Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film drogi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film drogi. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 października 2018

34'WFF vol.3

Człowiek, który ukradł Banksy'ego
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018
84 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu Człowiek, który ukradł Banksy’ego oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.

Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.

Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.

Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.







Motyle
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Film drogi



"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. Motyle to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.

Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.

To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.

Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.







Klub kanibali
reż. Guto Parente, BRA, 2018
81 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Horror, Thriller, Komedia


Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. Klub kanibali jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.

Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.

Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w Oczy szeroko zamknięte Kubricka. Tylko bardziej.

Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!




sobota, 15 października 2016

32' WFF vol. 1

Opowieści z Meksyku (La Habitación)
reż. Natalia Beristáin, Carlos Bolado, Carlos Carrera, Ernesto Contreras, Daniel Giménez Cacho, Alfonso Pineda Ulloa, Alejandro ValleIván, Ávila Dueñas, MEX, POL, 2016
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Już w pierwszym czytaniu festiwalowego programu zaciekawił mnie ten dość kameralny projekt. Na tle tylko jednego mieszkania, a właściwie to nawet jednego pokoju, który staje się główną areną zmagań bohaterów, ośmiu meksykańskich reżyserów przedstawia losy swojego kraju, począwszy od początku XX wieku po czasy współczesne. Każda luźno powiązana ze sobą nowela reżyserowana przez innego twórcę obrazuje losy i ważne wydarzenia historyczne, polityczne i społeczne Meksyku. Zaczynamy więc Rewolucją meksykańską z lat 1910-17, potem przechodzimy przez autorytarne rządy partii PRI po kolejne wydarzenia historyczne, letnie igrzyska w Meksyku w roku 1968, trzęsienie ziemi w latach 80-tych, na współczesnych wojnach gangów i ulicznej biedzie kończąc. Ogląda się to wszystko dość ciekawie, mimo bardzo ograniczonej i oszczędnej formie przekazu. Scenografia wnętrz zmienia się tylko poprzez podmiankę mebli, sprzętów i zdjęć na ścianach odpowiadających konkretnej epoce.

Ta iście teatralna maniera bardziej przywodzi na myśl proste spektakle telewizyjne niż kinowe fabularne produkcje, ale to nie wadzi. Całość pokazana wystarczająco ciekawie, żeby w kinowym fotelu nie czuć się niekomfortowo. W dodatku gdzieś z tyłu głowy cieszy fakt, że to polska koprodukcja, niemniej film ten tuż po napisach końcowych nie pozostawia widzowi żadnej wartości dodatniej. Poprawne i pomysłowe kino, ale do szybkiego zapomnienia, zwłaszcza poza granicami Meksyku.






Park
reż. Sofia Exarchou, GRE, POL
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Dość szybko natrafiłem na najgorszy film festiwalu (tego z mojego sortu ma się rozumieć). Już druga wizyta w kinie zaowocowała największym rozczarowaniem i bólem dupy (dosłownie). A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem Park w reżyserii Sofii Exarchou miał na papierze wszystkie asy zawczasu wyciągnięte z rękawa, które ostatecznie mogły trudną batalię przekuć w wiktorię. Swego czasu widziałem bardzo dobry fotoreportaż z obiektów olimpijskich wybudowanych w Atenach na letnią olimpiadę w roku 2004. Dziś, te zupełnie już zniszczone, zaniedbane i zdewastowane, niczym grecka gospodarka obiekty przypominają krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Na jego tle reżyserka chciała pokazać współczesne greckie dzieciaki bez pacy, bez perspektyw i pomysłów na życie, które w pogrążonym w ekonomicznej katastrofie kraju próbują jakoś żyć i nie zwariować. Po prostu. Baza wyjściowa była więc co najmniej obiecująca. Niestety, reżyserka nie potrafiła wykorzystać tego samograja i spieprzyła niemal wszystko co mogła, tak jak Grecja swoją dumę z olimpiady.

Park nie ma żadnej treści, jest przeraźliwie nudny i nakręcony na zasadzie: "pokażmy dzieciaki, niech się trochę powygłupiają i jakoś to będzie". Niestety do tego "jakoś" bardzo wiele brakuje. Już po 15 minutach miałem ochotę wyjść z sali, czego nigdy nie robię. Kolejne sceny przeciągane do granic absurdu. Przeraźliwie długie, bez wyrazu i żadnej wartości. Momentami czułem się jak bym gapił się godzinami na małpy w ZOO. Gdybym chciał to zrobić, to bym nie szedł do kina. Zdecydowane nie. Odradzam.

Aha, warto wspomnieć, że autorką zdjęć do filmu jest Polka - Monika Lenczewska, która akurat w tym aspekcie spisała się na medal, niech będzie, że olimpijski, dzięki czemu przynajmniej w warstwie wizualnej jest całkiem przyjemnie.







Malaria
reż. Parviz Shahbazi, IRN, 2016
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Film drogi


Irańskie kino co i rusz mnie zaskakuje. Skutecznie udowadnia, że Iran należy łączyć z kulturą i cywilizacją łacińską, mimo, iż w istocie to przecież kraj stricte muzułmański o jakże obcej nam filozofii istnienia. Niemniej filmy kręcą wyborne, bardzo dostępne w odbiorze i akceptowalne przez zachodniego widza. Malarię wybrałem więc z repertuaru WFF z dużą ufnością, dodatkowo wzbogaconą o bardzo interesujący opis i zwiastun filmu. I rzeczywiście, nie zawiodłem się.

Mamy do czynienia z filmem drogi tętniącym barwnym życiem Teheranu oraz irańską prowincją. Bogata w doznania podróż, która może służyć też jako przydatny przewodnik turystyczny po Iranie. Ciekawi bohaterzy i lokacje połączone są scenariuszem opartym na banalnie prostej historii. Młoda dziewczyna ucieka z domu ze swoim chłopakiem aranżując porwanie. Przez cały film uciekają przed trudno akceptowalną przez nich rzeczywistością i przeznaczeniem z którymi się rzecz jasna nie zgadzają. Za wszelką cenę chcą być wolni i żyć po swojemu. Jest więc to pewnego rodzaju manifest buntu młodego pokolenia przeciw nieco opresyjnemu systemowi życia, tyle, że tego widzianego z perspektywy burki i Allaha. Niemniej nawet tłusty i leniwy Amerykanin odnajdzie w tym wszystkim promil swojego Easy Ridera. Polecam.

