wtorek, 4 marca 2014

Sentymentytakietam

Inside Llewyn Davis
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2013
105 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 28.02.2014
Dramat, Komedia, Muzyczny



Nareszcie. Mit faceta z gitarą został obalony. Wbrew obiegowej opinii, wcale nie jest to wyśniony ideał kobiecej natury wychowanej na Harlequinach, żaden też piękny książę przemieszczający się na białym rumaku, który dla swej wybranki serca komponuje serenady i wyśpiewuje jej pod oknem blokowisk obiecując przy tym baśniową miłość i romantyczne kolacje w McDonald's, oraz wierność aż po kres ostatniej spłaconej raty za wspólne mieszkanie. Wiem o tym najlepiej, bo sam od lat rzępolę na jednej z trzech swoich gitar i jedyne co udało mi się dzięki nim porwać, to struny, a nie jakieś tam kobiece serca. Niewiasty wolą jak je się utrzymuje, po prostu, a nie śpiewa do kotleta w dziurawych skarpetach. True story.

Być może z podobnego założenia wychodzą bracia Coen, którzy sięgając po biografię amerykańskiego muzyka folkowego – Dave’a Van Ronka, zmasakrowali trochę nas wszystkich, tych szarpiących za struny do ogniska w blasku księżyca, oraz wepchnęli nas w ramiona samotności, niespełnienia, szaleństwa i niezrozumienia. Ale też, nie tak znów do ostatecznego końca. Na szczęście.

Stęskniłem się trochę za koszernymi braciszkami. Od A Serious Man (2009) nie nakręcili niczego godnego uwagi. No, był po drodze nominowany do Oscara western True Grit, także iście gwiazdorskie Tajne przez poufne, ale umówmy się, dla fanów Coenów, do których sam przecież się zaliczam, były to wyjątkowo marne pozycje. Przeleciały radzieckim migiem przed oczami, wzdłuż granicy ukraińskiej, po czym zniknęły hen za horyzontem i tyle z nich było pożytku. Wygląda jednak na to, że w końcu się doczekaliśmy. Czegoś odrobinę konkretniejszego, bardziej namacalnego, może nie hitu, bynajmniej, z pewnością nie tytułu do którego będziemy przez lata wracać, tak jak do Arizony Junior, Barton Finka, Big Lebowskiego, Bracie, gdzie jesteś?, czy do To nie jest kraj dla starych ludzi, ale z pewnością film ten łapie się ogonów uciekającej od peletonu elity i uparcie stara się utrzymywać do niej dystans.

Inside Llewyn Davis odbieram przede wszystkim jako pewnego rodzaju hołd złożony swoim fanom. „A niech mają, należy im się, ostatnio w ogóle o nich nie dbaliśmy” (Bo nie dbaliście!). Rzecz jasna należy im się za to pochwała, a nawet kilka chwalebnych akapitów, ale też lukrować im zbytnio nie mam zamiaru. Może to przez ten dzisiejszy dzień pełen bomb kalorycznych (zacząłem pisać w Tłusty Czwartek - wyszło jak wyszło, wiem, leń jestem), a może to też przez lekki przesyt nostalgicznych piosenek jakie się prężą w tejże produkcji. Dziwne trochę, bo osobiście nawet lubię sentymentytakietam, niektóre brzmią tu całkiem nieźle, ale ich stężenie przypadające na jeden milimetr kwadratowy materiału światłoczułego jest chyba z deczka za wysokie.


Tak więc mamy do czynienia z opowieścią o niespełnionym muzyku obdarzonym sporym talentem, ale także o pasożycie i irytującym lekkoduchu, który nie potrafi iść na kompromis z życiem, oraz, jak to drzewiej bywało, gra głównie w podrzędnych spelunach, codziennie śpi na innej przypadkowo napotkanej kanapie, tudzież podłodze i przez cały film próbuje odnaleźć klucz do kłódki otwierającej przed nim wrota do wielkiej solowej kariery. Jesteśmy siłą wepchnięci do realiów lat sześćdziesiątych, do Greenwich Village w Nowym Jorku, do czasów, w których Elvis Presley spłacał dług swojemu krajowi służąc w wojsku, a Bob Dylan dopiero szykował się do rozwinięcia swych skrzydeł. Kamera, a my wraz z nią, zostaliśmy osadzeni w środowisku początkujących muzyków, wciśnięci w sam środek artystycznej bohemy, w siedlisko niepokornych dusz, przedstawicieli ludzi młodych, ogarniętych pasją, oraz będących pod wpływem utopijnych marzeń. Co chwila bierzemy udział w jakimś zadymionym od fajek koncercie, czy też zwykłym rzępoleniu do obiadu. Muzyka, raz lepsza, raz gorsza jest tu wszechobecna, przez co w tagach gatunkowych przy tytule obok „dramatu” i „komedii”, widnieje także „film muzyczny”. Nie jestem fanem, owszem, lubię muzykę, ale nie przepadam za tym jak za dużo w filmie się śpiewa. Cierpię na wrodzoną, a może też i nabytą, nie wiem, nienawiść do musicali. Wszystkich. Na szczęście film muzyczny to jakby niezupełnie to samo, dzięki czemu tym razem weszło zaskakująco gładko, wręcz śpiewająco, ale to pewnie bardziej dlatego, że w przeszłości moja gitara i ja często stawialiśmy na tego samego konia. A tak bajdełej. Uważam, że OST z filmu to murowany kandydat do hitu sprzedaży i do bicia rekordów wyświetleń na YT. Oscar Isaac (a.k.a Llewyn Davis), muszę przyznać, ma facet talent. Bynajmniej nie tylko muzyczny. W tej roli narodził się na nowo i kto wie, może właśnie otworzył przed sobą wrota do wielkiej aktorskiej kariery. W każdym bądź razie tego mu życzę.

