham.

Niemniej Kukliński, trzeba to sobie jasno powiedzieć, nie był postacią krystaliczną. Ci, co z nim służyli w LWP, byli z nim blisko, twierdzili, że miał w sobie coś z megalomana, fantasty. Nawet jako wysokiej rangi wojskowy w PRL miał więcej pieniędzy niż powinien. Od narodowych bohaterów oczekuję czegoś więcej. Postaw bardziej szlacheckich oraz bezinteresownego poświęcania się dla idei i narodu. Ale też nie zamierzam Kuklińskiego atakować. Wręcz przeciwnie, uważam, że pomimo tych wielu niejasności i niedomówień walnie przyczynił się do kryzysu w sowieckiej Rosji. Z pewnością jego szpiegowskie osiągnięcia na rzecz obcego wywiadu przyczyniły się do porządnego tąpnięcia w całym wschodnim bloku. Pewnie, że nie uratował świata przed wybuchem III WŚ, to bzdura jest. Może i fajny jest to slogan pod który możemy się jako naród polski podczepić i jarać, że zrobiliśmy coś pożytecznego dla losów świata, że mieliśmy własnego agenta 007. Tak też przedstawia się dziś jego postać, która jest jakby ulepiona z bardzo prostego schematu: Oto twardziel, wojownik o wolność, który porzuca zło i stawia na dobro, znaczy się CIA. Pierwszy polski oficer w NATO, który odmienił losy świata i uratował go przed wybuchem wojny nuklearnej. Fakt, brzmi to jak pieczołowicie sporządzony scenariusz filmowy. Aż żal byłoby go nie wykorzystać.

Pasikowski więc aż palił się do tego pomysłu. Wszedł z ekipą niemalże na gotowe. Scenariusz, nad którym kilka lat pracował sztab ludzi, oparto na wersji Amerykanów, która przecież także nadal jest utajniona i niepełna. Są więc głównie poszlaki, wypowiedzi ex-oficerów CIA, oraz wspomnienia samego Kuklińskiego. Nie ma w nim za to nic widzianego z punktu widzenia ludowej Polski i sowieckiej Rosji, które to przecież pułkownika stworzyły i wychowały na swoje podobieństwo. Jack Strong Pasikowskiego jest więc produkcją mało rzetelną pod kątem faktów historycznych, bo też zwyczajnie być nią nie może. Przyjmuje raczej postawę życzeniową, tworzy wielkie widowisko, trzymający w napięciu thriller polityczny w którego nawiasach Pasikowski czuje się jak ryba w wodzie, i życzy nam - widzom - dobrej zabawy. Ja na to powiem, że bardzo dobrze, że właśnie to robi. Fakty faktami, ale Jack Strong promuje między wierszami wiele z zacnych postaw, które dziś są opluwane, a które prowadzą ku normalności i narodowemu dobru.


Gdy więc tak patrzę na filmowego Kuklińskiego (Dorociński tym razem tylko dobry, nie rewelacyjny jak zwykle) i zestawię go z dzisiejszymi ministerialnymi pionkami niedbale porozrzucanymi na planszy przez miłościwie nam panującego Kaszuba, kompletnie ośmieszonymi i upokorzonymi przez „gang kelnerów”, gdy widzę, jak się teraz miotają, kręcą, kłamią i gdy zamiast postawić na honor, uczciwość i moralność, po prostu wstać, przeprosić i odejść, brną dalej w tą patologię jaką sami stworzyli, to na ich tle Pułkownik Kukliński, który przecież funkcjonował z zupełnie odmiennych, znacznie trudniejszych realiach, rysuje się w moich oczach jednak jako bohater. Ok, to tylko życzeniowa kalka nasiąknięta masą niedopowiedzeń i niejasności, ale też, to przecież tylko film. Ma prawo tak być. Mimo wszystko warto promować takie postawy, zwłaszcza w naszym zgniłym systemie. Dlatego też zawsze chętnie odpalę lampkę przed jego grobem na warszawskich Powązkach.

Pasikowski w naprawdę interesujący i trzymający w napięciu sposób stworzył obraz ważny dla nas - Polaków. Świat? Zgoda, ma go centralnie w dupie, ale dla nas Jack Strong powinien być czymś więcej, niż tylko dwugodzinnym przerywnikiem w naszej zabieganej codzienności. Pułkownik Kukliński, ten filmowy i promowany przez jedną ze stron, ten, którego wszyscy chcielibyśmy aby istniał naprawdę, mimo, że prawda ta może być o wiele bardziej przykra i bolesna, jest jednak orędownikiem walki o wolność i niepodległość za wszelką cenę. Zdejmuje poniekąd maski ślepcom, wskazuje moralny drogowskaz, mówi też to, co przez lata ciągle się u nas tuszuje, zwłaszcza kłamstwo w którym Jaruzelski wprowadzając stan wojenny czynił to z pobudek patriotycznych, w obawie przed interwencją wojsk radzieckich. Spawacz łgał jak pies. Pasikowski chcący, czy też niechcący jasno to ukazał, acz lekko komicznie zarazem. Bo to aż niemożliwe jest, żeby Breżniew nic nie wiedział o wojskowym ultimatum dla Polski, ale to w sumie w tej produkcji jest mało istotne. Takich smaczków i błędów jest tu znacznie więcej.