Edit: Właśnie ogłosili, że Malaria zdobyła Grand Prix Festiwalu. No cóż. Jej ogólna wartość właśnie nieco wzrosła.







Dziennik maszynisty
reż. Miloš Radović, CRO, SRB, 2016
89 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia


A to jest z kolei najlepszy film festiwalu (z tych moich) jaki dotąd widziałem. Co prawda jeszcze kilka mi zostało, ale nie sądzę, żeby ktoś potrafił go przebić. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Pamiętam jak kilka lat temu widziałem w polskiej telewizji ciekawy reportaż (dokument?) o polskim maszyniście, który w ciągu całej swojej kariery przejechał XX ludzi. Maszynista ze stoickim spokojem, a nawet z elementami kabaretowymi opisywał swoje "osiągnięcia". Wyborne! - rzekłem wtedy do siebie - Chcę obejrzeć o tym film! Moje modły zostały w końcu wysłuchane, doczekałem się, szkoda, że nie u nas, ale z drugiej strony, ci szaleni Serbowie (w koprodukcji z Chorwatami - czyli można) zrobili to nawet lepiej niż bym to sobie wymarzył.

Absolutnie fantastyczna i charyzmatyczna postać tytułowego maszynisty zbliżającego się do wieku emerytalnego winduje ten film na wyżyny dobrego smaku i humoru. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i czarny humor, do tego niezwykle barwne postacie oraz lekkość w narracji powodują, że obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie. Osobiście uwielbiam śmiać się z sytuacji z pozoru poważnych i nieśmiesznych, w których nie wypada pokazywać kompletu swojego uzębienia. W Dzienniku maszynisty jest ich bez liku. Śmierć potrafi być tu niezwykle zabawna, ale też dla zachowania zdrowej równowagi i mądrości w przekazie, jest także bardzo szanowana przez twórców. Niezwykle zrównoważone, bystre, zabawne, lekkie i dobrze skonstruowane kino. Mam szczerą nadzieję, że trafi do polskich kin. Jeśli nie i gdzieś natraficie na ten tytuł, sięgajcie bez zastanowienia.







Wujek Howard
reż. Aaron Brookner, USA, 2016
96 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny


Z ręką na sercu, nie miałem pojęcia kim jest, a raczej kim był Howard Brookner. O jego istnieniu dowiedziałem się dopiero czytając interesujący opis tego dokumentu, czyli nie dalej jak tydzień temu. Ale za to doskonale widziałem kim był William S. Burroughs, którego literackie dokonania bardzo sobie cenię. Otóż tytułowy wujek Howard był reżyserem, który do tego stopnia wzbudził zaufanie u ekscentrycznego pisarza i poety, że aż w roku 1983 nakręcił dokumentalny film o jego życiu i twórczości płynnie wtapiając się przy tym w środowisko ruchu artystycznego Beat Generation, popularnego w środowisku hippisów oraz obyczajowych rebeliantów lat 60-tych. Czyli flower power, rozwiązłość seksualna, jointy, heroina, LSD, orgietki i do tego jeszcze odrobinę prozy, kultury i filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci.

Howard Brookner zmarł na AIDS w 1989 roku, ale o jego życiu i twórczości oraz o zbliżeniu do świata ówczesnej nowojorskiej bohemy opowiada nam Aaron Brookner, dla którego Howard był ulubionym wujkiem. Poszukując zaginionego negatywu do filmu Burroughs: The Movie przypadkowo natrafia na bogate i wspaniale zachowane archiwum swojego wuja w którym odkrywa wielki skarbiec legendarnego pisarza Williama S. Burroughsa. Możemy więc obejrzeć prawdziwe nagrania z lat 70 i 80, na których możemy dostrzec Franka Zappę, Andy'ego Warhola, Davida Bowie, Madonnę, Allena Ginsberga, Patti Smith, czy Jima Jarmuscha, który zaczynał wtedy swoją karierę filmowca. Niezwykle cenna i nostalgiczna podróż do Nowego Yorku sprzed 40 lat dzięki której dowiadujemy się jak żyli, jak tworzyli i jak umierali artyści tamtej epoki. Nie tylko dla fanów, ale głównie.








Anomia
reż. Vladimir Kozlov, RUS, 2016
67 min.
Polska premiera: ?
Dramat


"Rosja to stan umysłu". Bazując na tym sloganie rok rocznie szukam na WFF filmów rosyjskich, które po raz kolejny przekonają mnie do prawdziwości tego stwierdzenia. I niemal zawsze znajduję. W tym roku wyboru wielkiego nie miałem. W zasadzie tylko jedna produkcja, która skopała mnie po jajkach (ale bardzo lekko) rosyjskim absurdem i codziennością. Tym razem rzecz dzieje się w czarno-białym Kaliningradzie, w którym żyje trójka młodych ludzi, również jakby w czerni i bieli. Wygłupiają się, piją, pracują, jeżdżą pociągiem, robią zakupy i użerają się ze swoimi starymi. Niby nic, to samo co wszędzie, aż do przesady. Finał ich wspólnej egzystencji trochę jednocześnie zaskakuje jak i nie dziwi. Przecież to Rosja, tam jest to wszystko możliwe, jednak po chwili przypominasz sobie o polskim Placu zabaw, gdzie wszystko kończy się podobnie, oraz o stu innych zagranicznych filmach. Nihil novi. Za grosz refleksji.