Nieco mniej słodka niż zazwyczaj Carey Mulligan (ma ktoś tak, że ciągle ją myli z Michelle Williams i na odwrót? Skąd mi ten error siedzi we łbie się pytam?), z tymi jej słodkimi oczkami, znów śpiewa nostalgiczną piosenkę jak we Wstydzie McQueena, acz tym razem w towarzystwie dwóch panów, w tym Justina Timberlake’a - etatową gwiazdę od MTV po Vivę, który chyba pozazdrościł swojemu kompanowi z klubu Myszki Mickey, Ryan’owi Gosling’owi i także chciałby zrobić karierę w branży filmowej. Nie wiem czy mu w tym kibicować, czy może lepiej rzucać kłody spłodzone z mej wrodzonej złośliwości pod nogi, ale swoim epizodem, bo w sumie trudno nazwać to rolą, najwyżej drugoplanową, nie zdążył mnie ani wystarczająco wkurwić, ani tym bardziej oczarować. Robił swoje. Znaczy się śpiewał, tylko trochę inaczej. Poprawnie, ale bez zachwytów.

Muzyka jest więc motywem przewodnim tej opowieści, co rzecz jasna nie dziwi. Na szczęście w jej, momentami zbyt wielkim natężeniu, zachowało się jeszcze sporo z Coenów. Czuwają nad wszystkim i niczym gospodarz domu, krzywdy zrobić nie dadzą nikomu. Przede wszystkim są obecni w dialogach. Te, momentami ocierają się o pierwszą ligę, przepraszam, o Ekstraklasę. To samo z humorem. Klasyczny, czarny, sarkastyczny, mądry i zbyt trudny w zrozumieniu dla większości odbiorców. Znaczy się, typowy dla ich rodzimej ekspresji. Wcale nie rozśmieszający do łez, jak to wmawiają nam spoty reklamowe i plakaty polskiego dystrybutora. Kpina to jakaś. Za celowe wprowadzanie ludzi w błąd powinna być zsyłka na Krym. Co ja gadam, pięknie tam przecież. Niech będzie więc Kutno. Nikt na tym filmie nie ma prawa płakać ze śmiechu, chyba, że się cierpi na Zespół Angelmana. Wtedy przepraszam.


Świetnie jest także ze zobrazowaniem tragizmu głównego bohatera. W taki naturalnie beznadziejny sposób nie idzie mu w życiu, a nas to po prostu bawi. Ludzie lubią obserwować kiedy jednemu z nich nie wychodzi, to przecież takie zabawne. Potrafimy niby współczuć cudzym bólom, ale nie przyjemnościom. Jest coś dziwnie nudnego w szczęściu innych ludzi, dlatego kręci nas ich nieszczęście. Moglibyśmy być, albo nawet jesteśmy tacy jak Llewyn Davis. M.in. stąd te dwuznaczne "Inside" obecne zarówno w tytule filmu, jak i w tytule jego zupełnie niesprzedawalnej płyty solowej. Wchodzimy wgłąb jego pragnień i marzeń, ale też i wewnątrz jego schizów, które w swoim wyposażeniu standardowym posiada całkiem zacne. Lubię takie postacie. Powiedzieć o nich niebanalne, to tak jakby nic nie powiedzieć. Facet jest rozbrajająco swojski. Trochę może i ciapciak, także pechowiec, ale jego wybuchowe wkurwy są także i moimi wkurwami. Dlatego właśnie tak się z nim zakumplowałem. Nie tylko przez tą jego gitarę. Może po prostu także i we mnie jest coś takiego spierdolonego na amen. Cóż. Zawsze miałem słabość do ekscentryków.