Dobry jest więc to film. W mojej ocenie najlepszy Pasikowskiego od legendarnych Psów, których klimat jest tu bardzo obecny i odczuwalny. Przypomina mi trochę amerykańskie Argo. I tam i tu wiele jest fikcji, mimo, że w sumie obie produkcje oparte są na faktach. W ogóle wiele jest w tym naszym Jacku Ameryki. Ujęcia, budowa napięcia, pościg samochodowy, nawet amerykański aktor i lokacje. To taki bardziej Jack z colą, niż Warka Strong. Minister Sikorski nie miał więc racji mówiąc, że Polska robi Amerykanom laskę i nic z tego nie ma. Otóż mamy. Jacka właśnie. Jaki kraj - tacy szpiedzy, ale i tak powinniśmy być z niego dumni. Z całego filmu najgorszy jest chyba tylko plakat. Ten jedyny, znośny, który świeci na górze i tak nie jest przez producenta wykorzystywany, ale czy kogoś to jeszcze w ogóle dziwi?

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7


wtorek, 4 marca 2014

Sentymentytakietam

Inside Llewyn Davis
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2013
105 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 28.02.2014
Dramat, Komedia, Muzyczny



Nareszcie. Mit faceta z gitarą został obalony. Wbrew obiegowej opinii, wcale nie jest to wyśniony ideał kobiecej natury wychowanej na Harlequinach, żaden też piękny książę przemieszczający się na białym rumaku, który dla swej wybranki serca komponuje serenady i wyśpiewuje jej pod oknem blokowisk obiecując przy tym baśniową miłość i romantyczne kolacje w McDonald's, oraz wierność aż po kres ostatniej spłaconej raty za wspólne mieszkanie. Wiem o tym najlepiej, bo sam od lat rzępolę na jednej z trzech swoich gitar i jedyne co udało mi się dzięki nim porwać, to struny, a nie jakieś tam kobiece serca. Niewiasty wolą jak je się utrzymuje, po prostu, a nie śpiewa do kotleta w dziurawych skarpetach. True story.

Być może z podobnego założenia wychodzą bracia Coen, którzy sięgając po biografię amerykańskiego muzyka folkowego – Dave’a Van Ronka, zmasakrowali trochę nas wszystkich, tych szarpiących za struny do ogniska w blasku księżyca, oraz wepchnęli nas w ramiona samotności, niespełnienia, szaleństwa i niezrozumienia. Ale też, nie tak znów do ostatecznego końca. Na szczęście.

Stęskniłem się trochę za koszernymi braciszkami. Od A Serious Man (2009) nie nakręcili niczego godnego uwagi. No, był po drodze nominowany do Oscara western True Grit, także iście gwiazdorskie Tajne przez poufne, ale umówmy się, dla fanów Coenów, do których sam przecież się zaliczam, były to wyjątkowo marne pozycje. Przeleciały radzieckim migiem przed oczami, wzdłuż granicy ukraińskiej, po czym zniknęły hen za horyzontem i tyle z nich było pożytku. Wygląda jednak na to, że w końcu się doczekaliśmy. Czegoś odrobinę konkretniejszego, bardziej namacalnego, może nie hitu, bynajmniej, z pewnością nie tytułu do którego będziemy przez lata wracać, tak jak do Arizony Junior, Barton Finka, Big Lebowskiego, Bracie, gdzie jesteś?, czy do To nie jest kraj dla starych ludzi, ale z pewnością film ten łapie się ogonów uciekającej od peletonu elity i uparcie stara się utrzymywać do niej dystans.

Inside Llewyn Davis odbieram przede wszystkim jako pewnego rodzaju hołd złożony swoim fanom. „A niech mają, należy im się, ostatnio w ogóle o nich nie dbaliśmy” (Bo nie dbaliście!). Rzecz jasna należy im się za to pochwała, a nawet kilka chwalebnych akapitów, ale też lukrować im zbytnio nie mam zamiaru. Może to przez ten dzisiejszy dzień pełen bomb kalorycznych (zacząłem pisać w Tłusty Czwartek - wyszło jak wyszło, wiem, leń jestem), a może to też przez lekki przesyt nostalgicznych piosenek jakie się prężą w tejże produkcji. Dziwne trochę, bo osobiście nawet lubię sentymentytakietam, niektóre brzmią tu całkiem nieźle, ale ich stężenie przypadające na jeden milimetr kwadratowy materiału światłoczułego jest chyba z deczka za wysokie.


