wtorek, 30 września 2014

Patriotyzm w sosie dubstep

Miasto 44
reż. Jan Komasa, POL, 2014
130 min. Kino Świat
Premiera: 19.09.2014
Dramat, Wojenny



Za kilka dni, trzeciego października będziemy w Warszawie gasić symboliczne ognisko na kopcu Powstania Warszawskiego, oraz po raz siedemdziesiąty już obchodzić ze smutkiem podpisanie honorowego aktu kapitulacji, a tymczasem w kinach łokciami rozpycha się Jan Komasa ze swoim nieco hipsterskim Miastem 44. Filmem, który próbuje w bardziej komercyjny i spektakularny sposób przybliżyć, głównie młodszym odbiorcom, klimat tamtych dni i tamtych dramatów ludu stolicy, też głównie tego młodego. O powstaniu pisałem już tutaj bodajże dwa razy. Ostatnio i najbardziej osobiście przy okazji majowej recki dokumentu non fiction – Powstanie Warszawskie (btw – będzie to nasz kandydat do Oscara w sekcji filmów dokumentalnych). Nie chcę więc powtarzać tych samych słów, ciągle jeszcze aktualnych, głęboko we mnie zakorzenionych. Nie będę ponownie przelewał na ekran własnych myśli i dzielił się prywatnymi emocjami jakie zwykle nie wystawiam na światło dzienne, w końcu nie będę także udowadniał jak wiele dla mnie - urodzonego Warszawiaka znaczy właśnie ten konkretny fragment naszej historii. Wypada mi jedynie polecić w tym miejscu gotowy już tekst, jeśli rzecz jasna ktoś jeszcze nie czytał i jeśli ma na to ochotę, a dziś... a dziś skupię się na rzeczach o wiele bardziej przyziemnych.

Skoncentruję się przede wszystkim na wrażeniach stricte artystycznych, na odbiorze audiowizualnym całości i na warstwie technicznej produkcji, gdyż... no cóż, Miasto 44 nie wnosi sobą zbyt wiele w temacie samego powstania. Niestety. Są wybuchy, jest wojna, są szkopy i ruskie czekające na drugim brzegu Wisły, są też bohaterscy powstańcy i mieszkańcy zniewolonej stolicy, jest także wszechobecna śmierć, okrucieństwo tamtych dni, w końcu jest tu także pięknie odwzorowane zniszczenie miasta, ale mimo to nadal nie jest to film o Powstaniu Warszawskim. Przynajmniej nie w dosłownym sensie tego wyrażenia. Ono oczywiście występuje w tej opowieści, ale przez całe dwie godziny widziałem je jedynie w tle schowane gdzieś za plecami rzeczy może i wzniosłych oraz pięknych z punktu widzenia emocji, ale tak jakby zupełnie mnie nieinteresujących i mało znaczących. Powstańczy etos został tu mocno skrzywiony, pokolorowany innymi niż zazwyczaj kredkami, bardziej kolorowymi od oryginalnych nieco już wyblakłych. Może i te wyraziste, soczyste barwy z punktu widzenia młokosa, któremu temat powstania kojarzy się jedynie z nudnymi lekcjami historii w szkole wydadzą się atrakcyjne, lecz jeśli chodzi o mnie, to momentami czułem się doszczętnie oślepiony przez przesadne i liczne w tej historii przejaskrawienia.

Bardzo, naprawdę bardzo długo dojrzewałem do tego filmu. Odrzuciłem nawet wcześniejsze darmowe zaproszenie na pokaz specjalny jakie mi wpadło przypadkiem, a premierę pierwszej wersji filmu odbywającą się na Stadionie Narodowym zwyczajowo olałem (nie lubię spędu spoconych ludzi i masówek). Zazwyczaj niewiele mi trzeba, aby trafnie ocenić wartość artystyczną i merytoryczną danej produkcji. Wystarczy mi głównie jeden zwiastun, jakiś fragment wywiadu, skromny tekst. O dziwo rzadko się mylę. Nie wiem, może to lata praktyki, może świetny nos, a może to tylko przypadek, acz tak po prawdzie, to pewnie chodzi głównie o to, że w dzisiejszych czasach w zwiastunach często upycha się całą treść wraz z jej najlepszymi ozdobnikami. W tym tyglu kulturowym, który dziś jest już składową luksusu, żeby dotrzeć do widza i namówić go do wydania trzydziestu złotych polskich na bilet do kina, trzeba trochę oszukiwać, wciskać kit, nierzadko też opakować gówno w złoty papier. A ja mam tak, że jakoś umiem przez te grube warstwy świecidełek wyczuć zapach tego gówna właśnie jakie się gnieździ i śmierdzi w środku. Trailery zwykle nie kryją dziś już żadnych tajemnic, a seans po prostu stanowi jedynie ich rozwinięcie. To nie jest już tylko reklama produktu, bardziej bryk.


