Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 lipca 2019

Let's folk

Midsommar
reż. Ari Aster, USA, 2019
140 min. Gutek Film
Polska premiera: 05.07.2019
Horror



Cholera jasna, ledwo człowiek porzucił zimowe palta i odpalił pierwszego grilla pozyskanego na promocji w Biedronce, a tu już dnia ubywa i jesień nadciąga tempem rozmów pokojowych prowadzonych na linii USA-Iran. Kiedy to się stało i jak do tego doszło? Halo, Zenku Martyniuku - proszę odpowiedz. Ale na szczęście jest jeszcze kino, które lubi zakrzywiać czasoprzestrzeń i czarować widza, dawać mu lato zimą, cycki, krew i przemoc, wszystko to, czego nam w życiu trzeba i by być szczęśliwym. Dlatego właśnie lubię chodzić do kina, żeby dać się świadomie wkręcić i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem poszedłem tam po to, żeby raz jeszcze, tym razem organoleptycznie doświadczyć letniego przesilenia, bo te które było u nas całkiem niedawno jakoś chyba pomyliło adresy, tudzież przelało się między moimi palcami tak jak przelewa się szóste piwo do szklanki. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

Midsommar (u nas jeszcze nie wiedzieć czemu dokoptowano „W biały dzień”) Ariego Astera wydawał mi się smakowitym letnim kąskiem, takim wiecie, w sam raz do poleżenia na kocyku na zielonej trawce, delektując się przy tym zimnym piwkiem, blanckiem i okładem z młodych piersi, słowem - idylla. Film przy zupełnej okazji zachwycił także krytyków na świecie i zbudował ze słomy oraz gliny taki hype, że nawet ta niedowidząca co wygrała ostatnio Taniec z gwiazdami dostrzegłaby jego kontury z odległości sąsiedniej planety. No wprost nie dało się przejść obok tego tytułu obojętnie i tak mnie to zaczęło uwierać w bucie, że aż kupiłem pierwszy możliwy legalny bilet na przedpremierowy pokaz i polazłem niemal na boso, acz cały w ostrogach, by w końcu skończyć z tym szaleństwem. Nie miałem tylko pewności, czy to szaleństwo nie skończy czasem wpierw ze mną.

Twórca głośnego i wielokrotnie nagrodzonego Hereditary, który był spoko (a właściwie to tylko spoko, bo finał w mej skromnej ocenie nie udźwignął początku i rozwinięcia skądinąd intrygującej oraz dobrze nakręconej fabuły), poszedł za ciosem, a może nawet pod wpływem ciosu studia A24, które przy zupełnej okazji zarobiło na filmie najwięcej w swojej historii (80 zielonych baniek) i spłodził obraz bardzo podobnie skrojony w konstrukcji oraz wyjściowym założeniu, tyle że dla niepoznaki zmienił mu okrycie wierzchnie, tu poprzestawiał, tam coś odjął, tam dodał, czego efektem jest zaiste, piękny potworek, który otrzymał głównie jedno zadanie - ryć banię, a przy zupełnej okazji pewnie też i ziemię w polu, co by i rolnicy mieli z tego korzyść. Obraz w materiałach promocyjnych został ubrany w piękne, folkowe i pogańskie szaty oraz nasączony w wywarze z okultyzmu - do diaska, co może pójśc nie tak?


Zawsze kiedy myślę, że Panie, to jest pewniaczek, stawiaj wszystko na tego konia, jak Boga kocham nic nie może się wykoleić na ostatnich metrach, tak zawsze dostaję obuchem w tył głowy. Stoję tu teraz przed wami z głupią miną numer dwadzieścia osiem oraz z rozsznurowanymi butami i mam słoik pełen słonych wspomnień o filmie. Z jednej stronie jestem dogłębnie przeorany. Faktycznie, jak obiecali tak uczynili. Czuję się trochę tak, jak czuje się pacjent w gabinecie podczas gastroskopii, tyle, że tu nie lekarz, a reżyser wsadził mi do gardła rurkę i wpuścił przez nią do organizmu odrobinę szaleństwa, popierdolenia i narkotycznych halucynacji. No heloł, jakbym już tego nie miał w sobie wystarczająco dużo, ale ok, dzięki Panie doktorze Aster, przyjemności nigdy za wiele. Problem jednak nie w tym co fajne łamane na zajebiste, bo o tym szerzej za chwilę, tylko o tym, co ciągnie to wszystko za nogi w dół ku dachom piekieł.