Tak więc mamy do czynienia z opowieścią o niespełnionym muzyku obdarzonym sporym talentem, ale także o pasożycie i irytującym lekkoduchu, który nie potrafi iść na kompromis z życiem, oraz, jak to drzewiej bywało, gra głównie w podrzędnych spelunach, codziennie śpi na innej przypadkowo napotkanej kanapie, tudzież podłodze i przez cały film próbuje odnaleźć klucz do kłódki otwierającej przed nim wrota do wielkiej solowej kariery. Jesteśmy siłą wepchnięci do realiów lat sześćdziesiątych, do Greenwich Village w Nowym Jorku, do czasów, w których Elvis Presley spłacał dług swojemu krajowi służąc w wojsku, a Bob Dylan dopiero szykował się do rozwinięcia swych skrzydeł. Kamera, a my wraz z nią, zostaliśmy osadzeni w środowisku początkujących muzyków, wciśnięci w sam środek artystycznej bohemy, w siedlisko niepokornych dusz, przedstawicieli ludzi młodych, ogarniętych pasją, oraz będących pod wpływem utopijnych marzeń. Co chwila bierzemy udział w jakimś zadymionym od fajek koncercie, czy też zwykłym rzępoleniu do obiadu. Muzyka, raz lepsza, raz gorsza jest tu wszechobecna, przez co w tagach gatunkowych przy tytule obok „dramatu” i „komedii”, widnieje także „film muzyczny”. Nie jestem fanem, owszem, lubię muzykę, ale nie przepadam za tym jak za dużo w filmie się śpiewa. Cierpię na wrodzoną, a może też i nabytą, nie wiem, nienawiść do musicali. Wszystkich. Na szczęście film muzyczny to jakby niezupełnie to samo, dzięki czemu tym razem weszło zaskakująco gładko, wręcz śpiewająco, ale to pewnie bardziej dlatego, że w przeszłości moja gitara i ja często stawialiśmy na tego samego konia. A tak bajdełej. Uważam, że OST z filmu to murowany kandydat do hitu sprzedaży i do bicia rekordów wyświetleń na YT. Oscar Isaac (a.k.a Llewyn Davis), muszę przyznać, ma facet talent. Bynajmniej nie tylko muzyczny. W tej roli narodził się na nowo i kto wie, może właśnie otworzył przed sobą wrota do wielkiej aktorskiej kariery. W każdym bądź razie tego mu życzę.

Nieco mniej słodka niż zazwyczaj Carey Mulligan (ma ktoś tak, że ciągle ją myli z Michelle Williams i na odwrót? Skąd mi ten error siedzi we łbie się pytam?), z tymi jej słodkimi oczkami, znów śpiewa nostalgiczną piosenkę jak we Wstydzie McQueena, acz tym razem w towarzystwie dwóch panów, w tym Justina Timberlake’a - etatową gwiazdę od MTV po Vivę, który chyba pozazdrościł swojemu kompanowi z klubu Myszki Mickey, Ryan’owi Gosling’owi i także chciałby zrobić karierę w branży filmowej. Nie wiem czy mu w tym kibicować, czy może lepiej rzucać kłody spłodzone z mej wrodzonej złośliwości pod nogi, ale swoim epizodem, bo w sumie trudno nazwać to rolą, najwyżej drugoplanową, nie zdążył mnie ani wystarczająco wkurwić, ani tym bardziej oczarować. Robił swoje. Znaczy się śpiewał, tylko trochę inaczej. Poprawnie, ale bez zachwytów.

Muzyka jest więc motywem przewodnim tej opowieści, co rzecz jasna nie dziwi. Na szczęście w jej, momentami zbyt wielkim natężeniu, zachowało się jeszcze sporo z Coenów. Czuwają nad wszystkim i niczym gospodarz domu, krzywdy zrobić nie dadzą nikomu. Przede wszystkim są obecni w dialogach. Te, momentami ocierają się o pierwszą ligę, przepraszam, o Ekstraklasę. To samo z humorem. Klasyczny, czarny, sarkastyczny, mądry i zbyt trudny w zrozumieniu dla większości odbiorców. Znaczy się, typowy dla ich rodzimej ekspresji. Wcale nie rozśmieszający do łez, jak to wmawiają nam spoty reklamowe i plakaty polskiego dystrybutora. Kpina to jakaś. Za celowe wprowadzanie ludzi w błąd powinna być zsyłka na Krym. Co ja gadam, pięknie tam przecież. Niech będzie więc Kutno. Nikt na tym filmie nie ma prawa płakać ze śmiechu, chyba, że się cierpi na Zespół Angelmana. Wtedy przepraszam.