W przypadku Miasta 44 jego oficjalny zwiastun bardzo mnie do siebie zniechęcił. Cały powstańczy etos Jan Komasa upchnął właśnie w takie ładne, błyszczące pudełko, którego wieko otwiera się w systemie slow-motion oraz w asyście pojękiwań Lany Del Rey. Żyjemy w czasach, gdzie sama dobra scenografia i efekty specjalne niestety już nie wystarczają, także w polskim kinie (nie wierzę, że to napisałem). Swoje pięć groszy dorzucili mi moi bliscy znajomi, którzy historię PW, dzień po dniu mają w jednym palcu i którzy żyją tym tematem... tak jak ja piersiami Hayek (acz, to chyba trochę niezbyt fortunne porównanie). Widzieli, ocenili po swojemu, nie pozostawili mi większych złudzeń. Fakty nie trzymają się tu zbytnio kupy, a twórcy jadą całą szerokością taśmy filmowej tanimi ogólnikami, niczego konkretnie nie tłumacząc, niczego nie negując i niczego także zbytnio nie gloryfikując. Przynajmniej nie oficjalnie, bo że jednak coś zacnego między wierszami można wygrzebać, to napomnę o tym za chwilę. Celem tego polskiego Pearl Harbor (film) było, jak mniemam, stanie się głównie kasowym przebojem, a przy okazji także skomercjalizowaniem i rozmiękczeniem nieco etosu powstania poprzez skupieniu się na szalenie uniwersalnym wątku miłosnym. Komasa chciał z powstańczego heroizmu zrobić temat bardziej przystępny dla szeroko rozumianego i mało wymagającego ogółu. Sądząc po liczbie widzów, która postanowiła dać mu szansę, można by rzec, że cel ten już teraz został osiągnięty, w dodatku z wyróżnieniem (635 tys. w ciągu 10 dni - naprawdę robi wrażenie).

Czy jednak te mocno spłycenie powstańczej tematyki oraz przeniesienie jej na grunt wysokobudżetowej i widowiskowej rozrywki jest "zasługą" tylko i wyłącznie Janka Komasy? Otóż nie do końca. To nie jego wina, ani też zmartwienie, że żyjemy w czasach, w których, zwłaszcza młodzi ludzie nie interesują się zbytnio historycznymi meandrami własnego kraju. Dzisiejszą młodzież, ale nie tylko, myślę, że także przeciętnego Kowalskiego trzeba do tego po prostu zmuszać. Tak, zmuszać. Miasto 44 własnie to robi - zmusza, ale w stylu dla nich akceptowalnym, międzynarodowym, z całym wachlarzem ozdobników, trików i sztuczek. Film wygina się w sposób dla siebie nienaturalny, przyjmuje trochę karykaturalny wyraz twarzy, wszystko po to, aby tegoż Kowalskiego oraz tą Anię z szóstej C do siebie przyciągnąć, objąć i przytulić. Żeby spełnić swoją ambitną misję zwraca się do nich w języku zrozumiałym dla swojego głównego odbiorcy - w języku gimbazy. Stąd właśnie te wymuskane piękne postacie, wysportowani faceci, śliczne, umalowane laski dziewczyny, które robią to samo co dzisiejsza młodzież: Bawią się, piją, jarają szlugi, uprawiają seks. Normalka. Oczywiście wiadomym jest fakt, że nasi dziadkowie w ich wieku zachowywali się mniej więcej podobnie, niemniej eksponowanie pewnych zachowań jest u Komasy momentami bardzo niesmaczne, o czym świadczy chociażby skandaliczna i bardzo rażąca po oczach scena seksu w ruinach. Zresztą podobne zdanie na ten temat mają środowiska powstańcze, które zgłosiły do scenariusza dziesiątki, a może nawet i setki poprawek, w większości niestety odrzuconych przez Komasę.

Jeśli zaś chodzi o drobiazgi, to z pierwszej ręki wiem, bo też od samych uczestników powstania (jak nie wierzycie, to zapytajcie swoje babcie), że przed wojną młoda kobieta z papierosem w ustach, to był widok dość niecodzienny. Ponadto u Komasy jego dzieciaki idą bić Niemca w sposób zupełnie bezrefleksyjny, beztroski, tak, jakby udawali się w piątkowy wieczór na imprezę. Brakuje mi ukazania choćby ułamka moralnego dylematu, świadomości czynu i drakońskich konsekwencji. Z czasem młody reżyser próbuje ratować ich szczeniacką naiwność poprzez ukazanie szerzej znacznie głębszej dramaturgii oraz tragicznego w skutkach ich pospolitego ruszenia, niemniej setki ofiar i padający jak muchy kolejni bohaterowie tej opowieści wcale nie sprawiły, iż początkowy niesmak w końcu mnie z czasem opuścił. Niestety, z przerwami towarzyszył mi on już do samego finału.