Niby wszystko w porządku, ale ukazane zostało to w sposób trudno przeze mnie akceptowalny. Jakby nakręcono to wszystko komórką na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Rażące wpadki realizacyjne, niespójność, fatalna gra aktorska drugiego planu, złe żonglowanie jednostką czasu, przeciąganie scen i spłycanie ich znaczenia. Całość tej opowieści można byłoby zmieścić w 15-minutowej etiudzie, Kozlov jednak wydłuża wszystko do i tak przecież krótkich jak na fabułę 67 minut. A i tak jest to za długo i za dużo. Męki niestety i raczej odradzam.






wtorek, 14 października 2014

30'WFF vol. 2

Serce, serduszko
reż. Jan Jakub Kolski, POL, 2014
114 minut
Polska premiera: 12.10.2014
Dramat, Film drogi



Są na świecie mężczyźni, którzy mają słabość do alkoholu, są też tacy, którzy wzdychają do kształtnych, kobiecych piersi, a także do dźwięku silnika typu boxer od Subaru. Ja mam słabość do wszystkich tych trzech zjawisk jednocześnie... oraz do filmów Jana Jakuba Kolskiego. No lubię faceta, tak zwyczajnie. Mniej lub bardziej kręcą mnie jego filmy. Wszystkie. Są trochę jak te wychuchane reklamowe teledyski powstałe za kilka milionów złotych, które promują Polskę za granicą ulokowane gdzieś między reklamami proszków do prania w telewizji. Niby faktycznie pokazują doskonale nam przecież znane ładne lokacje jakie występują tuż obok nas w kraju, ale ukazane są one w nieco innej, znacznie piękniejszej perspektywie, w dodatku jedno po drugim, w asyście świetnego kadru i montażu oraz muzyki. Wydają nam się one wtedy zupełnie inne niż są w rzeczywistości. Tak właśnie odbieram filmy Kolskiego. Są magiczne, wręcz baśniowe i też ukazują trochę inną Polskę, choć przecież ciągle tą samą, w której my żyjemy.

Dlatego rzecz jasna polowałem na ten film, zwłaszcza, że wcześniej nie można było się o nim zbyt wielu faktów dowiedzieć, poza tym, że za chwilę będzie gotowy. Dotąd nie doczekał się on nawet choćby promującego go plakatu, że o zwiastunie nie pomnę. Gdy więc dowiedziałem się, że będzie miał on swoją polską premierę właśnie na WFF, to było dla mnie jasne, że i mnie na niej nie zabraknie.

Usadowiłem się więc przedwczoraj wygodnie w kinowym fotelu, jak zawsze w najlepszym możliwym dla swojego kaprysu miejscu, nawet specjalnie nie zwracając uwagi na to, że dokładnie za mną biegnie rząd białych zagłówków, znaczy się rezerwacji. Po chwili zostałem dosłownie otoczony aktorami i ludźmi którzy mieli swoje pięć groszy w udziale filmu i jego produkcji. Cóż, jako, ze w filmie występuje także trochę dzieciaków, to było dość hmm... specyficznie. Zupełnie jak na premierze Munionków. Tuż za mną usadowił się Borys Szyc, który do wszystkich zwracał się dodając na końcu: "szczęść Boże", lub "z Bogiem moje dziecko", co nie dawało mi spokoju aż do momentu, kiedy w końcu ujrzałem go na wielkim ekranie. Wtedy wszystko okazało się już zupełnie jasne. Szyc zagrał w tej opowieści księdza Pietrygę, innego niż wszyscy i zaprawdę powiadam wam, że zrobił to wyjątkowo zacnie. Prywatnie nie przepadam za nim, tak najogólniej rzec biorąc, grywa w nazbyt dużej ilości gniotów, ale tylko jedną sceną z filmu przebił dotychczasową najlepszą (według mnie) swoją rolę: Silnego wrzeszczącego do walkie-talkie w Wojnie polsko-ruskiej. Czyli całkiem duża to rzecz była, mówię ja wam.


Serce, serduszko opowiada o szalenie prostej historii, może i trochę naiwnej, banalnej w treści i formie, ale która dostarcza odbiorcy tak duży i pozytywny ładunek emocjonalny, że ten po wyjściu z kina faktycznie czuje się trochę jak przeciętny smartfon po ośmiogodzinnym ładowaniu swojej baterii. Mała Maszenka (debiutantka - 11 letnia Maria Blandzi) jest wychowanką bieszczadzkiego domu dziecka i pasjonuje ją balet. Jej celem i marzeniem nadrzędnym jest zdany egzamin do szkoły baletowej w Gdańsku. Aby go zrealizować, ucieka z domu dziecka do ojca pijaka (Marcin Dorociński), aby wraz z nim oraz w ich rozklekotanym starym Mercedesie udać się w podróż przez cały kraj. Niestety ojciec, jak to pijak, nie jest w stanie spełnić woli swojej córeczki, więc ta wybiera się w podróż z nowo zatrudnioną w Domu Dziecka wychowawczynią - Kordulą (Julia Kijowska), która z kolei jest życiowym wykolejeńcem (krzyżówka EMO, metalówy, satanistki i sam nie wiem czego jeszcze). Obie więc przemierzają całą Polskę, ukrywając się przed policją i spotykając głównie dobrodusznych i sympatycznych ludzi, którzy pomagają im w potrzebie. W ich rolach kwiat polskiego kina: m.in. Franciszek Pieczka i Maja Komorowska. Fajnie było ich znów zobaczyć.

Klasyczny film drogi z pięknymi plenerami, bieszczadzkimi górami i kazimierzowskim rynkiem w tle, a także współczesna baśń o marzeniach i próbie ich realizacji. Czasem śmiesznie, czasem śmiertelnie poważnie, czasem też nieco familijnie, ale wszystko to łączy ze sobą w jedną spójną całość typowy Kolski. Nareszcie. Po średnio udanym Zabić bobra, także Afonia i pszczoły, facet wraca na właściwe tory. Plusem dodatnim jest tu także fantastyczne aktorstwo. Dorociński klasa dla samego siebie, a jego taniec łabędzi na peronie dworca będzie niedługo hitem internetów. Tak samo będzie ze wspomnianą wyżej sceną z udziałem wytatuowanego Matkami Boskimi księdza Pietrygi, znaczy się Szyca. Do tego fenomenalna Kijowska, która z każdą kolejną rolą zbliża się do aktorskiej perfekcji. Warto też wyróżnić trochę mniejszą, acz równie zacną rolę Gabrieli Muskały, że o licznych występkach dziecięcych nie pomnę. Te, swoją naturalnością zawsze wypadają na ekranie wspaniale.