Świetnie jest także ze zobrazowaniem tragizmu głównego bohatera. W taki naturalnie beznadziejny sposób nie idzie mu w życiu, a nas to po prostu bawi. Ludzie lubią obserwować kiedy jednemu z nich nie wychodzi, to przecież takie zabawne. Potrafimy niby współczuć cudzym bólom, ale nie przyjemnościom. Jest coś dziwnie nudnego w szczęściu innych ludzi, dlatego kręci nas ich nieszczęście. Moglibyśmy być, albo nawet jesteśmy tacy jak Llewyn Davis. M.in. stąd te dwuznaczne "Inside" obecne zarówno w tytule filmu, jak i w tytule jego zupełnie niesprzedawalnej płyty solowej. Wchodzimy wgłąb jego pragnień i marzeń, ale też i wewnątrz jego schizów, które w swoim wyposażeniu standardowym posiada całkiem zacne. Lubię takie postacie. Powiedzieć o nich niebanalne, to tak jakby nic nie powiedzieć. Facet jest rozbrajająco swojski. Trochę może i ciapciak, także pechowiec, ale jego wybuchowe wkurwy są także i moimi wkurwami. Dlatego właśnie tak się z nim zakumplowałem. Nie tylko przez tą jego gitarę. Może po prostu także i we mnie jest coś takiego spierdolonego na amen. Cóż. Zawsze miałem słabość do ekscentryków.

Pozostałe postacie, te właściwie z każdego planu, to wcale nie mniej osobowościowe oryginały. Świetnie komponują się z pierwszym, nieco zagubionym tłem. Np. kot, Ulisses (znane imię, nieprawdaż?). Czworonożny zbieg z jednej z tymczasowej noclegowni Davisa. Niby nic nie gada (dziwne, nie?), niczego spektakularnego nie czyni, poza klasyczną spierdolką przez okno, zachowuje się po prostu jak zwykły i przeciętny kot udomowiony, mimo, że rudy, a wszyscy o nim bez przerwy gadają. WTF? Nie ma ani jednej recki w sieci, która nie poruszyłaby wątku jego istnienia. Nawet ja poświęcam mu swój jakże drogocenny akapit, zupełnie nie wiedzieć czemu. A przecież nienawidzę kotów. Zawsze uważałem, że psy górą. Trochę to dziwne, bo są one bardziej bliższe mojej natury. Koty w sensie. Chodzą własnymi ścieżkami, są niezależne i charakteryzują się wysokich lotów indywidualizmem. Zupełnie jak ja. Zapewne dlatego więc za nimi nie przepadam. Nie znoszę bowiem konkurencji. Pojawienie się w dość chaotycznym życiu Llewyna Davisa kota, stanowi sporych rozmiarów, oraz całkiem zabawną sprzeczność. Żyją ze sobą trochę jak pies z kotem. Jak facet z kobietą. Jak Putin z resztą świata. Niby pozory są zachowane, ale między wierszami najchętniej by siebie utłukli. Ulisses, gdyby były przyznawane filmowe nagrody dla zwierząt, miałby ze dwie statuetki jak w banku. W kategorii Najlepszy sierściuch pierwszoplanowy i Najlepsza scena akcji.

Klasyczną Coenszczyznę ratuje także niezawodny John Goodman, który swą niedużą, acz jednocześnie wielką rolą wprowadza nas w nastrój oraz klimat dobrze nam znany ze starszych filmów braci. Tych momentów, w których odnosimy wrażenie (przynajmniej ja), że cofamy się w czasie do starszych filmów Coenów, co prawda nie ma zbyt wiele, ale wyłapywanie ich w czasie seansu dostarczyło mi sporej, tak jak ten pączek, który właśnie wchłonąłem, frajdy (przypominam, że pisałem to w Tłusty Czwartek).

Sumując, jest to więc bardzo kameralna opowieść, zupełnie nieoscarowa, ale teraz, już po jej obejrzeniu wiem wreszcie dlaczego. Okraszona stemplem jakości braciszków, trochę może i wyje do kotleta, trochę śmieszy, trochę prowokuje do wiercenia się w fotelu, także trochę czaruje i wzrusza, wszystkiego jest tu trochę, ale tak w sam raz. Odnoszę jednak wrażenie, że chyba tylko fani braci docenią ów obraz nieco bardziej, tak jak to mu się należy, ale też zasadniczo, co mnie obchodzi cała reszta? Na moje oko warto. Jeśli ktoś nie doszukał się w W drodze Waltera Sallesa jakże pożądanego klimatu Jacka Kerouaca, to w Inside Llewyn Davis może przyjść mu to o wiele łatwiej. Fajna jest też ta wszechobecna sepia. Mała rzecz, a cieszy. Najlepszym jednak dowodem na to, że film miał na mnie jakiś wpływ (niekoniecznie dobry) jest fakt, że zaraz po seansie, już jakoś po północy sięgnąłem po gitarę, by, po pierwsze, obudzić ludzi w bloku, po drugie, uświadomić sobie przed snem po raz tysięczny, że gówno ze mnie, a nie zapiewajło. Nigdy serc kobiet z jej pomocą łamać nie będę. Pożyteczna więc była to lekcja. Polubiłem Llewysa tak jak każdego życiowego nieudacznika, może wam też się uda. Powodzenia.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,8



niedziela, 26 stycznia 2014

Drogi obywatelu, lecz się sam, mamy cię w dupie

Dallas Buyers Club
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2013
117 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 14.03.2014
Dramat, Biograficzny