Na szczęście w Mieście 44 są też wielkie momenty, za które chciałbym w tym miejscu młodego reżysera dla odmiany pochwalić. Kiedy tak już pogodziłem się z tym jakże smutnym faktem, że film ten formalnie nie jest adresowany do mojego skromnego jestestwa i kiedy w konsekwencji zmniejszyłem próg własnej akceptacji oraz kinematograficznej tolerancji, zacząłem w tej opowieści doszukiwać się rzeczy pozytywnych z punktu widzenia docelowego odbiorcy. No i je bez trudu dostrzegłem, nawet całkiem sporo. Najważniejszą, a jednocześnie największą wartością dodatnią Miasta 44 są przekute na język gimbazy i hipstera wartości dla mnie bardzo ważne w życiu codziennym. Bicie się o wolność i niepodległość swoją, własnej ojczyzny, w imię Boga, matki, rodziny, własnych marzeń i pragnień, na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie naturalne i oczywiste. Otóż nie bardzo. Dziś te wartości są opluwane przez głównie lewicujący mainstream. Patriotyzm na każdym kroku się dziś upokarza, wpycha w nawiasy obciachu, mentalnego zacofania i mocherlandu, a flagę państwową w asyście oklasków i fleszy aparatów wciska się w gówno. Czczenie barw narodowych, ich epatowanie, także krzyża, który poprzez historyczne zaszłości jest z nimi nierozerwalny, bywa często zrównywane z jakimś klonem faszyzmu, czego do prawdy nie jestem w stanie pojąć. A tu proszę, zjawia się na białym rumaku Janek Komasa, który jeszcze niedawno robił film o dzieciaku emo i zabiera się za jeden z najtragiczniejszych, a równocześnie najpiękniejszych epizodów z kart naszej historii najnowszej. Zwracając się tak do tychże najbardziej podatnych na te wszystkie bzdury o polskim faszyzmie dzieciaków mówi im, może i w sposób niezbyt lotny, może także i w mało wyszukany oraz mądry, no ale jednak mówi, wrzeszczy wręcz, że to wcale nie jest żaden tam faszyzm, wstyd i siara w chooy. Chwali dobro, polskość, czci patriotyzm, braterstwo, odwagę i poświęcenie dla swojej ojczyzny. Bez lukru i pudru, bez specjalnych nadużyć. Tak, myślę, że w dobie wszechobecnego zagrożenia dla tradycji i konserwatywnych wartości, wbijanie w ten sposób do głów młodemu pokoleniu tych wszystkich starych, praojcowych prawd życiowych i zasad moralnych jest wysoce stosowne, szalenie pożądane oraz w stu procentach pożyteczne. Kropka, a nawet wykrzyknik.

Czcij barwy ojczyste, broń swojego domu, rodziny i ziemi, kochaj matkę swoją i w imię Boga zabijaj swojego wroga. Zawsze z dumą, podniesioną głową, z poświęceniem, honorem i śpiewem na ustach. Młody Stefan, Biedronka, Kama, Beksa, czy Góral czynią więc to wszystko z nieskrywaną radością, a także z momentami urzekającą mnie naturalnością. Zupełnie, jakby ich postawa była wyssana z mlekiem matki, jakby mieli to zakodowane w kodach DNA, jakby miłość do Polski płynęła w ich krwiobiegu już od urodzenia. Ale takie właśnie było to pokolenie. Wspaniałe. Cieszę się, a nawet jestem trochę dumny z tego, że w tym nieco może i hipsterskim stylu Komasa udowadnia współczesnym młodym ludziom, że patriotyzm wcale nie jest obciachem. Że może być on dziś atrakcyjny również i dla nich, dla pokolenia Facebooka, Playstation i iPhone'a. Może on też fascynować, być twórczy oraz wyznaczać im nowe horyzonty. Wartość dodatnia, której nie da się kupić za żadne złote dukaty. W tym więc miejscu i czasie duży plus wędruje do Komasy, w dodatku nie jedyny.