Już teraz widzę w pierwszych o dziwo mało pochlebnych recenzjach, że jest to film nazbyt familijny, zbyt naiwny i za bardzo baśniowy, przez co w konsekwencji jest niepoważny i głupi. Być może trochę tak jest, ale tak po prawdzie, to co złego jest w spełnianiu dziecięcych marzeń? W każdym bądź razie mnie - skończonego chama i bydlaka to nie raziło, trzeba po prostu zawczasu wziąć poprawkę na ten magiczny realizm Kolskiego i odpowiednio się do niego nastawić. To taka współczesna baśń o marzeniach i odwadze, o relacji dziecko-dorosły, w końcu jest to także historia, która pozwala dorosłemu, aby ten znów poczuł się przez chwilę jak małe dziecko. Warto choćby przez chwilę wejść do tego świata i tak właśnie się poczuć. Na prawdę, serce rośnie i raduje się życiem.

5/6




---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Co robimy w ukryciu
reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, NZL, 2014
86 min.
Polska premiera: ?
Czarna komedia, Satyra, Mockument, Horror



Gdy dwa tygodnie temu zobaczyłem jego zwiastun po raz pierwszy - zwariowałem. Zwyczajnie oszalałem na jego punkcie i od razu postanowiłem, że koniecznie muszę nim nakarmić własne oczy. W dniu wczorajszym moje postanowienie stało się ciałem. Na największym sesyjnym ekranie stolicy, kto wie, może i całej Polski, doświadczyłem zderzenia z najbardziej szalonymi wampirami na świecie.

Lubię, uwielbiam absurdalne poczucie humoru, inteligentny czarny humor i satyrę na świat, ludzi, wszystko co nas otacza. A jeśli to wszystko ukazane jest jeszcze w krzywym zwierciadle, z dystansem, momentami z bezczelną wręcz ironią i sarkazmem, oraz z pomysłem i mądrością, wtedy okrąg zajebistości zamyka swój bieg w punkcie wyjścia i nic mi już więcej nie potrzeba. Taki właśnie jest, nie zawaham się użyć tego słowa - genialny Co robimy w ukryciu. Film, który ma w sobie wszystko to, by oczarować warszawską publikę i stać się najlepszym filmem festiwalu według publiczności właśnie (acz zapewne nim nie zostanie, bowiem nigdy nie mogę trafić z prognozą). Dawno już w kinie nie byłem świadkiem tak wielu eksplozji braw, żywiołowych reakcji, salw śmiechów oraz ogólnej, świetnej interakcji jaka zawiązała się pomiędzy twórcami, aktorami i widownią. Aż nie chciało się, aby film po takim maratonie zajebistości dobiegł do napisu "Meta". Ludziska siedzieli jeszcze na napisach końcowych i czekali na jakiś rodzynek, spektakularny finał, puentę, choćby sekundową migawkę. I słusznie, że czekali, ja zawsze siedzę na napisach, tym razem wszyscy mieliśmy nosa. Autorzy zabawili się z widzem do samego końca ;)

Nowa Zelandia dotąd kojarzyła mi się głównie z rugby i żeglarstwem. Dziś dodaję do tego zjawiskowe poczucie humoru. Chyba tylko Brytyjczycy mogli stworzyć aż tak szalony obraz, acz Co robimy w ukryciu ma w sobie coś więcej niż tylko wyspowy charakter. Jest to wybuchowa mieszanka skeczów i stylu znanego z Monty Pythona, oraz krwawej jatki wraz z kinematograficzną ekspresją samego Quentina Tarantino. Yummie.


Film jest przede wszystkim satyrą na horrory, kalką niedorzeczności wyciągniętą trochę rodem z filmów ze ś.p. Leslie Nielsenem, trochę też z Jackassa. Zwariowany komediowy horror i mockument w jednym, który zabiera nas do dzisiejszego Wellington w Nowej Zelandii, w którym jak gdyby nigdy nic mieszka sobie czwórka wampirów:  Vladislav lat 862, Viago 379, Deacon 183 i najstarszy z całej paczki - Peter, lat 8000.
Żyją w starej posiadłości w otoczeniu wielu przedmiotów ze swoich epok i starają się jakoś przetrwać w tych trudnych okoliczności przyrody, jaką bez wątpienia jest współczesna cywilizacja. Nie mają lekko, coraz trudniej jest dziś zdobyć świeżą krew i dorwać jakieś dziewice. Poza tym żyją niemal jak prawdziwi ludzie, szydełkują, słuchają płyt na gramofonie, opowiadają sobie historie sprzed kilkuset lat, sprowadzają do domu gości, zmywają naczynia, także kłócą się i skaczą sobie do gardeł. W nocy wychodzą na ulice miasta, próbują się trochę zabawić w nocnych klubach, a także spotykają się z innymi żyjącymi w okolicy wampirami, zombie, czy też wilkołakami. W ich codziennym życiu towarzyszy im kamera, oraz dwóch operatorów - ludzi, którzy dostali od nich zgodę (także krucyfiks i wodę święconą, tak na wszelki wypadek) na robienie dokumentu na ich temat, czego owocem jest właśnie ten film.

Dialogi są wprost nieziemskie. Nasze wampiry często pozwalają sobie na prowadzenie niekończących się rozważań na temat różnic jakie występują pomiędzy ludźmi a nieumarłymi, oczywiście za każdym razem przy tym udowadniając, że mają bardziej klawe życie od nas - zwykłych śmiertelników. Acz i oni borykają się z problemami dnia codziennego, np. z niemożliwością przejrzenia się w lustrze przed wyjściem na imprezę, praktycznie zanikiem dziewic, czy też z problemami żołądkowymi po zjedzeniu jednej głupiej frytki. W ich świecie dostaje się wszystkim, nawet nazistom, a ich urocze na swój sposób pokraczne niedopasowanie do dzisiejszych realiów prowokuje multum zabawnych zdarzeń. Przez ich gapiostwo, pedantyczność, nieumiejętność obsługi komputera i komórki, czy też po prosu pech w sytuacjach codziennych i losowych, jak np. ponowne feralne natrafienie u ofiary na szyjną tętnicę, momentami aż skręcało mnie ze śmiechu gdzieś w okolicach śledziony. Humor jest zjawiskowy i niepowtarzalny, powtórzę - ZJAWISKOWY i NIEPOWTARZALNY

Ten film koniecznie trzeba obejrzeć. Nie wyobrażam sobie sytuacji, aby nie trafił on do polskiej dystrybucji kinowej. Murowany hit i przebój kasowy. Zapamiętajcie tą pozycję i szukajcie jej wszędzie z uporem maniaka, aż do skutku. Daję wam słowo śmiertelnika, że się nie zawiedziecie oraz zakochacie się w ich szalonym świecie. To są bez dwóch zdań najlepsze, najzabawniejsze i najbardziej ludzkie wampiry jakie kiedykolwiek wytworzyło kino. Już teraz chcę mieć ich na DVD. Będę oglądał w nieskończoność i śmiał się z tych samych tekstów tak samo jak ze Św. Graala, czy Żywota Briana. Nieśmiertelny humor.

5/6


wtorek, 25 lutego 2014

Prosta historia

Nebraska
reż. Alexander Payne, USA, 2013
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia, Film drogi



Uff, to już ostatni oscarowy tytuł z tych, na które zarzuciłem swe lasso. No, prawie ostatni, ale nieanglojęzycznych akurat nie liczę, bo tam za oceanem to taki trochę drugi garnitur. Nebraska jest więc wisienką na torcie tego w sumie całkiem przyzwoitego tegorocznego maratonu. Spokojnie dawkowałem emocje zaczynając od filmów, w moim odczuciu przereklamowanych i niezbyt zgrabnie plasujących się w moich klimatach, takich jak Kapitan Phillips i Grawitacja, by później poprzez poprawne, lub też zupełnie przyzwoite: Zniewolony, Wilk z Wall Street, American Hustle i Dallas Buyers Club przejść do dwóch najciekawszych według mnie tytułów, które moje przeczucie (zazwyczaj działa bez zarzutu) miało czelność nazwać najsmaczniejszymi. I w rzeczy samej, były. Oba smakowały najlepiej. HerNebraska właśnie, okazały się wybornymi rodzynkami, albo nie, nie rodzynkami, tych przecież nie lubię. Są jak Jack Daniels z lodem, albo cycki Salmy Hayek spoczywające w potrzasku moich spoconych dłoni. Chyba bardziej pasują do klimatu (filmy, nie cycki) festiwalu w Sundance, niż do czerwonych dywanów L.A. Czyżby więc jeszcze Hollywood nie zginęło?

Pytanie rzecz jasna retoryczne, proszę mi tu nie odpowiadać. Proste, że od lat leży i kwiczy na łopatkach, ale i w tym natłoku padliny czasem wpadnie coś zacnego w oko. Dwa zjawiskowe tytuły na te w sumie naście nominowanych, że tak powiem, jest to całkiem niezły wynik, rzecz jasna jak na święto kiczu, efekciarstwa i błyszczącej tandety przystało. Dobra, zatem Nebraska. Wiadomym jest, bo się już na początku wygadałem, że film ten bardzo mnie urzekł. Nie będę więc kręcił, nęcił i trzymał w napięciu do końca, napiszę tylko, mam nadzieję, że krótko i zwięźle (akurat), dlaczego dałem mu się zdzielić w łeb saperką, oraz czemu jestem z tego powodu wybitnie zadowolony.

Nebraska, z którego stanu wywodzi się także reżyser Alexander Payne, to kwintesencja amerykańskości. Duch Stanów Zjednoczonych zawarty na niespełna dwu godzinnej taśmie filmowej. Jeśli miałbym powiedzieć co w Ameryce lubię najbardziej, to wymieniłbym głównie wielkie, pustynne przestrzenie, góry Appalachy, wielkie kaniony, doliny i delty rzek Mississippi i Kolorado. Także poczucie permanentnej wolności, prerie, małe prowincje i ich małomiasteczkowy nieśpieszny klimat. Uwielbiam jednopasmowe drogi prowadzące zawsze na wprost, przydrożne stacje benzynowe, motele i bary, że o bulgoczących silnikach V8, wielkich truckach i półciężarówkach nie pomnę. Średnio pociągają mnie ich miasta i aglomeracje, downtowny i wysokie wieżowce, które w zasadzie niczym specjalnym nie różnią się od naszego (warszawskiego) Marriotta. Bardziej kręci mnie kontynentalna przestrzeń i etniczna różnorodność, a w Nebrasce (filmie) wszystko to jest zebrane do wyjątkowo zgrabnej kupy, bynajmniej nie śmierdzącej, oraz zaprezentowane niczym najlepsza reklama Budwaisera, Coca-Coli i Marlboro wyemitowana jedna po drugiej (lokowanie produktów zupełnie niezamierzone). Tyle, że dla utrudnienia, filmowa ekspresja odziana jest w czarno-białą szatę, a i tak nie przeszkodziło to w sprezentowaniu widzowi całej tej amerykańskiej zajebistości, w dodatku widzianej w full kolorze.

Payne, żeby pokazać klasykę Ameryki, posłużył się inną klasyką - kinową, by za pośrednictwem gatunkowego kina drogi przyprawić wszystkich fanów takiego klimatu o czerwone wypieki na polikach. Są to więc prawdopodobnie jedyne kolory z jakimi mamy w tej opowieści do czynienia. Kino drogi - Boże drogi, uwielbiam. Zwłaszcza te w amerykańskim wydaniu. Nic tak bowiem mnie nie kręci (no dobra, jest tego pełno), jak zajęcie przez bohatera miejsca w samochodzie i przejechanie kilku tysięcy kilometrów, nie tyle w głąb swojego kraju, krainy geograficznej, ale też wewnątrz samego siebie, oraz nierzadko napotkanych przypadkiem współtowarzyszy. Może i z purytańskiej definicji jest to mocno schematyczne, do bólu wyświechtane podejście do kina, często też mocno oklepane, ale dzięki temu, że gatunek ten charakteryzuje się również nieszablonowością oraz mnogością charakterologiczną pojawiających się w filmie nietuzinkowych postaci, finalnie i najczęściej wchodzi w przełyk bez tzw. cofki. Oczywiście taka opowieść, żeby była skuteczna, musi widza trochę rozśmieszyć, radować jego duszę, a na końcu zawsze mile widziany jest jakiś morał. Za linią mety swej ekranowej i scenograficznej tułaczki opowieść musi wręcz wykrzyknąć w naszym kierunku jakąś mądrość. Cokolwiek. Nie wypada, aby po tak długiej podróży zostawić odbiorcę z odczuciem permanentnej pustki, acz wielu tak robi niestety. Tylko przy wypełnieniu powyższych założeń kino drogi spełnia swą podstawową rolę, staje się kompletne oraz pieści nasze podniebienia własną misyjnością. Payne’owi sztuka ta oczywiście udała się w stu procentach. Jakżeby mogło być inaczej, skoro przecież jest tak dobrze, jak wydaje się, że jest.