Staram się nie myśleć o śmierci. Nie mam na to czasu. Odkładam to sobie na starość, o ile jej w ogóle doczekam, bo pewny dziś nie jestem nawet samego siebie, a co dopiero planów kostuchy. Ale jest to cholernie trudne, to nie myślenie. Póki jesteś młody i zdrowy, biegniesz po paraboli życia z prądem. Czasem potykasz się o jakieś napotkane na swej drodze drobne przeszkody, ale jednak siła rozpędu nie pozwala ci na dłuższe zastygnięcie w miejscu. Ocierasz kolana i biegniesz dalej. Jesteśmy trochę jak te durne plemniki. Ciągle w ruchu, wijemy się bez sensu i wiercimy w miejscu. Co prawda szans na osiągnięcie celu mamy trochę więcej niż one, ale mimo to nasze życiowe posunięcia i tak często przypominają ich rodowe przeznaczenie. Ślepo wpatrzeni w cel, czy tam w komórkę jajową, biegniemy co sił i na złamanie karku przed siebie. Większość z nas zgubi w międzyczasie drogę, zboczy z kursu, a nagrodę zwykle zgarnie kto inny. Życie trwać będzie dalej, bez nas, wcale nie gorsze, i każdy będzie miał to w dupie.

Jedna wielka loteria. Kiedyś myślałem, że wszystko jest nam pisane w gwiazdach, może i twierdzę tak nadal, czasem błądzę, przyznaję, dorysowuję logice wąsy. Może rzeczywiście to ktoś za nas decyduje? Popycha nas w określonym kierunku i wybiera ulice w które teoretycznie sami skręcamy. Nie wiem, czasem już nic nie ogarniam. Zwłaszcza wtedy, gdy tracisz kogoś bliskiego, nogę w wypadku, albo też „zaprzyjaźniasz się” z nieuleczalną chorobą. Wtedy nagle cały twój świat zatrzymuje się w miejscu, wlepiasz zrozpaczone oczy ku niebu i wykrzykujesz na całe gardło - Dlaczego ja? Zatracasz się w bezruchu i panikujesz, zupełnie sam, pozbawiony wsparcia, z zakrwawionym łbem bierzesz kolejny rozbieg i walisz nim w ścianę, bo co ci pozostało. A nóż, może jednak jakimś cudem się przebijesz.

Film Dallas Buyers Club opowiada właśnie o takim nagłym i niespodziewanym zatrzymaniu się. O przerwaniu swojego długodystansowego biegu ku bliżej nieokreślonej mety, a także o walce z przekleństwami twojej nowej rzeczywistości w jakiej się nagle znalazłeś, mimo, że wcale się o nią nie dopominałeś. Temat ten jest dla mnie bardzo aktualny niestety, ponieważ ledwie tydzień temu chowaliśmy swojego kumpla, przyjaciela, młodego chłopaka, dwadzieścia cztery lata. W wieku, w którym człowiek dopiero się definiuje i zaczyna samorealizować na tym łez padole, z głową pełną marzeń, pasji i młodzieńczych błędów. A tu raptem w pół roku rak przeżuwa go całego i wypluwa na bruk nic nie znaczenia. Ogarnęło mnie tego poranka straszne poczucie niesprawiedliwości, niemoc i bezsilność. Tysiące myśli ewoluujących wokół własnych, dotąd przyziemnych i zupełnie nieistotnych przy jego śmierci problemów. Najgorsza jest właśnie ta świadomość, że nic nie możesz zrobić. Staraliśmy się, wszyscy, rodzina, przyjaciele, zbieraliśmy pieniądze dla konowała, żeby się bardziej postarał, zrobił coś więcej niż słodkie pierdzenie w jego skórzany fotel, bo przecież za darmo w tym kraju to można tylko w ryj dostać. Liczne operacje, zabiegi, chemia, kolejne wizyty, niestety, nie udało się. Ktoś na górze zdecydował inaczej. Świat nagle się zatrzymał, dosłownie na chwilę, by zapłakać. Emocjonalne harakiri. Dzień jak co dzień. Dla kogoś, gdzieś tam, obok nas, w szpitalach, w umieralniach, których zwykle nie dostrzegamy, a jednocześnie tak bardzo odległy, mimo, że nieunikniony, z którym każdy z nas będzie musiał odbyć kiedyś swą ostatnią randkę.