I tak, największa bolączka tego niewątpliwie zjawiskowego projektu tkwi w jego fundamencie, w strukturze źródłowej, która winna być silnym punktem wyjścia i ostoją dla całej tej ekranowej makabry. A ja naprawdę nie wiem, czy to co widziałem przed kilkoma dniami, to jest jednak coś w rodzaju horroru, czy może jednak bliżej mu do komedii. Zasadniczo to ja rzadko zaprzątam sobie głowę podziałem gatunkowym i dla mnie film jest po prostu albo dobry, albo zły, tudzież stoi okrakiem gdzieś po środku. Ja nawet bardzo lubię oraz szanuję twórców, którzy mnie bezczelnie okłamują i nie lokują danego tytułu w gatunkowy nawias. Cenię, gdy ci żonglują i bawią się łamaniem konwenansów i różnych stylistyk, dlatego zawsze dobrze się bawię na filmach, które mają problem ze swoją gatunkową orientacją, ale tym razem odczuwam wewnętrzny konflikt interesów, no coś się we mnie gotuje i nie mogę znaleźć na to żadnej recepty.

Nie wiem, może po prostu między kinem grozy a komedią jest tak wielka przepaść i tak wiele pustej przestrzeni kosmicznej, że to się wyczajnie nie ma prawa ze sobą spotkać na piwie we wspólnym mianowniku. Dlatego też podczas seansu doświadczałem iście ambiwalentnych odczuć. Czasem doskwierał mi niepokój, dużo rzadziej przerażenie, ale najczęściej ogarniał mnie śmiech, który był dziwnie skorelowany z rozwinięciem oraz zakończeniem fabuły, niestety. Z jednej strony to nic złego, kino zna już takie gatunkowe romanse, ale też ja bardzo przepraszam, oczekiwania miałem zgoła odmienne. Żądałem makabry, przerażenia, chciałem wstrząsu, a może nawet i bezceremonialnego obrzydzenia, a finalnie dostałem coś, co momentami przypominało mi parodię horrorów, jak bym doświadczał seansu Strasznego filmu, tyle, że w reżyserii Jodorowsky'ego. Zatem od razu uprzedzam tych, którzy jeszcze nie widzieli - porzućcie oczekiwania o wielkim i strasznym łamaczu ludzkich umysłów.


Niemniej początek był bardzo obiecujący. Tak zbudowanego i zaprezentowanego Intro wprowadzającego do napisów początkowych to ja proszę ja was dawno nie widziałem. Do tego momentu czułem się wbity w fotel. Czułem, że zarówno ja jak i reżyser jedziemy tym samym pociągiem relacji intergalaktycznej i że być może będzie to podróż życia. Gęsia skórka na ciele tylko mi przytakiwała. Niestety im dalej w las, tym więcej przeszkód, a w pewnym momencie reżyser spierdolił do drezyny i odbił na zwrotnicy w zupełnie innym kierunku. No bożesz ty mój, tak się nie robi. Niestety odniosłem wrażenie, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Sala kinowa często wybuchała śmiechem, nawet w scenach, które nie podejrzewałbym o występowanie choćby śladowych ilości groteski i czarnego humoru, a przypominam, że cały czas mówimy o ponoć jednej z najbardziej przerażających produkcji tego roku. Hmm, czyżby?

