niedziela, 26 stycznia 2014

Drogi obywatelu, lecz się sam, mamy cię w dupie

Dallas Buyers Club
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2013
117 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 14.03.2014
Dramat, Biograficzny



Staram się nie myśleć o śmierci. Nie mam na to czasu. Odkładam to sobie na starość, o ile jej w ogóle doczekam, bo pewny dziś nie jestem nawet samego siebie, a co dopiero planów kostuchy. Ale jest to cholernie trudne, to nie myślenie. Póki jesteś młody i zdrowy, biegniesz po paraboli życia z prądem. Czasem potykasz się o jakieś napotkane na swej drodze drobne przeszkody, ale jednak siła rozpędu nie pozwala ci na dłuższe zastygnięcie w miejscu. Ocierasz kolana i biegniesz dalej. Jesteśmy trochę jak te durne plemniki. Ciągle w ruchu, wijemy się bez sensu i wiercimy w miejscu. Co prawda szans na osiągnięcie celu mamy trochę więcej niż one, ale mimo to nasze życiowe posunięcia i tak często przypominają ich rodowe przeznaczenie. Ślepo wpatrzeni w cel, czy tam w komórkę jajową, biegniemy co sił i na złamanie karku przed siebie. Większość z nas zgubi w międzyczasie drogę, zboczy z kursu, a nagrodę zwykle zgarnie kto inny. Życie trwać będzie dalej, bez nas, wcale nie gorsze, i każdy będzie miał to w dupie.

Jedna wielka loteria. Kiedyś myślałem, że wszystko jest nam pisane w gwiazdach, może i twierdzę tak nadal, czasem błądzę, przyznaję, dorysowuję logice wąsy. Może rzeczywiście to ktoś za nas decyduje? Popycha nas w określonym kierunku i wybiera ulice w które teoretycznie sami skręcamy. Nie wiem, czasem już nic nie ogarniam. Zwłaszcza wtedy, gdy tracisz kogoś bliskiego, nogę w wypadku, albo też „zaprzyjaźniasz się” z nieuleczalną chorobą. Wtedy nagle cały twój świat zatrzymuje się w miejscu, wlepiasz zrozpaczone oczy ku niebu i wykrzykujesz na całe gardło - Dlaczego ja? Zatracasz się w bezruchu i panikujesz, zupełnie sam, pozbawiony wsparcia, z zakrwawionym łbem bierzesz kolejny rozbieg i walisz nim w ścianę, bo co ci pozostało. A nóż, może jednak jakimś cudem się przebijesz.

Film Dallas Buyers Club opowiada właśnie o takim nagłym i niespodziewanym zatrzymaniu się. O przerwaniu swojego długodystansowego biegu ku bliżej nieokreślonej mety, a także o walce z przekleństwami twojej nowej rzeczywistości w jakiej się nagle znalazłeś, mimo, że wcale się o nią nie dopominałeś. Temat ten jest dla mnie bardzo aktualny niestety, ponieważ ledwie tydzień temu chowaliśmy swojego kumpla, przyjaciela, młodego chłopaka, dwadzieścia cztery lata. W wieku, w którym człowiek dopiero się definiuje i zaczyna samorealizować na tym łez padole, z głową pełną marzeń, pasji i młodzieńczych błędów. A tu raptem w pół roku rak przeżuwa go całego i wypluwa na bruk nic nie znaczenia. Ogarnęło mnie tego poranka straszne poczucie niesprawiedliwości, niemoc i bezsilność. Tysiące myśli ewoluujących wokół własnych, dotąd przyziemnych i zupełnie nieistotnych przy jego śmierci problemów. Najgorsza jest właśnie ta świadomość, że nic nie możesz zrobić. Staraliśmy się, wszyscy, rodzina, przyjaciele, zbieraliśmy pieniądze dla konowała, żeby się bardziej postarał, zrobił coś więcej niż słodkie pierdzenie w jego skórzany fotel, bo przecież za darmo w tym kraju to można tylko w ryj dostać. Liczne operacje, zabiegi, chemia, kolejne wizyty, niestety, nie udało się. Ktoś na górze zdecydował inaczej. Świat nagle się zatrzymał, dosłownie na chwilę, by zapłakać. Emocjonalne harakiri. Dzień jak co dzień. Dla kogoś, gdzieś tam, obok nas, w szpitalach, w umieralniach, których zwykle nie dostrzegamy, a jednocześnie tak bardzo odległy, mimo, że nieunikniony, z którym każdy z nas będzie musiał odbyć kiedyś swą ostatnią randkę.