Śmierć jest śmiercią, nie ma w zasadzie znaczenia w jaki sposób odejdziemy z tego świata, ale też jedna drugiej nie równa. Ludzie umierają przypadkiem, często zupełnie bez sensu i nadaremne, w wypadku, we śnie, w morderstwie, w chorobie, nierzadko śmierć przychodzi do nas niespodziewanie. Nie znamy dnia, ani godziny, nie musimy się do niej mentalnie przygotowywać, robić rachunku sumienia i naprędce godzić z całym światem. Co innego jednak jest wdychać tlen z azotem z wiszącą nad głową świadomością, że twoje dni są już policzone, że prawdopodobnie za chwilę, za tydzień, dwa, może pół roku odejdziesz na zawsze i pozostawisz po sobie... no właśnie, co? Jaką to trzeba mieć siłę w sobie, by z tak gigantycznym balastem na umyśle dalej funkcjonować i istnieć, przynajmniej próbować, choćby już ostatnimi siłami i stęknięciem swej niewiele znaczącej bytności. Nie wyobrażam sobie tego.

Człowiek, jak mniemam, musi się zmienić w tejże chwili i momencie, bo też wszystko co dotąd miało dla niego sens, zatraciło całą swą moc. Nierzadko stara się pewnikiem, po chwili pogodzenia się z losem naprawić popełnione wcześniej błędy, wykorzystać pozostały mu czas jak najlepiej, by zbliżyć się do rodziny, przyjaciół, samego siebie. My, zdrowi, nadal jeszcze piękni i młodzi zupełnie o tym nie myślimy, a może właśnie powinniśmy, bo przecież cały czas wisi nad nami takie samo widmo przedwczesnego zejścia ze sceny. Każdy z nas, niczym aktor odgrywający wyuczoną na pamięć rolę, prędzej czy później skończy swą kwestię i będzie musiał zakończyć swój udział w przedstawieniu. Kurtyna opadnie, usłyszymy oklaski, jeśli w ogóle, ktoś uroni łzę, zaśmieje się głośno, może też rzuci ci kwiatek, po czym wjadą końcowe napisy. Ok, nie znamy dat, żadnych terminów, swoje umieranie odkładamy na później, na niedefiniowalną jeszcze starość, która jest dziś tak odległa i mglista jak nasze emerytury w ZUS. Czasem się zastanawiam, czy to jednak nie jest błąd naszego stwórcy, że jest tak jak jest. Może jednak powinniśmy wiedzieć kiedy i jak zgasimy swoje lampiony? Może gdyby każdy z nas wiedział kiedy nadejdzie nasz koniec, wtedy nasze życie byłoby piękniejsze? Może wtedy wszyscy bylibyśmy lepsi dla siebie, dla innych, uczciwsi, bardziej ludzcy?

Czasem chciałbym wiedzieć kiedy to nastąpi. Przeczytałbym wreszcie trochę książek, które ciągle odkładam na później. Porozmawiałbym z bliskimi na takie tematy, na jakie nigdy się nie zdecydowałem. Odezwałbym się do osób, z którymi nie utrzymuję już żadnego kontaktu, a których cholernie mi brakuje. Zrobiłbym też mnóstwo rzeczy, na które nie miałem dotąd odwagi. Rzuciłbym pracę, zaczął wykorzystywać każdą minutę, cieszyłbym się z upływających po mojemu nanosekund, napisałbym książkę. Choćby przez chwilę, przez tydzień, dwa, czy pół roku chciałbym poczuć, że robię z resztą swojego życia to, co latało mi wcześniej po głowie, lecz nie potrafiło znaleźć dla siebie dedykowanego lotniska. Na swój sposób, jest w tym przekleństwie jakiś pierwiastek szaleństwa i romantyzmu. W całym tym skurwysyństwie, w politycznym i ekonomicznym bagnie z jakiego każdego dnia staramy się wygrzebać, ciągle uganiamy się za pieniądzem, chlebem, dachem nad głową i miłością swojego życia, ale brakuje nam w tym wszystkim czasu dla samych siebie, dla naszych najbliższych, dla rzeczy z pozoru niewiele znaczących w świecie żywych i ciągle jeszcze dobrze prosperujących. Praca-dom, kawa-kupa, śniadanie-kolacja, noc-dzień, poniedziałek-niedziela, i tak do zajebania.