Ale bardzo możliwe też, że istota zła w dzisiejszych czasach tak się już zdewaluowała, że przestaje nas już przerażać. To trochę jak z dostępem do seksu i nagości w mainstreamie. Za małolata jak zobaczyłem kawałek cycka w Twoim Weekendzie (RIP) to dostawałem niemalże konwulsji. Dziś cycka można zobaczyć w byle teledysku na MTV i na nikim nie robi on już wrażenia (no dobra, na mnie nadal jeszcze robi). To zapewne zbyt duże uproszczenie, ale też w pewnym sensie może tłumaczyć fakt, że roztrzaskane głowy, wnętrzności i krew na ekranie nie budzą już takich emocji. Widzimy to niemal na co dzień w internetach i programach newsowych. Zło stało się już tak powszechne, że niemal występuje już jako zastrzeżony znak towarowy obok najbardziej dochodowych i kultowych marek świata. Siłą rzeczy uodporniliśmy się już na ekranowe okrucieństwa i dziś twórcy muszą stawać na głowie, żeby wstrząsnąć współczesnym widzem. Ten z kolei ma coraz większe wymagania żeby odczuć cokolwiek, przez co jedni nakręcają drugich i szczują się nawzajem poszukując złotego środka.

Żeby jednak nie było znów tak tendencyjnie i nieco pesymistycznie, to napiszę, że Mindsommar ma w sobie także wiele dobrego, a nawet bardzo dobrego, co szalenie komplikuje mi wystawienie mu finalnej oceny. Po pierwsze, z pewnością powielę to co zostało już napisane przez innych, ale też nic nie poradzę, że uważam podobnie. Film jest przepiękny wizualnie. Tu także należy wymienić autora zdjęć, bo nazwisko swojskie i trzeba szanować. Za zdjęcia odpowiada kolega ze studiów Astera - Paweł Pogorzelski. W tym miejscu nisko pochylam swoje czoło. Dwa - pogański i okultystyczny klimat w oparach folkloru. Co prawda z czasem cały ten folk traci na sile rażenia i przebiera się w zwykłą sektę opętaną szaleństwem (i śmiechem - niestety), ale nie szkodzi, odbiór skąpanych w słońcu ludzi w białych szatach oraz udekorowanych w wianki na głowach roześmianych niewiast musi w naszej szerokości geograficznej dostarczać bardzo miłych skojarzeń. Liczne nawiązania do kultury oraz mitologii germańskiej mile łechtają moje regionalne słabości do prastarych słowiańskich obrzędów i ludowych tradycji.


Zaś trzecim największym plusem produkcji Astera jest fakt, że film można odbierać na wiele różnych sposobów. Właściwie to nie istnieje namacalna granica, która postawiłaby tamę przed oceanem interpretacji. Wkraczanie młodych i naiwnych przybyszów z Ameryki do obcej im osady na północy Szwecji może symbolizować zarówno szeroko rozumiany świat zachodu, a w nim społeczeństwo otwarte na inne kultury, z pozoru tolerancyjne, które staje do konfrontacji ze światem mentalnego wyobcowania oraz zamknięcia na wszystko co nowe i pędzące ku zagładzie na skręcenie karku. Ale żeby było ciekawiej, to można to odebrać na wskroś odwrotnie. Ba, to także doskonałe studium dotykające istoty osobistych lęków, osądów i strachu, także przed obowiązkiem dopasowania się do życiowych standardów, z którymi nam nie jest po drodze. Do diabła, tu niemal każda uciśniona dziś grupa społeczna może odnaleźć w tym filmie fragment swojej spuścizny.

W warstwie konstrukcyjnej Ari Aster puszcza oko do fanów klasycznych slasherów z lat 70-tych i 80-tych, do produkcji Johna Carpentera i Michaela Powella, także do włoskiego nurtu Giallo. Fani gatunkowego horroru z czasów jego ekranowego prosperity odnajdą tu wiele smaczków i dla nich z pewnoscią Midsommar będzie pewnego rodzaju sentymentalną podróżą w czasie. Sam bawiłem się na tym filmie raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie było mi w kinie dobrze. Doceniam wysiłek twórców, niezłe kreacje aktorskie (acz ja nie podzielam zachwytów nad Florence Pugh - powiem więcej - irytowało mnie to dziewczę bardzo), kapitalne i bardzo dopracowane zdjęcia oraz sielską scenografię. Podobało mi rozrysowanie procesu postępującego szaleństwa, a także narkotyczne wizje i halucynacje osiągane po herbatce z wywaru z ziół i grzybków (jeśli ktoś wie gdzie można takową zakupić to poproszę o info na priv). To wszystko sprawia, że bez wątpienia mamy do czynienia z wyjątkowym obrazem, który ma prawo kandydować do dzieła ponadczasowego. I byłoby naprawdę bardzo dobrze, gdyby tak uciąć z pół godziny z ogólnej całości i gdyby Panie Aster nie skrzywdził Pan filmu tym irracjonalnym i zidiociałym humorem, który pasował tu jak hymn Stanów  Zjednoczonych do nadmuchanych ust Panny Godlewskiej. Drugi raz z rzędu popełniony ten sam wielbłąd. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka. Niemniej kibicuję w dalszej karierze. Finalnie więc (prawie) mocne pięć ode mnie, minus jeden punkt horroru honoru.