Opowieść ta zaczyna się od szaleństwa starszego człowieka, Woody'ego Granta (fenomenalny Bruce Dern), który ubzdurał sobie, że wygrał milion dolarów. Wygrał jak wygrał, system wśród działających legalnie naciągaczy znany od lat i w każdym kraju. Nasze babcie i dziadkowie też czasem myślą, że coś wygrali, zwłaszcza kiedy znajdują w swojej skrzynce na listy jakąś ulotkę od producenta garnków czy innej pościeli. Często ciężko jest im wytłumaczyć, że to zwykły oraz zupełnie oczywisty kant w biały dzień. Każdą taką firmę, która zarabia na naiwności ludzi starszych, wychowanych w czasach, kiedy ludzka przyzwoitość była cnotą, wieszałbym na drzewach i nimi sobie dla zabawy dyndał. Nie dziwi więc, że nawet nasi rodzice często mają problem ze skutecznym egzystowaniem w dzisiejszych realiach, także z obsługą telefonu, czy prostego pilota do telewizora. Oczywiście nie zawsze jest to wina pędzącego na łeb i szyję postępu technologicznego, po prostu ludzie dziś, to jeszcze większe kurwy niż kilka dekad temu.

Dziadek Grant znajduje się już jakby u schyłku swoich nieco mglistych dni, a swoją buntowniczą i upartą postawą manifestuje wszystkie stare, poczciwe, ale też i niezwykle surowe życiowe zasady. Jest ciężkostrawnym, zgorzkniałym gburem, upartym jak osioł pijakiem, z którym niemożliwym wydaje się być spędzenie pięciu nieinwazyjnych minut. Wszystko wie najlepiej i ma innych, oraz przy zupełnej okazji cały świat centralnie w dupie, nawet własną małżonkę i dwóch synów. Stary skurwiel z początku ukazany jest jako niezwykle irytująca postać, jednak z biegiem czasu i dzięki szalonemu splotu kolejnych wydarzeń, sami odkrywamy w nim masę życiowych mądrości i takiego, jakby to powiedzieć, szczerego, ludzkiego piękna obdartego z obłudy. Payne w bardzo uroczy i naturalny sposób udowadnia, że każde diabelskie nasienie ma w sobie coś z anioła. Pewnie także i ja bardziej cenię przez to w ludziach ich naturalne, bardziej twórcze wkurwienie na świat, niż permanentne udawanie, że zawsze i wszędzie jest super (więc, o co ci chodzi?).

Głównym motorem napędowym tego rollercoastera emocji są właśnie zapętlone w nim wielopokoleniowe, rodzinne puzzle porozrzucane po całym filmie. Na każdym planie gnieździ się jakaś zjawiskowa postać, stary znajomy z lat młodości, dawno niewidziani bracia, ciotki, oraz inne rodzinne wynalazki i odludki, z którymi to nasz główny bohater nie miał i nadal nie chce mieć po drodze. Jednak z powodu jednego, zupełnie nic nieznaczącego listu i zawartej w nim obietnicy zgarnięcia miliona zielonych, wszystkie wspomnienia, rodzinne waśnie i spory sprzed lat odżywają na nowo. Samochodowa podróż syna z własnym, jakby zupełnie obcym mu ojcem do Lincoln w stanie Nebraska, po fortunę skażoną oczywistym dla wszystkich, tylko nie dla starca blefem, otwiera wiele szczelnie zamkniętych dotąd furtek w ich siurniętej rodzinie. Nebraska jest jakby grubym albumem rodzinnym całego ich klanu, który z każdą minutą projekcji przewraca kolejną stronę i dzięki temu obraz ich rodziny staje się nam coraz bliższy, by na końcu czuć się wręcz jednym z nich.


Oprócz bukietu życiowych mądrości jest tu także mnóstwo zjawiskowego humoru i prostych radości. Radowały mnie tu głównie przepyszne rodzajowe scenki, także nieokrzesana mimika twarzy kłębiących się na wszystkich planach postaci, którzy nawet kiedy siedzą cicho i nic nie mówią - rozśmieszają do łez. Rozsiana w małej lokalnej społeczności pogłoska o zgarnięciu fortuny przez dawno niewidzianego tubylca przypomina trochę komedyjkę sprzed lat - Sknerus. Stado hien wraz z ich nieczystymi zagraniami odsiewa ziarno od plew, dobro od zła, oraz chciwość od bezinteresowności, a przy okazji łączą to, co wydawało być się już dawno rozerwane. Jednak w odróżnieniu do Sknerusa jest tu znacznie więcej subtelności i naturalności, bez tych wszystkich jaskrawych przerysowań oraz tanich uogólnień. Innym filmem, który od samego początku jest przez wszystkich z Nebraską kojarzony, to Prosta historia Dawida Lyncha. I słusznie, ja także nie mam zamiaru od niej uciekać. Obie, szalenie minimalistyczne w przekazie opowieści nacechowane są pozytywną i bardzo zbliżoną do siebie energią. Wypełnione są uporem i ambicjami starszych, niezwykłych i przeraźliwie upartych ludzi. Zarówno u Lyncha, jak i u Payne’a czuć przeszywający zew wolności, upór w dążeniu do swoich celów, oraz taką zwyczajną ludzką serdeczność. Są to dwa, zupełnie obce większości ludziom światy, a jednocześnie tak bardzo nam bliskie. O ile więc Prosta historia była/jest przyciskiem "pause" na pilocie sterującym naszym samopoczuciem, o tyle Nebraska jest odzwierciedleniem przycisku "repeat". Pozwala doświadczyć nam tych samych emocji. Może już bez kosiarki z przyczepką, ale i tak jest bliźniaczo podobnie.