Cieszę się także z rzeczy nieco mniejszych, bardziej ulotnych. Z kadrów mojej ukochanej Warszawy, z odwzorowania jej starych kamienic, siatki ulic, także z tego tętniącego w niej mimo okupacji życia, lokalnego cwaniactwa, z uśmiechów na twarzach, oraz z odwagi jej mieszkańców. Podoba mi się także kilka pięknych, jakże wzruszających scen, które zapamiętam na długo. Podziemne kanały, czy też końcowe uwspółcześnienie warszawskiej panoramy. Parę razy w kinie poczułem jak pocą mi się oczy i mocniej bije serce. Warto też w tym miejscu wspomnieć o młodych aktorach. W końcu to głównie oni sprzedają nam te wszystkie emocje. Klasa. Poważnie. Kiedy w sieci, jeszcze na długo przed premierą pojawiły się pierwsze zdjęcia i gdy zobaczyłem nań tych młodych, przystojnych i pięknych młodych ludzi, tak nienaturalnie ucharakteryzowanych, w głowie od razu zalęgło się multum wątpliwości. Czy to aby przypadkiem nie jest karykatura? Ale po seansie byłem ich postawą mocno zbudowany. Ich twarze, które nie kojarzyły mi się, bo też nie mogły, z żadną inną wcześniejsza rolą, bardzo zaprzyjaźniły się z moimi oczami. Zwłaszcza młoda "Biedronka" (Zosia Wichłacz). W jej anielskiej twarzy i szklistych ślepiach było coś absolutnie mistycznego i niedefiniowalnego. Wpatrywałem się w nią jak zahipnotyzowany w obrazek. Boskie doświadczenie. Wielkie brawa dla niej, dla Komasy również, że ją wypatrzył i jej zaufał. Uwielbiam takie odkrycia, ten stan, kiedy w kinie rodzi się we mnie ta niezwykła więź z bohaterem. No... z bohaterką, wiadomo, że z kobietami wiążę się znacznie częściej ;)

Ale żeby nie kończyć znów tak tego tekstu w nazbyt cukierkowym nastroju, to jeszcze pozwolę sobie skarcić nieco pana reżysera. Szkoda, powtarzam, wielka szkoda, że Komasa umorusał całość w tak fatalnej oprawie dźwiękowej. Muzyka zupełnie nie pasuje do obrazu. Skacze z gracją indyjskiej słonicy pogrążonej w okresie godowym od epoki do epoki, od Cześka Niemena, przez pieśni powstańcze, po klubowe dubstepy (bo chyba Lanę Del Rey w końcu chyba wycięli, przynajmniej ja jej w kinie nie zauważyłem). Zupełnie, jakby chciano w ten sposób zadowolić wszystkich jednocześnie, a tak się przecież nie da. Wyszła z tego mało sympatyczna dla mych przecież niezwykle tolerancyjnych narządów słuchu kakofonia. Dobór muzyki jest właśnie taką kwintesencją całego filmu i zarazem jego wisienką na torcie. Miasto 44 chce być przyswajalne przez jak największą grupę odbiorców. Twórcy pragną, żeby każdy znalazł w nim coś dla siebie. Ja, wychowany na starym powiedzeniu, które rzecze, że "jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego", z trudem odnajduję się w tak postawionych nawiasach. Owszem, znalazłem w nim coś także bliskiego memu sercu, pewne epickie fragmenty, piękne wycinki z całości, ale to jednak trochę dla mnie za mało, by wychodzić z kina w poczuciu dobrze wykonanego zadania. Może gdyby nie te szczeniackie, wręcz bezczelne sceny ukazane w slow-motion, gdyby nie ten na siłę i od czapy wciskany widzowi seks, gdyby też w fazie produkcji bardziej wysłuchano samych powstańców, to mój odbiór byłby ciut lepszy.

Dlatego też jestem w tym miejscu szalenie rozdarty wewnętrznie. Mimo wszystko bardzo czekałem na ten film i bardzo na niego liczyłem. Jeszcze przed jego premierą zdążyłem się nim nawet rozczarować, ale jednak po seansie trochę zmiękły mi nogi. Ciężko jest mi w jednoznaczny sposób ocenić Miasto 44, a także w uczciwy i zupełnie bezstronny sposób sklasyfikować je we własnych myślach. Niemniej uważam, że Jan Komasa zrobił kawał dobrej i bardzo pożytecznej dla nas wszystkich roboty. Trudno, ja sobie jeszcze poczekam na film, który udobrucha moje nieco większe wymagania. Mam czas. Powstańcy czekali 45 lat na zwrócenie im honorów, to i ja mogę poczekać na lepszy film z nimi w roli głównej. Póki co wytykam Komasie popełnione przez niego błędy, lecz nie ze złośliwości, ani też z braku sympatii - z uczciwości po prostu, oraz z szacunku. Tak. Mam ogromny do niego szacunek. Mimo wszystko. I także pomimo tego co wszyscy o nim wygadują, polecam się wybrać na film do kina, właśnie z szacunku, acz bardziej tego zaadresowanego do prawdziwych bohaterów, którzy nadal, lecz niestety w ogromnej już mniejszości żyją jeszcze pośród nas.

4/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



1 komentarz:

  1. Kurcze ale się rozpisałeś :) poczytałem sobie trochę tego i jestem pod wrażeniem miasto44

    OdpowiedzUsuń