piątek, 15 marca 2019

Nazywam się Nowak. Jan Nowak.

Kurier
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019
114 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2019
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski



Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.

„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem Jacka Stronga ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.

A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.


Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany Philippe Tłokiński (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (Patrycja Volny).

Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.

Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.


Na szczęście finalnie Kuriera bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.

Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.

Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży Miastem’44 Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym Wołyniem Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W Kurierze o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.





wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





czwartek, 17 stycznia 2019

Był sobie chłopiec

Mój piękny syn
reż. Felix Van Groeningen, USA, 2018
111 min. M2 Films
Polska premiera: 4.01.2019
Dramat



Lata lecą jak kokaina przez zrulowany banknot do nosa, zmieniają się telefony komórkowe, nowe auta i moda na ulicach, świat oraz postęp technologiczny zaiwaniają w trybie turbo, że aż nieraz łby urywa z tego pędu, lecz z całej tej gamy przemian niezmienne jest jedno - człowieka ciągle ciągnie do używek. Im mocniejszych i bardziej ingerujących w ludzką świadomość, którą można choć na chwilę czymś zająć, tym lepiej. Rikitiki narkotyki. Temat rzeka. Te co prawda także na bieżąco zmieniają swoje menu i skład chemiczny chcąc przy tym stale i plastycznie dostosowywać się do coraz wyższych wymagań współczesnego odbiorcy, ale zasada ich działania od lat, ba, od wieków jest taka jak i ludzka głupota - niezmienna.

Na ich temat napisano już miliony książek, nakręcono tysiące filmów i skomponowano setki piosenek, dramat ludzki spowodowany utratą kontroli nad własnym ciałem i umysłem to od lat bardzo wdzięczny temat dla twórców filmowych i literackich. Właściwie to temat ten został przez nich wszystkich wyczerpany do tego stopnia, że współistnienie obok siebie dwóch światów – trzeźwości i nietrzeźwości – dziś już nie tyle nie szokuje, co nader często zwyczajnie bawi, a niekiedy nawet twórczo inspiruje. Tylko uparciuchy z misją społeczną oraz instytucje rządowe i non profit silą się jeszcze na edukację i walkę z wiatrakami, natomiast narkotyki w mainstreamie zagnieździły się już do tego stopnia, że dziś nierzadko są elementem dodającym uroku i powabności ludzkim egzystencjom, uposażają psychiczną wątłość w cojones, a i prywatny lifestyle staje się przez nie bardziej "pro".

Weźmy dla przykładu postacie filmowe i literackie, fikcyjne i te fikcyjne mniej, takie, które lubimy i z którymi nierzadko chcemy się w jakimś stopniu identyfikować. Często wciągają w swoich historiach kilogramy koksu i jarają blanty tak jak uliczna gimbaza e-papierosy, ba, często robią to także w życiu prywatnym i równie często jest to odbierane może nie tyle pozytywnie, bo przecież nikt tego nie powie wprost, ale odnoszę wrażenie, że ludzkość coraz bardziej ma na to wszystko wyjebane. Poziom akceptacji na niewinne eksperymentowanie z używkami jest w wielu środowiskach zawieszony bardzo wysoko. Zaryzykuję nawet tezę, że narkotyki jeszcze nigdy w historii nie miały tak dobrego PR jak obecnie. Kokaina na salonach od lat ma status szampana i kawioru, stanowi często przepustkę do elit i otwiera drzwi do lepszego świata, a szeroko rozumiani celebryci są najprawdopodobniej najlepszymi ambasadorami dragów i innych używek na świecie. Osobiście uważam, że wszystko jest dla ludzi i każdy sobie rzepkę skrobie, a dopóki dorosły człowiek sam potrafi siebie kontrolować, dopóty nie powinno się wchodzić do jego życia z młotem pneumatycznym, by rozpierdalać w jego głowie wszystko co dotąd zbudował, choćby nie wiem jak bardzo mu się tam pod tą kopułą waliło.