Gdybyśmy usiedli z kalkulatorem w ręku, z otwartym arkuszem w Excelu i ułożyli statystyki naszego dotychczasowego życia, to jestem pewien, że czynności z których nie mieliśmy żadnego zadowolenia uplasowałyby się na miejscu pierwszym. Czytałem gdzieś, kiedyś, o człowieku, niestety nie pamiętam nazwiska, u którego lekarze również zdiagnozowali jakieś rzadkie schorzenie i w związku z powyższym wyznaczyli mu już datę jego pogrzebu. Przez te kilka ostatnich miesięcy istnienia zrobił z życiem dużo więcej, niż przez całe lata jakie spędził na udawaniu, że jest szczęśliwy. Gdyby żył tak dalej, niby normalnie do późnej starości, nie doświadczyłby tego wszystkiego, co przed samą śmiercią, być może też nie osiągnąłby stanu emocjonalnego oraz mądrości jakich odkrył i które przyszły same w przeddzień sądu ostatecznego. Dlatego własnie uważam, że jednak chyba przydałby się nam czasem taki potężny, siarczysty kop w tyłek. Tak, by się ocknąć i spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość w sposób trzeźwy i rozsądny, by przewartościować swoją książkę definicji na zajebiste życie, by oddzielić piękno życia od plew błądzenia, wreszcie, żeby wydobyć resztki człowieczeństwa z nas samych i stać się dobrym człowiekiem. Choćby na jeden dzień.


Jean-Marc Vallée odkurzając stary scenariusz z przed dwudziestu lat, którego o dziwo dotąd nikt nie chciał podnieść gotowego z ziemi, daje nam pretekst do chwilowego wstrzymania naszego biegu i spojrzenia w sposób refleksyjny na wszystko to, co pozostawiliśmy za własnymi plecami. Opowiada nam o życiu Ronalda Woodroofa, który w roku 1985 dowiaduje się przypadkiem, że w zasadzie jest już po ptokach i może zwijać swój interes. Fajny facet, serio, przynajmniej ten filmowy. Dziwkarz, pijak, homofob, drobnomieszczański cham i prostak, kowboj oraz ujeżdżacz byków. Żyje w mocno konserwatywnej nomenklaturze z którą jest mi bardzo po drodze, stąd przyznaję, od razu go polubiłem. Niestety, zasady gry w której uczestniczy są nieubłagane. Jest połowa lat 80-tych, AIDS zbiera na całym świecie swoje gigantyczne żniwo pośród nieuświadomionych jeszcze ludzi. Ćpający, chlejący i nagminnie zaliczający dupy Woodroof wpada w jego sidła. „I nagle pęk, i nagle pum”, jak to rymował Fisz w Czerwonej sukience, życie bez pytania go o zdanie nagle zmieniło zasady gry. Świat się zatrzymał.

30 dni. Wyrok śmierci. Jak żyć? Jak podnieść się z kolan po takim ciosie? Nasz twardziel nie dość, że się podnosi, do także staje do walki ze swoim nowym przeznaczeniem. Nie jest lekko, ale nie kalkuluje. Wóz, albo przewóz. Nie ma nic do stracenia. W sukurs przychodzi mu świat jeszcze niepogodzony z milionowym odsiewem, który ściga się ze śmiercią i stara się wynaleźć lek na HIV. Szybko okazuje się jednak, że o tym, komu można pomóc, oraz w jaki sposób, decyduje ktoś inny, ktoś, komu zależy jedynie na doraźnych korzyściach finansowych. Amerykański Urząd d/s Żywności i Leków (FDA), jakby pogodzony z tym, że zarażonych wirusem nie można już uratować, korzysta z monopolu bardzo wdzięcznej prywatnej firmy farmaceutycznej i pod pretekstem leczenia zarażonych, testuje na nich nie do końca sprawdzony lek AZT. Niestety podawany w złych dawkach, nie tyle nie pomaga, co też osłabia odporność organizmu przyśpieszając zgon. Woodroof odkrywając jego złe oddziaływanie na własnym organizmie stawia się sam przeciw wielkiej farmaceutycznej korporacji oraz urzędowi zainteresowanemu wszystkim, tylko nie dobrem pacjenta. Zaczyna więc samemu sprowadzać z innych krajów niedopuszczone przez FDA leki o lepszym oddziaływaniu na organizm, a które to pomagają przedłużyć proces umierania o wiele miesięcy, czy też lat. Jest chodzącym słupem reklamowym oraz królikiem doświadczalnym w jednej postaci. Lecząc się samemu i na własną rękę, wbrew polityce rządu państwa w którym płaci podatki, przedłuża swój wywróżony mu w sali szpitalnej "miesiąc" życia aż do siedmiu lat.