Śmierć jest śmiercią, nie ma w zasadzie znaczenia w jaki sposób odejdziemy z tego świata, ale też jedna drugiej nie równa. Ludzie umierają przypadkiem, często zupełnie bez sensu i nadaremne, w wypadku, we śnie, w morderstwie, w chorobie, nierzadko śmierć przychodzi do nas niespodziewanie. Nie znamy dnia, ani godziny, nie musimy się do niej mentalnie przygotowywać, robić rachunku sumienia i naprędce godzić z całym światem. Co innego jednak jest wdychać tlen z azotem z wiszącą nad głową świadomością, że twoje dni są już policzone, że prawdopodobnie za chwilę, za tydzień, dwa, może pół roku odejdziesz na zawsze i pozostawisz po sobie... no właśnie, co? Jaką to trzeba mieć siłę w sobie, by z tak gigantycznym balastem na umyśle dalej funkcjonować i istnieć, przynajmniej próbować, choćby już ostatnimi siłami i stęknięciem swej niewiele znaczącej bytności. Nie wyobrażam sobie tego.

Człowiek, jak mniemam, musi się zmienić w tejże chwili i momencie, bo też wszystko co dotąd miało dla niego sens, zatraciło całą swą moc. Nierzadko stara się pewnikiem, po chwili pogodzenia się z losem naprawić popełnione wcześniej błędy, wykorzystać pozostały mu czas jak najlepiej, by zbliżyć się do rodziny, przyjaciół, samego siebie. My, zdrowi, nadal jeszcze piękni i młodzi zupełnie o tym nie myślimy, a może właśnie powinniśmy, bo przecież cały czas wisi nad nami takie samo widmo przedwczesnego zejścia ze sceny. Każdy z nas, niczym aktor odgrywający wyuczoną na pamięć rolę, prędzej czy później skończy swą kwestię i będzie musiał zakończyć swój udział w przedstawieniu. Kurtyna opadnie, usłyszymy oklaski, jeśli w ogóle, ktoś uroni łzę, zaśmieje się głośno, może też rzuci ci kwiatek, po czym wjadą końcowe napisy. Ok, nie znamy dat, żadnych terminów, swoje umieranie odkładamy na później, na niedefiniowalną jeszcze starość, która jest dziś tak odległa i mglista jak nasze emerytury w ZUS. Czasem się zastanawiam, czy to jednak nie jest błąd naszego stwórcy, że jest tak jak jest. Może jednak powinniśmy wiedzieć kiedy i jak zgasimy swoje lampiony? Może gdyby każdy z nas wiedział kiedy nadejdzie nasz koniec, wtedy nasze życie byłoby piękniejsze? Może wtedy wszyscy bylibyśmy lepsi dla siebie, dla innych, uczciwsi, bardziej ludzcy?

Czasem chciałbym wiedzieć kiedy to nastąpi. Przeczytałbym wreszcie trochę książek, które ciągle odkładam na później. Porozmawiałbym z bliskimi na takie tematy, na jakie nigdy się nie zdecydowałem. Odezwałbym się do osób, z którymi nie utrzymuję już żadnego kontaktu, a których cholernie mi brakuje. Zrobiłbym też mnóstwo rzeczy, na które nie miałem dotąd odwagi. Rzuciłbym pracę, zaczął wykorzystywać każdą minutę, cieszyłbym się z upływających po mojemu nanosekund, napisałbym książkę. Choćby przez chwilę, przez tydzień, dwa, czy pół roku chciałbym poczuć, że robię z resztą swojego życia to, co latało mi wcześniej po głowie, lecz nie potrafiło znaleźć dla siebie dedykowanego lotniska. Na swój sposób, jest w tym przekleństwie jakiś pierwiastek szaleństwa i romantyzmu. W całym tym skurwysyństwie, w politycznym i ekonomicznym bagnie z jakiego każdego dnia staramy się wygrzebać, ciągle uganiamy się za pieniądzem, chlebem, dachem nad głową i miłością swojego życia, ale brakuje nam w tym wszystkim czasu dla samych siebie, dla naszych najbliższych, dla rzeczy z pozoru niewiele znaczących w świecie żywych i ciągle jeszcze dobrze prosperujących. Praca-dom, kawa-kupa, śniadanie-kolacja, noc-dzień, poniedziałek-niedziela, i tak do zajebania.