Ale ja to ja. Uważam siebie za na niby racjonalnego, acz jednak lekko spaczonego na umyśle gościa, który już wiele w życiu widział, próbował i wiele przeszedł, mam więc teraz z dużej wysokości dobry widok na cały ten cyrk i rozlewane przez kolejnych śmiałków szambo, którego wielu znajdujących się dopiero na początku drogi do samopoznania jeszcze nie jest w stanie organoleptycznie dostrzec. Dlatego też łatwiej mi o ferowanie wyroków i kształtowanie prywatnych opinii, tym bardziej, że najczęściej dotyczą obcych mi ludzi. Ale zgoła odmienną sytuacją wydaje się fakt, w którym eksperymentowanie z używkami w końcu wymsknie się spod kontroli i dotyczy on twoich najbliższych, zwłaszcza nieletnich. Tu dotykamy problemu z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia pierwszej, tej najbardziej zainteresowanej osoby. Nagle przestajemy mieć wyjebane, wielki, śmierdzący problem tym razem zapukał do naszych domowych drzwi i teraz już nie można zgasić światła oraz udać, że nas nie ma w środku. I właśnie taki punkt wyjścia, tudzież bez wyjścia obrał za cel Felix Van Groeningen, twórca Beautiful Boy.

Jakby tak spojrzeć na to z daleka i na chłodno, to na pierwszy rzut oka reżyser nie przedstawił mi tego problemu w sposób specjalnie odkrywczy, nie zabrał mnie do nieznanego i nieodkrytego dotąd lądu, nie pokazał nowych perspektyw oraz punktów widzenia, nie zadał mi także nowych pytań i nie dostarczył nieznanych mi dotąd odpowiedzi, wszystko to już gdzieś widziałem, ale jednak… no właśnie, w tych małych, z pozoru mało znaczących przecinkach i wielokropkach tkwi wielka siła Beautiful Boy, który w odróżnieniu od wielu podobnych mu produkcji zdaje się być bardziej humanitarny i hmm… uczciwy.

Uczciwy głównie dlatego, że nie przyjmuje pozy natrętnego domokrążcy i nie próbuje mi wcisnąć w promocji garnków, czy innej pościeli. Osobiście uważam, że choćby najlepiej promowana i opłacana kampania społeczna, która woła do nas z billboardów i ekranów telewizorów: „nie ćpaj”, „nie pij”, „nie jedz glutenu” „nie żyj” jest warta tyle co właśnie odpływająca fala na plaży w Sopocie. Zwykle są to najgorzej wydane publiczne pieniądze na świecie. Nawet małe dzieci doskonale wiedzą, że jak się im czegoś bardzo mocno zakazuje, to najczęściej przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego i stanowi najlepszą zachętę do dalszego psocenia. Tak już jest skonstruowany nasz mózg, który lubi stawiać się w opozycji do zdrowego rozsądku oraz być w wiecznym konflikcie z całym światem. A w dzisiejszych niespokojnych czasach pozycja a’la "buntownik z wyboru" jest nawet mile widziana i chętnie promowana przez wielkich tego świata.

Von Groeningen postanowił zatem podejść do tematu nieco inaczej. Trochę poedukował, a trochę nie, trochę się powymądrzał, a trochę nie, ale głównie przedstawił problem braku kontroli nad samym sobą w sposób stricte ludzki i bardzo przyziemny. Uczciwie sprzedaje nam dramat jednostki oraz wpływa na widza bardziej w warstwie emocjonalnej, a nie w formie wyboldowanych literek na ulotce propagandowej jakie rozdają przy wejściu do metra. To dużo lepsze podejście do problemu, a przede wszystkim o wiele bardziej skuteczne. Do mnie w każdym razie trafiło bardziej, bo nie mówi do mnie głosem trenera od motywacji, tudzież doktora psychologii, a bardziej głosem tego ojca ćpuna co to z nim łaziłem do jednej klasy podstawówki, i który wie więcej o bólu i cierpieniu niż ci wszyscy specjaliści razem wzięci.