Jest to na swój sposób dość zatrważające, bowiem wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale też, z perspektywy naszego kraju, w którym służba zdrowia każdego dnia igra z naszym życiem, nie jest to niczym szokującym. Prawie codziennie można przeczytać, tudzież obejrzeć w newsach informację na temat kolejnego zgonu pacjenta, a to z powodu nieudanego zabiegu, karygodnego błędu lekarza, czy też z powodu zbyt długiego oczekiwania na karetkę, albo też w kolejce do ostrego dyżuru. Żeby ratować życie wspomnianego wyżej naszego kolegi trzeba było dać w łapę lekarzowi, inaczej umarłby na pewno, a tak, był cień szansy, że może mu się jednak poszczęści. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że tak to u nas funkcjonuje od lat. Że bez pieniędzy, bez korzystania z drogich, prywatnych placówek leczniczych, to za gwaranty państwowe możemy najczęściej tyko zdychać. Kiedy więc w grę wchodzi ludzkie życie, łapiemy się każdej sposobności, także tej niedozwolonej. Tak właśnie uczynił Ronald Woodroof, który nie dość, że pomógł samemu sobie, to zakładając Dallas Buyers Club pomógł również tysiącom umierającym i odrzuconym przez państwo. Amerykańska Konstytucja daje co prawda prawo do wyboru sposobu leczenia, ale dotyczy to tylko metod zatwierdzonych przez Urząd d/s Żywności i Leków. Znaczy się, leczyć się możesz, ale po naszemu. Zasady demokracji zawarte w pigułce.


Wkurwia taka niemoc. Jestem jeszcze całkiem młody, raczej nie choruję, czasem się tylko przeziębiam, ale jak patrzę na tych starszych ludzi, którzy każdego ranka wsiadają do mojego autobusu, by dojechać do sąsiedniej przychodni, do której aby się dostać, trzeba swoje odstać na mrozie, to mną telepie. I wszystko to dzieje się m.in. za odbierane siłą z naszych pensji składki zdrowotne. Ludzie walczą o swoje zdrowie, marnują życie w kolejkach do lekarza, ale nie mają czasu żyć. Szkoda, zwłaszcza tych wszystkich młodych ludzi, naszych przyjaciół, członków rodzin, znajomych, którzy mają takie samo prawo do życia jak ty, ja, czy inny poseł, ale nie mają szczęścia do zdrowia. Dlatego więc, gdy słyszę takiego ministra Arłukowicza, który pieprzy coś pod publiczkę o konieczności skrócenia kolejek do lekarza, albo o ciągle chudnącej w oczach liście leków refundowanych, to mnie krew zalewa. Jedyne co należy skrócić, to diety poselskie i uzależnić ich wysokość od skuteczności działań do których te miernoty zostały powołane.

Film więc nie należy do zbyt optymistycznych. Jego treść uwiera w potylicę, a także sprowadza ludzkie życie do miana warzywa, które w każdej chwili można wyrwać na polu i wyrzucić za siebie. Pomaga rónież zrozumieć mechanizmy jakie cały czas krążą po świecie, priorytety rządów i firm farmaceutycznych. Ukazuje też niemoc jednostki, która, gdy tylko stanie pod ścianą, zostanie pozostawiona sama sobie. Bardzo przykre wnioski nasuwają się po lekturze Dallas Buyers Club. Jeśli możesz na kogoś liczyć, licz na siebie, przyjaciół i rodzinę. Zapomnij o reszcie świata, on dawno ma cię już w dupie. Co najwyżej poda ci sznur, abyś się sam na nim powiesił. Na własne szczęście i zdrowie musisz zapracować sobie sam. No, możesz się jeszcze pomodlić, o ile jesteś wierzący, poprosić Boga o to, by wszelkie plagi egipskie jakimś cudem cię ominęły i trafiły na tego leżącego w łóżku obok. Na szczęście film ten dostarcza również pozytywnych bodźców do klasycznego podniesienia się z kolan. Stawia do pionu oraz pobudza do walki. Stanowi dowód na to, że gdy się chce, gdy naprawdę musimy, to można przenosić skały, choćby niemocą srały. Kwestią zasadniczą jest tylko nasze zaangażowanie i wielkość poświęcenia. Nie uda się? Trudno. Dałem z siebie wszystko.

Dlatego właśnie, w całym jego syfie, w tej zgniliźnie moralnej i etycznej, należy doszukiwać się pozytywnych wartości, których mimo wszystko tkwi w tej opowieści całkiem sporo. Film pomaga także inaczej spojrzeć na własne życiorysy, przewartościować nasze priorytety, oraz nabrać szacunku do życia jakie nam jeszcze pozostało. Lekcja człowieczeństwa, co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Chylę więc czoła przed jego twórcami i padam do stóp nieludzko wychudzonego i genialnego Matthew McConaugheya, który jeśli nie dostanie za tą rolę Oscara, będę po prostu szczerze wkurwiony (acz pewnie ucieszy się wtedy DiCaprio). Ważny jest to film z wielu względów. Jednocześnie daje nam w twarz na odmułę, ale też kopa na ponowny rozpęd. Szanujmy własne życia, cudze również. Mamy je tylko jedno. A kiedy ktoś będzie chciał nam je nagle odebrać, nie pozwólmy na to. Walczmy do samego końca. Naszego, lub ich.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,8