Bardzo ciepły, wzruszający, mądry i dowcipny film. Mógłbym obdarzyć go znacznie większą ilością przymiotników, ale niech lepiej czynią to inni. Doskonała historia, trochę o zawiłościach ludzkich losów, o rodzinnych zakurzonych ścieżkach i pokrzywionych drzewach genealogicznych, o przekleństwie nieubłaganego czasu przemijania i zapomnienia. Alexander Payne w bardzo prostych słowach, w asyście mało krzykliwej czerni i bieli, przeplatając czarny humor z nostalgią uratował ekranową rodzinę od kompletnego wypalenia, a nas - widzów, a może nawet przede wszystkim nas, uratował od znieczulenia na człowieczeństwo z całym jego bagażem doświadczeń, z piękną i naiwną młodością, z dojrzałością i mądrością starca, jego samotnością oraz potrzebą dalszego istnienia, choćby tylko w rodzinnym albumie. Reżyser niczym stary i ukochany dziadek poklepał nas po plecach, czule objął i uśmiechnął się, a w jego błysku poczuliśmy ciepło rodzinne, mądrość, szacunek i uznanie.

Jest to zdecydowanie najlepszy film na tegorocznych oscarowych dywanach, które zresztą już za kilka dni zostaną zdeptane przez buty i szpilki celebrytów. Nie bardzo pasuje do takiego przepychu, stoi jakby do nich w opozycji, bokiem, poniekąd tez krytykuje ich styl życia. Wcale nie musi zdobywać żadnej statuetki, nawet chyba mu nie bardzo wypada wyciągać po nie łapska, już sama nominacja jest dla niego wielką nagrodą. Najważniejsze, że świat dzięki temu go dostrzegł i nad nim zaszlochał. Chciałbym zakończyć ochy i achy prywatnym wyróżnieniem, które wędruje do pani June Squibb, niezwykłej babki z jajami, która m.in. w scenie na cmentarzu pobiła wszelkie tegoroczne rekordy aktorskiej, zjawiskowej ekspresji. Taka babcia to prawdziwy skarb. Warto się z nią zaprzyjaźnić, mimo, że lekko nie będzie. Z filmem, jako całością powinno pójść już o wiele prościej, do czego zresztą gorąco wszystkich namawiam. Dajcie się przewieźć Nebrasce. Daleko zajedziecie. Gwarantuję to swym łbem. Poza tym, za oceanem benzyna jest śmiesznie tania, można więc jechać i jechać. Bez końca.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5



wtorek, 15 października 2013

29'WFF vol.2

Hazardzista
reż. Ignas Jonynas, LIT, LAT, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Hazardzista, czyli koprodukcja litewsko-łotewska (brzmi absurdalnie c’nie?), to reprezentant konkursu międzynarodowego, który walczy o najwyższe laury na WFF. Temat wydał mi się nader ciekawy, bo pomimo tego, że o hazardzie i innych używkach nakręcono już filmów tysiące, to jednak wciśnięcie w jego szpony ratowników medycznych oraz ludzi z państwowej służby zdrowia mienił się w mojej głowie jako interesująca ciekawostka przyrodnicza.

Film poprzez swoją fabułę, montaż i ogólną charakterystykę postaci przypomina mi bardzo naszą Drogówkę Wojtka Smarzowskiego. Oba filmy w całkiem podobny sposób opowiadają o patologiach zakorzenionych w środowiskach, że tak powiem, użyteczności publicznej. U nas dostaje się zdegenerowanej policji, słusznie zresztą, u nich zaś, ratownikom medycznym oraz ogólnie ichniejszej służbie zdrowia. Nie wiem czy mają tam z nimi jakiś wizerunkowy problem, czy po prostu reżyser uznał, że tak będzie fajniej. Ale też dzięki temu, że akcja filmu dzieje się tuż za naszą północno-wschodnią granicą, można było nie raz i nie dwa razy odczuć liczne obyczajowe oraz mentalne podobieństwa, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły pieniądze, a raczej ich notoryczny brak. Taka to już przypadłość charakterystyczna dla naszej szerokości geograficznej.

Chęć dorobienia sobie na boku, bo przecież za państwowe pensyjki to sobie człowiek i tam i tu za długo nie pohula, doprowadza pracowników służby zdrowia do różnych skrajności. Zaczyna się niewinnie, od gier losowych, obstawiania wyścigów psów, czy nawet tego, czy niedoszła samobójczyni, czego są świadkami na akcji, skoczy łamiąc sobie kręgosłup, czy nie. Zakłady między nimi dosłownie o wszystko są chlebem codziennym i ich karmą, a także pewnego rodzaju rozrywką, o którą przecież także trzeba zadbać w tym trudnym i bardzo stresującym zawodzie. Nasi bohaterowie-ratownicy, trochę tak dla zabawy, trochę dla zaaplikowania sobie dodatkowej porcji adrenaliny, ale przede wszystkim dla pieniędzy zawiązują „spółdzielnię” i otwierają nielegalny, oraz z punktu widzenia moralnego godny potępienia interes. Zaczynają obstawiać ludzkie życie. Kto wytypuje pierwszego umarlaka, kto dobrze przewidzi czyje obrażenia są bardziej śmiertelne od innych pacjentów szpitala – ten wygrywa, zgarnia szmal i zyskuje szacun wśród kolegów.

Interes się rozrasta, a wraz z nimi dylematy moralne. Oczami dwójki bohaterów, Vincentasa - najlepszego ratownika w bazie (od siedmiu), pogrążonego w długach i hazardzie, oraz jego mentalnego przeciwieństwa i wroga ich gry - Ievą, obserwujemy cały proces tego zjawiska, począwszy od jego narodzin, po dramatyczny kres działalności. Dochodzi do coraz większych napięć i zatargów, do chęci dominacji w ich wspólnej grze, wszystko zaczyna się walić i wymykać spod kontroli. Gdzieś w tym wszystkim przewija się ludzki dramat, trudna miłość, czyjeś nieszczęście, niezasłużona śmierć, czy eksmisja na bruk. Wachlarz negatywów i przykrości jakie doskwierają ludzkości, zwłaszcza w krajach jeszcze niedojrzałych demokratycznie, napędza coraz większego wiatru. Myślę, że łatwo będzie nam się identyfikować z wieloma poruszonymi problemami w tym filmie. To nie jest opowieść stricte o hazardzie i jego skutkach, stanowi on jedynie tło i punkt wyjścia. Patologii oraz problemów z życia wziętych jest tu znacznie więcej.

Historia zatem ciekawa i w zasadzie broni się sama, jednak sposób jej przedstawienia był już dla mnie trochę kłopotliwy. Fajne sceny sąsiadują często z tymi mocno męczącymi. Jak nie potwornie trzęsąca się kamera, to za głośny dźwięk, jak nie przeciągnięte ujęcia, to zbyt krótkie albo chaotyczne wizualne oczojeby. Co chwila coś mi nie pasowało i żądało przewinięcia do przodu. Nie mniej jednak same poruszone zjawiska w Hazardziście są rzecz jasna godne odnotowania i ogląda się to całkiem przyjemnie, ale rywalizacji z Drogówką moim skromnym zdaniem nie wytrzymuje. I nie chodzi tu o lokalny patriotyzm, ale zwyczajnie, zdegenerowani medycy jakoś nie wstrząsnęli mną na tyle, na ile chyba jednak powinni.

4/6






Kryształowa wróżka
reż. Sebastián Silva, CHI, 2013
98 min.
Polska premiera: ?
Film drogi, Komedia




Uwielbiam klasyczne filmy drogi. Mam do nich jakąś niewytłumaczalną słabość. Zawsze staram się coś w ten deseń wyhaczyć z festiwalowego repertuaru. Tego typu opowieści, które toczą się od przypadku do przypadku, od punktu A do punktu B, zwykle dostarczają mnóstwo frajdy. Jest to też pewnikiem jakaś pochodna od mojej ciągle wiercącej się w miejscu natury, która lubi być w ruchu. Sympatyzuję za tymi zbłąkanymi, niezwykle charakterystycznymi, czasem podobnymi do mnie duszyczkami jakie w kinie drogi stanowią największą wartość dodatnią i to nawet jeśli nic wielkiego sobą nie prezentują.

Zwykle są zabawne i tragiczne zarazem, wygadane, z jakąś wadą konstrukcyjną (pieprznięte w sensie), bo też tego wymaga od nich scenariusz. Przykładowy film o jadących samochodem przez kilka tysięcy kilometrów młodych ludziach musi opierać się na błyskotliwych dialogach oraz na jakiejś finalnej wewnętrznej ich przemianie, która następuje pod wpływem otoczenia i samych siebie. Bez spełnienia tych warunków, kino drogi nie może ubiegać się o zajebistość. Tzn. może, ale szanse ma wtedy odpowiednie mniejsze.

Kryształowa wróżka na szczęście doskonale radzi sobie z tak sformułowanymi wytycznymi. Spełnia ich wszelkie kryteria. Owszem, nie wnosi do naszych żyć, ani do historii kina absolutnie niczego nowego, nie odkrywa też przed widzem żadnych nowych lądów, ale przecież kino drogi nie jest od tego. To elegancka, błyskotliwa i zabawna opowieść o 5 oryginałach (no, powiedzmy, że o dwóch, reszta jest bardziej tłem), które wyruszają wspólnie w wakacyjną podróż, a raczej, w celu doświadczenia niezwykle wzbogacającego ich chaotycznego dotąd żywota o charakterze stricte duchowym. Innymi słowy, jadą na północ Chile, by nachlać się soków z legendarnego kaktusa San Pedro. Naćpać się meskaliną w sensie.

Film jest zdecydowanie w klimacie Sundance. Określam tym mianem produkcje świeże, zakręcone, bardzo teraźniejsze i bogate w treść, oczywiście też mocno niezależne i nie zepsute zgnilizną mainstreamu. Wydaje się być typowo Amerykański, jednak jest to produkcja chilijska, w której co prawda gada się po angielsku, a głównymi bohaterami jest dwójka popieprzonych Amerykanów, to jednak wpływ klimatu łacińskiego wplątanego za pośrednictwem tła krajobrazu tylko potęguje odczucie ogólnej satysfakcji.

Owszem, to film o młodych, zepsutych (acz nie do cna) ludziach, którzy mają zdrowo nasrane we łbie, ale ich wywodów i teorii na wszystko słucha się bardzo przyjemnie. Raz, że są zabawni, dwa… są zabawni. W zasadzie tyle. Nie dowiemy się od nich niczego wartościowego, co by zmieniło nasz punkt widzenia na istotne sprawy, co najwyżej staniemy się ekspertami od przyrządzania wywaru z kaktusa San Pedro.

Dwójka naszych jankeskich ekscentryków, to chaotyczny i wiecznie zakręcony niczym słój dżemu Jamie (irytująco ciapowaty typ) – z jakiś nieznanych nam powodów przebywający w Santiago de Chile, oraz poznana przez niego przypadkiem na imprezie tytułowa wróżka – Marsjanka, weganka, mentalna reprezentantka tych wszystkich popieprzonych bzdur na temat zdrowego odżywiania, ekologii, buddyzmu, pewnie też i ochrony praw dinozaurów, a prywatnie „domina” (wygooglajcie sobie, ale ostrzegam, może boleć). Poznają się w noc poprzedzającą wyjazd w poszukiwaniu San Pedro i przypadkiem lądują razem w tym samym samochodzie dnia następnego. Towarzyszy im trójka miejscowych braci, którzy stanowią dla naszych bohaterów zdroworozsądkową odskocznię i chwilę wytchnienia od wariactw wszelakich.

Jesteśmy więc świadkiem ich podróży, masy przygód oraz morza dyskusji i epickich dialogów. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, nasi bohaterowie kłócą się ze sobą, śmieją razem, ale też odkrywają w sobie nowe, nieznane im dotąd lądy. A przy tym rzecz jasna bardzo się ze sobą wiążą emocjonalnie, zwłaszcza podczas ich wspólnego finałowego skosztowania wywaru z kaktusa, co jest całkiem fajnie zobrazowane. Ich przygoda, co także typowe, musi się rzecz jasna skończyć, a wszyscy jej uczestnicy wzbogaceni o nowe życiowe doświadczenia udają się do domów. My też. Koniec.

4/6