Koniec końców otrzymujemy subtelny teatr dwóch aktorów, ojca i syna, których łączy bardzo silna więź emocjonalna. Nie ma tu mowy o patologii w ognisku rodzinnym, trudnej sytuacji materialnej, problemach rodzinnych, niczego, co często jest przedstawiane jako ognisko zakażeń złem i źródło narodzin wszelkiej patologii. To byłoby zbyt ogólne, zbyt proste i jednocześnie nudne. Tym razem mamy do czynienia z przykładną rodziną, acz fakt, że ojciec Nica jest rozwiedziony z jego matką, ale to wygląda na starą historię i nie ma większego wpływu na podejmowane decyzje przez wchodzącego właśnie w dorosłość chłopaka. Ten zdaje się być zagubiony życiowo z zupełnie innych pobudek do których próbuje dotrzeć nie tylko jego ojciec, matka i jego najbliżsi, lecz także my sami, a nawet reżyser, który sam zdaje się tego nie wiedzieć i ustami ojca woła na cały głos - Dlaczego?

Cierpienie ojca jest więc motorem napędowym tej historii i definiuje wydźwięk całego filmu. Jego bezsilność, ból i brak zrozumienia motywów syna mówią więcej niż milion słów. To bardzo osobiste doznanie, które ukazuje ludzki dramat jakich są tysiące na całym świecie, a który zrozumieć może tylko ten, kto otarł się o podobne emocjonalne trzęsienie ziemi. Beautiful Boy bacznie obserwuje i rozlicza ponurą rzeczywistość współczesnego świata w sposób nieco inny niz wszyscy wokół, przez co stanowi ważny i cenny głos w dyskusji, w której niewielu dziś chce brać czynny udział. Jest też smutną konstatacją, w której okazuje się, że tak naprawdę nie ma żadnej nadziei, że zawładniętym pędem ku samozagładzie nie można, lub bardzo trudno jest pomóc. Nawet najbliżsi nie są w stanie, a jedynym skutecznym antidotum jest trafna diagnoza i błyskawiczna reakcja w odpowiednim momencie. Niby oczywiste, ale też jakże trudne w dzisiejszych zabieganych czasach. Ledwo nadążamy za samymi sobą, a co dopiero za innymi. Chwila nieuwagi i cyk, nie ma człowieka.

Ważne i wysmakowane kino, acz z nieco pretensjonalnym finałem ubabranym w moralizatorskim szlamie, który lekko mnie uwiera, dlatego lekko obniżyłem mu finalną ocenę. Małym, acz prywatnym plusikiem tego projektu jest także fakt, że w końcu potrafiłem pogodzić się z osobistą niechęcią do Steve'a Carella oraz wyskakującego niemal z każdej lodówki młokosa Chalameta. Przed seansem nie pałałem do nich wielką miłością, po seansie również, ale przynajmniej teraz mogę już na nich patrzeć bez lęku przed nadciśnieniem :)





piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.





czwartek, 25 października 2018

34'WFF vol. 4

Heavy Trip
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018
92 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Muzyczny



Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.

Heavy Trip jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.

Wprost nie da się odebrać Heavy Trip inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły.


Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.

Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.

Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że Heavy Trip to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie Co robimy w ukryciu. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.





wtorek, 23 października 2018

34'WFF vol.3

Człowiek, który ukradł Banksy'ego
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018
84 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu Człowiek, który ukradł Banksy’ego oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.

Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.

Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.

Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.







Motyle
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Film drogi



"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. Motyle to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.

Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.

To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.

Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.







Klub kanibali
reż. Guto Parente, BRA, 2018
81 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Horror, Thriller, Komedia


Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. Klub kanibali jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.

Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.

Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w Oczy szeroko zamknięte Kubricka. Tylko bardziej.

Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!




piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!