Pozostałe postacie, te właściwie z każdego planu, to wcale nie mniej osobowościowe oryginały. Świetnie komponują się z pierwszym, nieco zagubionym tłem. Np. kot, Ulisses (znane imię, nieprawdaż?). Czworonożny zbieg z jednej z tymczasowej noclegowni Davisa. Niby nic nie gada (dziwne, nie?), niczego spektakularnego nie czyni, poza klasyczną spierdolką przez okno, zachowuje się po prostu jak zwykły i przeciętny kot udomowiony, mimo, że rudy, a wszyscy o nim bez przerwy gadają. WTF? Nie ma ani jednej recki w sieci, która nie poruszyłaby wątku jego istnienia. Nawet ja poświęcam mu swój jakże drogocenny akapit, zupełnie nie wiedzieć czemu. A przecież nienawidzę kotów. Zawsze uważałem, że psy górą. Trochę to dziwne, bo są one bardziej bliższe mojej natury. Koty w sensie. Chodzą własnymi ścieżkami, są niezależne i charakteryzują się wysokich lotów indywidualizmem. Zupełnie jak ja. Zapewne dlatego więc za nimi nie przepadam. Nie znoszę bowiem konkurencji. Pojawienie się w dość chaotycznym życiu Llewyna Davisa kota, stanowi sporych rozmiarów, oraz całkiem zabawną sprzeczność. Żyją ze sobą trochę jak pies z kotem. Jak facet z kobietą. Jak Putin z resztą świata. Niby pozory są zachowane, ale między wierszami najchętniej by siebie utłukli. Ulisses, gdyby były przyznawane filmowe nagrody dla zwierząt, miałby ze dwie statuetki jak w banku. W kategorii Najlepszy sierściuch pierwszoplanowy i Najlepsza scena akcji.

Klasyczną Coenszczyznę ratuje także niezawodny John Goodman, który swą niedużą, acz jednocześnie wielką rolą wprowadza nas w nastrój oraz klimat dobrze nam znany ze starszych filmów braci. Tych momentów, w których odnosimy wrażenie (przynajmniej ja), że cofamy się w czasie do starszych filmów Coenów, co prawda nie ma zbyt wiele, ale wyłapywanie ich w czasie seansu dostarczyło mi sporej, tak jak ten pączek, który właśnie wchłonąłem, frajdy (przypominam, że pisałem to w Tłusty Czwartek).

Sumując, jest to więc bardzo kameralna opowieść, zupełnie nieoscarowa, ale teraz, już po jej obejrzeniu wiem wreszcie dlaczego. Okraszona stemplem jakości braciszków, trochę może i wyje do kotleta, trochę śmieszy, trochę prowokuje do wiercenia się w fotelu, także trochę czaruje i wzrusza, wszystkiego jest tu trochę, ale tak w sam raz. Odnoszę jednak wrażenie, że chyba tylko fani braci docenią ów obraz nieco bardziej, tak jak to mu się należy, ale też zasadniczo, co mnie obchodzi cała reszta? Na moje oko warto. Jeśli ktoś nie doszukał się w W drodze Waltera Sallesa jakże pożądanego klimatu Jacka Kerouaca, to w Inside Llewyn Davis może przyjść mu to o wiele łatwiej. Fajna jest też ta wszechobecna sepia. Mała rzecz, a cieszy. Najlepszym jednak dowodem na to, że film miał na mnie jakiś wpływ (niekoniecznie dobry) jest fakt, że zaraz po seansie, już jakoś po północy sięgnąłem po gitarę, by, po pierwsze, obudzić ludzi w bloku, po drugie, uświadomić sobie przed snem po raz tysięczny, że gówno ze mnie, a nie zapiewajło. Nigdy serc kobiet z jej pomocą łamać nie będę. Pożyteczna więc była to lekcja. Polubiłem Llewysa tak jak każdego życiowego nieudacznika, może wam też się uda. Powodzenia.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,8



2 komentarze:

  1. Od "A Serious Man (2009) nie nakręcili niczego godnego uwagi" brzmi jakby od 10 lat nie nakręcili nic ciekawego, a przecież po nim było tylko (całkiem przyzwoite, a może nawet zbliżające się do "dobre") "Prawdziwe męstwo".

    Arizona Junior mnie nie zachwyciło akurat, urocza historyjka - niewiele więcej.

    Jak obejrzy się przynajmniej kilka filmów z Michelle Williams to zapamięta się ją na amen i z nikim nie będzie mylić - jest rewelacyjna, a jeśli chodzi o Timberlake to mnie jego bohater oczarował. Był uroczy, prawdziwy, zabawnie naiwny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Michelle Williams widziałem już w wielu filmach i nadal mylę ją z Mulligan. To musi być coś na tle psychosomatycznym, czy cóś.

    "Prawdziwe męstwo" może i jest przyzwoite, ale ja od Coenów oczekuję więcej.

    OdpowiedzUsuń