Gdybyśmy usiedli z kalkulatorem w ręku, z otwartym arkuszem w Excelu i ułożyli statystyki naszego dotychczasowego życia, to jestem pewien, że czynności z których nie mieliśmy żadnego zadowolenia uplasowałyby się na miejscu pierwszym. Czytałem gdzieś, kiedyś, o człowieku, niestety nie pamiętam nazwiska, u którego lekarze również zdiagnozowali jakieś rzadkie schorzenie i w związku z powyższym wyznaczyli mu już datę jego pogrzebu. Przez te kilka ostatnich miesięcy istnienia zrobił z życiem dużo więcej, niż przez całe lata jakie spędził na udawaniu, że jest szczęśliwy. Gdyby żył tak dalej, niby normalnie do późnej starości, nie doświadczyłby tego wszystkiego, co przed samą śmiercią, być może też nie osiągnąłby stanu emocjonalnego oraz mądrości jakich odkrył i które przyszły same w przeddzień sądu ostatecznego. Dlatego własnie uważam, że jednak chyba przydałby się nam czasem taki potężny, siarczysty kop w tyłek. Tak, by się ocknąć i spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość w sposób trzeźwy i rozsądny, by przewartościować swoją książkę definicji na zajebiste życie, by oddzielić piękno życia od plew błądzenia, wreszcie, żeby wydobyć resztki człowieczeństwa z nas samych i stać się dobrym człowiekiem. Choćby na jeden dzień.


Jean-Marc Vallée odkurzając stary scenariusz z przed dwudziestu lat, którego o dziwo dotąd nikt nie chciał podnieść gotowego z ziemi, daje nam pretekst do chwilowego wstrzymania naszego biegu i spojrzenia w sposób refleksyjny na wszystko to, co pozostawiliśmy za własnymi plecami. Opowiada nam o życiu Ronalda Woodroofa, który w roku 1985 dowiaduje się przypadkiem, że w zasadzie jest już po ptokach i może zwijać swój interes. Fajny facet, serio, przynajmniej ten filmowy. Dziwkarz, pijak, homofob, drobnomieszczański cham i prostak, kowboj oraz ujeżdżacz byków. Żyje w mocno konserwatywnej nomenklaturze z którą jest mi bardzo po drodze, stąd przyznaję, od razu go polubiłem. Niestety, zasady gry w której uczestniczy są nieubłagane. Jest połowa lat 80-tych, AIDS zbiera na całym świecie swoje gigantyczne żniwo pośród nieuświadomionych jeszcze ludzi. Ćpający, chlejący i nagminnie zaliczający dupy Woodroof wpada w jego sidła. „I nagle pęk, i nagle pum”, jak to rymował Fisz w Czerwonej sukience, życie bez pytania go o zdanie nagle zmieniło zasady gry. Świat się zatrzymał.

30 dni. Wyrok śmierci. Jak żyć? Jak podnieść się z kolan po takim ciosie? Nasz twardziel nie dość, że się podnosi, do także staje do walki ze swoim nowym przeznaczeniem. Nie jest lekko, ale nie kalkuluje. Wóz, albo przewóz. Nie ma nic do stracenia. W sukurs przychodzi mu świat jeszcze niepogodzony z milionowym odsiewem, który ściga się ze śmiercią i stara się wynaleźć lek na HIV. Szybko okazuje się jednak, że o tym, komu można pomóc, oraz w jaki sposób, decyduje ktoś inny, ktoś, komu zależy jedynie na doraźnych korzyściach finansowych. Amerykański Urząd d/s Żywności i Leków (FDA), jakby pogodzony z tym, że zarażonych wirusem nie można już uratować, korzysta z monopolu bardzo wdzięcznej prywatnej firmy farmaceutycznej i pod pretekstem leczenia zarażonych, testuje na nich nie do końca sprawdzony lek AZT. Niestety podawany w złych dawkach, nie tyle nie pomaga, co też osłabia odporność organizmu przyśpieszając zgon. Woodroof odkrywając jego złe oddziaływanie na własnym organizmie stawia się sam przeciw wielkiej farmaceutycznej korporacji oraz urzędowi zainteresowanemu wszystkim, tylko nie dobrem pacjenta. Zaczyna więc samemu sprowadzać z innych krajów niedopuszczone przez FDA leki o lepszym oddziaływaniu na organizm, a które to pomagają przedłużyć proces umierania o wiele miesięcy, czy też lat. Jest chodzącym słupem reklamowym oraz królikiem doświadczalnym w jednej postaci. Lecząc się samemu i na własną rękę, wbrew polityce rządu państwa w którym płaci podatki, przedłuża swój wywróżony mu w sali szpitalnej "miesiąc" życia aż do siedmiu lat.

Jest to na swój sposób dość zatrważające, bowiem wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale też, z perspektywy naszego kraju, w którym służba zdrowia każdego dnia igra z naszym życiem, nie jest to niczym szokującym. Prawie codziennie można przeczytać, tudzież obejrzeć w newsach informację na temat kolejnego zgonu pacjenta, a to z powodu nieudanego zabiegu, karygodnego błędu lekarza, czy też z powodu zbyt długiego oczekiwania na karetkę, albo też w kolejce do ostrego dyżuru. Żeby ratować życie wspomnianego wyżej naszego kolegi trzeba było dać w łapę lekarzowi, inaczej umarłby na pewno, a tak, był cień szansy, że może mu się jednak poszczęści. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że tak to u nas funkcjonuje od lat. Że bez pieniędzy, bez korzystania z drogich, prywatnych placówek leczniczych, to za gwaranty państwowe możemy najczęściej tyko zdychać. Kiedy więc w grę wchodzi ludzkie życie, łapiemy się każdej sposobności, także tej niedozwolonej. Tak właśnie uczynił Ronald Woodroof, który nie dość, że pomógł samemu sobie, to zakładając Dallas Buyers Club pomógł również tysiącom umierającym i odrzuconym przez państwo. Amerykańska Konstytucja daje co prawda prawo do wyboru sposobu leczenia, ale dotyczy to tylko metod zatwierdzonych przez Urząd d/s Żywności i Leków. Znaczy się, leczyć się możesz, ale po naszemu. Zasady demokracji zawarte w pigułce.


Wkurwia taka niemoc. Jestem jeszcze całkiem młody, raczej nie choruję, czasem się tylko przeziębiam, ale jak patrzę na tych starszych ludzi, którzy każdego ranka wsiadają do mojego autobusu, by dojechać do sąsiedniej przychodni, do której aby się dostać, trzeba swoje odstać na mrozie, to mną telepie. I wszystko to dzieje się m.in. za odbierane siłą z naszych pensji składki zdrowotne. Ludzie walczą o swoje zdrowie, marnują życie w kolejkach do lekarza, ale nie mają czasu żyć. Szkoda, zwłaszcza tych wszystkich młodych ludzi, naszych przyjaciół, członków rodzin, znajomych, którzy mają takie samo prawo do życia jak ty, ja, czy inny poseł, ale nie mają szczęścia do zdrowia. Dlatego więc, gdy słyszę takiego ministra Arłukowicza, który pieprzy coś pod publiczkę o konieczności skrócenia kolejek do lekarza, albo o ciągle chudnącej w oczach liście leków refundowanych, to mnie krew zalewa. Jedyne co należy skrócić, to diety poselskie i uzależnić ich wysokość od skuteczności działań do których te miernoty zostały powołane.

Film więc nie należy do zbyt optymistycznych. Jego treść uwiera w potylicę, a także sprowadza ludzkie życie do miana warzywa, które w każdej chwili można wyrwać na polu i wyrzucić za siebie. Pomaga rónież zrozumieć mechanizmy jakie cały czas krążą po świecie, priorytety rządów i firm farmaceutycznych. Ukazuje też niemoc jednostki, która, gdy tylko stanie pod ścianą, zostanie pozostawiona sama sobie. Bardzo przykre wnioski nasuwają się po lekturze Dallas Buyers Club. Jeśli możesz na kogoś liczyć, licz na siebie, przyjaciół i rodzinę. Zapomnij o reszcie świata, on dawno ma cię już w dupie. Co najwyżej poda ci sznur, abyś się sam na nim powiesił. Na własne szczęście i zdrowie musisz zapracować sobie sam. No, możesz się jeszcze pomodlić, o ile jesteś wierzący, poprosić Boga o to, by wszelkie plagi egipskie jakimś cudem cię ominęły i trafiły na tego leżącego w łóżku obok. Na szczęście film ten dostarcza również pozytywnych bodźców do klasycznego podniesienia się z kolan. Stawia do pionu oraz pobudza do walki. Stanowi dowód na to, że gdy się chce, gdy naprawdę musimy, to można przenosić skały, choćby niemocą srały. Kwestią zasadniczą jest tylko nasze zaangażowanie i wielkość poświęcenia. Nie uda się? Trudno. Dałem z siebie wszystko.

Dlatego właśnie, w całym jego syfie, w tej zgniliźnie moralnej i etycznej, należy doszukiwać się pozytywnych wartości, których mimo wszystko tkwi w tej opowieści całkiem sporo. Film pomaga także inaczej spojrzeć na własne życiorysy, przewartościować nasze priorytety, oraz nabrać szacunku do życia jakie nam jeszcze pozostało. Lekcja człowieczeństwa, co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Chylę więc czoła przed jego twórcami i padam do stóp nieludzko wychudzonego i genialnego Matthew McConaugheya, który jeśli nie dostanie za tą rolę Oscara, będę po prostu szczerze wkurwiony (acz pewnie ucieszy się wtedy DiCaprio). Ważny jest to film z wielu względów. Jednocześnie daje nam w twarz na odmułę, ale też kopa na ponowny rozpęd. Szanujmy własne życia, cudze również. Mamy je tylko jedno. A kiedy ktoś będzie chciał nam je nagle odebrać, nie pozwólmy na to. Walczmy do samego końca. Naszego, lub ich.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,8


1 komentarz: