Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polityczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polityczny. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 marca 2019

Nazywam się Nowak. Jan Nowak.

Kurier
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019
114 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2019
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski



Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.

„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem Jacka Stronga ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.

A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.


Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany Philippe Tłokiński (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (Patrycja Volny).

Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.

Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.


Na szczęście finalnie Kuriera bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.

Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.

Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży Miastem’44 Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym Wołyniem Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W Kurierze o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.





wtorek, 25 września 2018

Gliniarz z Ku Klux Klanu

BlacKkKlansman
reż. Spike Lee, USA, 2018
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.09.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny, Polityczny



Mój związek emocjonalny z twórczością Spike’a Lee można porównać do starego małżeństwa, które jest ze sobą, bo kiedyś uwierzyło w motylki w brzuchu, ale proza życia i upływ czasu wygasiły niemal do zera żar oraz namiętność, pozostał więc już tylko chłód, milczenie i wzajemny szacunek. Moimi motylkami w brzuchu były swego czasu Mordercze lato (1999) oraz 25 godzina (2002), potem… no cóż, potem do głosu doszła właśnie proza życia i klasyczne zmęczenie materiału.

Społeczne i polityczne zaangażowanie Spike’a Lee w kwestie rasowe, jego wieloletnia walka z uprzedzeniami, dyskryminacją Afroamerykanów i szeroko pojętym rasizmem są doskonale znane w  jego twórczości jak i w filmowym środowisku, z resztą sam na ten status solidnie zapracował. Może sobie obecnie na to pozwolić, gdyż jest bodaj pierwszym czarnoskórym twórcą w Hollywood, który otrzymał na to glejt od białych i tych… no wiecie, z pejsami. Generalnie nie mam z tym większych problemów, bowiem uważam, że kwestie rasowe, wbrew temu co się powszechnie mówi, są obecnie jednym z najmniejszych problemów współczesnego świata, który od zawsze był różnorodny i wielokulturowy, przez co także niesprawiedliwy oraz brutalny. I żadna kampania społeczna, polityczna poprawność oraz apele polityków, a już tym bardziej celebrytów tego nie zmienią.

Na swój sposób szanuję Lee za jego konsekwencję i upór, oraz za to, że ciągle chce być zaangażowany społecznie i zależy mu na tym, aby oddziaływać na rzesze ludzi. Lata lecą, a on ciągle stara się płynąć z głównym nurtem rewolucji, mimo, że ten wylewa się już z koryta rzeki i zalewa coraz więcej okolicznych pól i pastwisk. Spike Lee, może niezbyt nachalnie, ale jednak, nakreśla swoim dbiorcom to, co i jak mają myśleć. Ok, robi to dziś niemal każdy, byle Kinga Rusin, czy inna Wojciechowska, każdy ma do tego prawo, na tym właśnie polega wolność i demokracja o które walczyli nasi ojcowie, ale ci dali się zabić także za możliwość nie godzenia się na wszystko i bezwarunkowo, zawsze i wszędzie. Nikt nie jest bowiem nieomylny, nikt nie ma wyłączności na prawdę, a świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż nam się wydaje.


Dążę do tego, że nie zawsze jest mi po drodze z wydźwiękiem filmów Spike’a Lee. Powiedziałbym wręcz, że częściej poruszamy się po innych torach, które może i prowadzą do tego samego celu, ale po drodze mijamy inne stacje i miasta. Tak jest i tym razem. Jego najnowsze dziecko - BlacKkKlansman, to z pozoru lekka i luźna opowieść w oparach czarnego nomen omen humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które mają w sobie potencjał na bardzo solidne, wyraziste i zaangażowane kino. Tym razem jednak Lee stawia na większą przyswajalność i szerszy odbiór, przez co konstruuje fabułę w taki sposób, aby ta była bardziej zrozumiała dla przeciętnego odbiorcy. Decyduje się na kino lekkie, powabne i zabawne, stawia na widowiskowość, ale tylko w konstrukcji i z pozoru, bowiem między wierszami zamieszcza bardzo wiele politycznej agitacji i to tej wagi ciężkiej.

BlacKkKlansman opowiada o historii Rona Stallwortha, pierwszego czarnoskórego policjanta w Colorado Springs, który wsławił się tym, że stał się także pierwszym czarnoskórym, który został członkiem „Organizacji”, znaczy się Ku Klux Klanu. Oczywiście w celach infiltracji środowiska.„Czarnuch w KKK”, brzmi trochę niedorzecznie i właśnie w takiej konwencji reżyser sprzedaje nam tą historię. Co i rusz nawiedza nas tu sporo śmiechu, zabawnych gagów i splotów wydarzeń, które są zrealizowane w typowo Spike’owy sposób - za pomocą szybkich i sprawnych cięć na pulpicie montażowym. Ogląda się to naprawdę przednio, jak dajmy na to Gliniarza z Beverly Hills. Ciężko jest nie polubić błyskotliwego Stallwortha, który z gracją Eddiego Murphy’ego giba się z jednej sceny do drugiej. W filmie dostaje się wszystkim, Czarnym Panterom, KKK, Żydom, acz wiadomo, że najwięcej białym - heloł, to przecież rasistowskie lata 70-te, ale trzeba to Lee przyznać, że przez większość filmu nie wali tylko do jednej bramki, a stara się rozgrywać mecz w sposób uczciwy. Być może zdaje sobie sprawę, że do kin pójdą w większości ludzie biali (to nie jest rasizm, tylko fakt), a żreć przecież trzeba.

Ale ta jego twórcza nieinwazyjność jest bardzo powierzchowna. Im dalej w las tym więcej analogii do dzisiejszej rzeczywistości, która dla reżysera właśnie zatacza kolejny okrąg. Pojawiają się więc w filmie hasła z kampanii wyborczej Donalda Trumpa, a także drobne uszczypliwości, by na samym końcu wystrzelić z największej armaty chowanej przez cały czas gdzieś z tyłu za kotarą. Film w tej fazie wpisuje się bardzo wyraziście w anty Trumpową narrację, subiektywnie wpływając na widza i sugerując mu przy tym, że Trump = rasizm = zło wcielone. Wyważona dotąd narracja przyjmuje zerojedynkową pozę i jasno stawia się po konkretnej stronie barykady. Trochę szkoda, bo cała wcześniejsza ciężka praca straciła trochę na sile i znaczeniu. Film przez to raczej nie będzie skłaniał do głębszej refleksji, nie będzie ważnym głosem w dyskusji i nie bedzie bawił się w konstruktywną krytykę. Będzie po prostu paszkwilem wymierzonym w jednego człowieka. No dobra, może dwóch.


Lee obiera drogę wydeptaną już przez innych krytykantów w Hollywood i przyjmuje pozę kolejnego mema z fejsa wymierzonego w rasistę Trumpa i Partię Republikanów, którzy wiadomo, odpowiadają za wszystko co złe tam za oceanem, także za koklusz i gradobicie na całym świecie. Myślę, że Lee raczej nie spowoduje tego, że wyborcy Trumpa, oraz reszta świata, który dotąd miał to głęboko w dupie zmienią nagle zdanie, zobaczą jego film i powiedzą: "Matko Bosko, wreszcie przejrzeliśmy na oczy, dziękujemy ci Panie reżyserze!". Przypomina mi to wszystko trochę dzisiejsze reakcje i komentarze w Polsce na temat Kleru Smarzowskiego, który także zdaje się stawiać na zerojedynkową narrację, a nawet czyni to w bardziej radykalny sposób niż Lee. I w tym przypadku wydaje się trafiać głównie do już przekonanych epatując przy tym własnym wewnętrznym wkurwem. Dlatego właśnie tak bardzo szanuję Spotlight Toma McCarthy'ego, który zapraszając do dyskusji obie strony konfliktu i nazywając gówno po imieniu starał się oddzielić ziarno od plew w sposób transparentny i uczciwy. Spike Lee, mimo, iż przez większość część filmu przyjmuje dość umiarkowaną pozę, koniec końców tylko pogłębia podział, który jest dość subiektywnie rozrysowany grubą kreską i niczego tak po prawdzie nie zmienia. Dolewa tylko oliwy do ognia, przez co widz wychodząc z kina czuje bardziej wkurwienie i chętniej sięga po karabin, czy tam inną klawiaturę, oraz zasiada do własnej krucjaty.

Oczywiście twórca ma do tego prawo i nie zamierzam go z tego rozliczać, ani tym bardziej krytykować, mogę się co najwyżej nie zgodzić, co też delikatnie czynię. Każda grupa społeczna, religijna i polityczna toczy własną wojnę, cały nasz świat zbudowany jest z milionów takich małych i dużych konfliktów. To powoduje, że czujemy się bardziej potrzebni i że coś od nas zależy, dlatego się angażujemy i pchamy nierzadko w wielkie bagno, często cudze, lub sztucznie stworzone, a potem orientujemy się nagle, że nie ma już odwrotu. Jedni nazywają to demokracją, inni dyktaturą większości, jeszcze inni obroną Konstytucji, jeden diabeł, mechanizmy są podobne wszędzie. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że BlacKkKlansman zdobył w Cannes nagrodę Grand Prix za najlepszy film, sądzę, że głównie za jego polityczny wydźwięk, dostarczając wyraźnie zorientowanemu politycznie środowisku filmowemu kolejnej małej radości. Cóż, był czas przywyknąć i oswoić z myślą, że kino jest dziś niebezpiecznym narzędziem w walce o interesy określonych grup.

Ale też, czy warto się tym przejmować? Moim zdaniem nie bardzo. Warto mieć jednak świadomość tego, że żyjemy w czasach centralnie sterowanych, że narzucane nam są konkretne punkty widzenia, często w sposób ordynarny i nachalny, i że trzeba umieć nauczyć się je rozróżniać, czytać między wierszami, wyciągać wnioski, najlepiej samodzielnie, bowiem jeśli otrzepiemy BlacKkKlansman z tej politycznej agitki, dostrzeżemy w nim kawałek solidnego filmidła z dobrymi rolami, zabawnymi dialogami i dawką czarnego humoru, do czego mimo wszystko namawiam. Black Power, White Power, Shalom!





poniedziałek, 16 października 2017

33'WFF vol.1

Pierwsze filmy wyświetlane w ramach 33’WFF tak jak moje dzieciństwo, beztroska, młodość i weekendowy kac – są już za mną. Na razie szału nie ma, co mnie trochę smuci, gdyż nie lubię marnować własnej krwawicy i czasu na nietrafione inwestycje, ale też nie ma co szerzyć defetyzmu. Do tej pory trafność wyboru na poziomie 50% i szklanka jest bardziej w połowie pełna, niż pusta. Podzielę się więc teraz z wami krótkimi wrażeniami spisanymi gdzieś na kolanie w ciemnej sali kinowej, najpierw dwie mniej trafione inwestycje, potem dwie trafione trochę bardziej. Ania, Ewa, Marta… a nie, sorry, to nie ta lista.


Listę żali otwiera turecki Na uboczu (Sideway), który był pokazywany w ramach Konkursu Międzynarodowego i który przy zupełnej okazji miał u nas także swoją światową premierę. Opis na spółę ze zwiastunem kupiły mnie już w czasie pierwszej powierzchownej selekcji i pozwolę sobie w tym miejscu od razu przestrzec przed tym innych naiwniaków. Czarno-biały, niezwykle klimatyczny z pięknymi zdjęciami dawał nadzieję na bardzo ascetyczne doznania. Pech chciał, że film ten otwierał mój niedzielny maraton, a moja forma tego poranka była… no cóż, napisać, że daleka od ideału to jak spojrzeć na słońce. Niestety musiałem to jakoś odreagować, więc padło na dzieło Tayfuna Pirselimoglu, który zresztą siedział nie tak znów daleko ode mnie. Przy okazji przetestowałem nowe wypasione fotele VIP w Multikinie. Zwykle się do nich dopłaca, ale na festiwalu każdy siada jak chce i gdzie chce, więc usiadłem jak chciałem i gdzie chciałem i to był zdecydowanie dobry ruch z mojej strony. Fotele wygodne, zaś film okazał się wygodny mniej, by nie napisać wprost, że uwierał mnie tak jak ten świat mnie uwiera.

Uwierał mnie swoją bezradnością tak bardzo, że z tej nierównej walki aż mi się usnęło. Mniej więcej w połowie filmu. Już wtedy wiedziałem, że nic z niego nie będzie, więc nawet specjalnie nie walczyłem z powiekami, z resztą i tak by mnie nie słuchały. Senność wygrała, a ja dzięki temu z dwugodzinnego seansu stargowałem pół godzinki. Być może wygrałem przez to swoje życie, ale za to przegrałem 20 zł za bilet. Życie. Na uboczu chciałby być filmem mistycznym z pogranicza baśni, ale chcieć to móc. Ja też chcę trafić szóstkę w totka i jakoś nie mogę - ta sama skala niespełnienia. Trudnym marzeniom sympatycznego Pana Turka dorównały właściwie tylko piękne zdjęcia i poetycka nostalgia jaka się gdzieś trochę pogubiła między wierszami. Wszystko było tu nawet ładne i takie jak lubię. Zdjęcia, kadry, klimat zaiste przedni. Całość historii została nakręcona w języku poezji, ale już sama fabuła i konstrukcja filmu w jakimś bleblisz. A już zabójcze dłuuugie ujęcia, których najczęściej jestem wielkim fanem, tym razem mnie o mało nie zamordowały. Bardzo się wymęczyłem. Bardzo. Ale już do spania film jest w sam raz. Wyciszony, spokojny i nie razi po oczach. Psychoterapeuci powinni puszczać go swoim pacjentom w ramach hipnozy.







Jedyny dokument z całej palety programowej na jaki się zdecydowałem. Były jeszcze ze dwa nie mniej interesujące, ale nie pasowały mi godzinowo i terminowo, być może też także i finansowo. Nieważne. Padło na Miasto duchów (City Of Ghosts). Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miał dobre recenzje, a po drugie, interesowało mnie geopolityczne tło bliskiego wschodu, dokładnie to sytuacji w tzw. Państwie Islamskim, co ma bezpośrednie przełożenie na cały region, a wręcz cały świat, przy okazji także na moje samopoczucie. O ISIS każdy odrobinę rozumny człowiek coś tam już wie, w dużej mierze dzięki młodym Syryjczykom z Ar-Rakki, którzy założyli grupę "Raqqa is Being Slaughtered Silently (RBSS)" przez co świat mógł dowiedzieć się dużo więcej i dużo szybciej.

RBSS to grupa śmiałków, która powiedziała ISIS "ssijcie". Nie walczyli jednak z dżihadowcami kałachami i koktajlami Mołotova, lecz ukrytymi kamerami, telefonami i Internetem. Od początku utworzenia Państwa Islamskiego z ukrycia nagrywali oraz rozpowszechniali w Internecie prawdziwe oblicze oraz akty barbarzyństwa popełniane przez te muslimskie zwierzęta, rzecz jasna narażając przy tym własne życie. Wielu z nich dosięgła za to kara, ostrze meczet i kule karabinów, więc to nie była niewinna zabawa w złodziejów i policjantów, tylko gra o prawdziwe życie. Członkowie grupy, którzy zostali jeszcze przy życiu wyemigrowali do Europy i postanowili walczyć dalej. Pokazali swoje twarze, wyszli do mediów i nadal opowiadają światu o piekle jakie panuje w ich domu nad Eufratem. W tym całkiem dobrze skonstruowanym filmie faktycznie możemy trochę zobaczyć jak żyje się pod okupacją ISIS, ale prawdę mówiąc nie zobaczyłem tu niczego ponad to, o czym nie miałbym dotąd pojęcia.

Twórcy skoncentrowali się głównie na członkach RBSS, na ich przemyśleniach, lękach i bólach odmienianych przez wszystkie możliwe życiowe przypadki, natomiast fakty polityczne i historyczne zostały niestety potraktowane trochę po macoszemu. Szkoda. Oczekiwałem więcej. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy okazało się wplątanie do dyskusji palącego, głównie w Europie, wątku emigracji, która została przedstawiona według jedynej słusznej opcji o jakiej ciągle słyszymy w mainstreamowych mediach. Zbyt zero-jedynkowe, zbyt naciągane, zbyt politycznie poprawne, ale i tak ogląda się to dobrze.







Teraz coś odrobinę ciekawszego. Sobotni poranny seans ze względu na moją ogólną dyspozycję też dał mi trochę w kość, ale w przeciwieństwie do tureckiego Na uboczu bolesnego zderzenia ze ścianą nie było. Dziwnym nie jest, bo tym razem padło na produkcję argentyńską (+ Hiszpania i Francja w śladowych ilościach), a kino z Ameryki Łacińskiej lubię łykać jak kostki lodu zamoczone w whisky.

Spotkanie na szczycie (La Cordillera) to najnowszy film Santiago Mitre - twórcy Białego słonia, który kilka lat temu także w ramach WFF zrobił trochę zamieszania, w mojej głowie zresztą również. Sam opis wydał mi się co najmniej interesujący. Oto bowiem prezydenci państw Ameryki Południowej przyjeżdżają na ważny szczyt do kurortu ulokowanego wysoko w ośnieżonych chilijskich Andach, na którym mają zapaść ważne decyzje odnośnie negocjowanego paktu gospodarczego spłodzonego na wzór OPEC. Jednym z naszych głównych bohaterów jest świeżo upieczony Prezydent Argentyny (Ricardo Darin). Widzimy kulisy świata polityki ukazanej od wewnątrz, gdzieś pomiędzy korytarzami kurortu, prywatnymi limuzynami i salami obrad.

Taki trochę latynoski House of Cards z tego wychodzi ale jest tu zdecydowanie mniej mięsa i krwi. Darinowi, mimo, że świetna rola, to jednak trochę do Kevina Spacey brakuje. Niemniej daje się to oglądać, przynajmniej do momentu, w którym reżyser postanowił wplątać w opowieść przechodzącą załamanie nerwowe córkę prezydenta i towarzyszące jej problemy. Te postanawiają wylać się także na ważne wydarzenia polityczne w tle, przez co trochę się to wszystko rozsypuje jak domek z kart, niemniej opowieść dalej broni się dzielnie sama, bo do gry o wpływy w regionie dołącza niespodziewanie Wujek Sam (gościnnie Christian Slater). Niestety film wydaje się być niedokończony. Urywa się w momencie, w którym nic jeszcze nie jest jasne i oczywiste. Chciałoby się jeszcze dalej posiedzieć w tych Andach i podumać nad tym co autor miał na myśli, ale prezydenci szybko głosują, szczyt państw się kończy i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Skandal.







Bodo Koxa szanuję bardzo, bo jako jeden z nielicznych młodych twórców w polskim kinie stara się fruwać pod prąd, a to wbrew pozorom nie takie proste zajęcie i najczęściej kończy się rozbiciem głowy o sufit. Ale nie dalej jak 5 lat temu facet poszybował dość wysoko ze swoją Dziewczyną z szafy i bardzo mi się ten jego lot pełen nomen omen polotu podobał. Jednak czas szybko leci i nie znosi odcinać ciągle tych samych kuponów od uznania i sławy. Pora więc była to już najwyższa aby ugruntować pozycję młodego zdolnego w stawce starych nudziarzy i wypuścić w świat nowe kwity.

Człowiek z magicznym pudełkiem jest właśnie najświeższym owocem prac Asterixa, znaczy się Koxa. Miał nawet niezłe przyjęcie na niedawnym festiwalu w Gdyni, zwiastun też przyjemnie grzeje w serducho, wszystko więc zwiastowało naprawdę fajną przygodę. Jako trzeci i ostatni niedzielny seans miał mi też wynagrodzić moje wcześniejsze męki i rozczarowania i… prawie mu się to udało. Wprawdzie niewiele zabrakło, ale jednak, w polskim kinie zawsze musi być jakieś "ale". To zaiste, jest bardzo ciekawe, nieszablonowe i rześkie zderzenie ze światem spisanym na trochę wariackich papierach, ale z drugiej strony trochę za dużo tu wszędobylskich klisz dobrze już znanych i prześwietlonych w innych, głównie zagranicznych produkcjach. Na szybko zaobserwowałem rzucające się w oczy nawiązania do Zakochanego bez pamięci, trochę do Fight Clubu, a nawet występuje tu pewna humoroscenka z odniesieniem do MiB oraz... Blade Runnera. Autorzy się tego co prawda nie wstydzą, ale też, czy naprawdę było to takie potrzebne? Mam wątpliwości. A co jeszcze poza kalkomanią?

Scenariusz, mimo, że niebanalny, wydał mi się trochę nierówny i dziurawy, ale da się to wszystko obronić. Natomiast ukazanie dwóch Warszaw, jednej z 2030 i drugiej z 1952 roku jest bardzo śliskie, wręcz kiczowate. Rozumiem ograniczenia techniczne, że budżet w polskim kinie nie jest z gumy i ten brak gumy widoczny jest właśnie najbardziej w scenach, w których trzeba przekonać widza, że spaceruje po mieście przyszłości, tudzież przeszłości, ale mimo usilnych starań twórców (serio doceniam za próbę) ta sztuka średnio im się powiodła. Tradycyjnie dla polskiego kina kuleje też dźwięk i jakość obrazu, czego doprawdy, nadal, mimo tylu lat romansowania z kinem z całego świata zrozumieć u nas nie potrafię.

Ale żeby nie było znów tak, że tylko ble, to napomnę, że jest tu kilka bardzo smakowitych kąsków, które ratują, a nawet wynoszą film na nieduży piedestał. Chociażby warto zobaczyć to dla uroczo nieporadnego odkurzacza i przyjaznego androida. Do tego kilka fajnych panoramek miasta, trochę może i tandetnych efektów wizualnych, ale jednak jak na polskie warunki miłych dla oka. Wszystko to przyjemnie łechcze podniebienie, niemniej trudno jest mi powiedzieć o czym właściwie jest ten film. Nawet wątek miłosny o którym najwięcej możemy przeczytać w oficjalnych opisach filmu wydał mi się miałki i zupełnie nieprzekonujący. Acz Olga Bołądź za całokształt… ysz… no zdolna i bardzo utalentowana bestia, przyznaję, udźwignęła rolę z gracją. Reszta jest tu milczeniem owiec.

Więc czymże w końcu jest to magiczne pudełko? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Ani to wielki romans, ani wysmakowane Science-Fiction, ani to poważne, ani niepoważne, tak po prawdzie to chyba samo nie wie czym chciałoby być. Film najbardziej przypomina mi jednak kolejną odsłonę Legend Allegro, tylko tym razem trochę dłuższą. I chyba tak należy to wszystko traktować. Ładne dla oka, trochę nostalgiczne, z kolejną odkurzoną starą piosenką (tym razem padło na Maanam) w roli motoru napędowego. Raczej do szybkiego zapomnienia, ale Panie Kox, szanuję, serio. Proszę dalej szybować wysoko nad granią. W końcu coś się z tego musi wielkiego wykluć.



CDN.

piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

poniedziałek, 8 lutego 2016

Banksterzy i filantropi

Big Short
reż. Adam McKay, USA, 2015
130 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 1.01.2016
Dramat, Polityczny



Rzadko się zdarza, aby premiera filmu w Polsce, czy też w ogóle gdziekolwiek w świecie, była tak mocno skorelowana z tzw. realem, do którego tematyka filmu tak bardzo się odnosi. Mimo, iż w rzeczy samej był to czysty przypadek, to jednak rodzimemu dystrybutorowi biję pokłony. Naprawdę, imponujący timing. Nie zdążyły bowiem jeszcze opaść tumany kurzu po zaskakującym obniżeniu ratingu Polski, czyli perfidnym i niczym nieuzasadnionym ataku na polską gospodarkę i wiarygodność, a w kinie wylądował nominowany do Oscara Big Short, który w dość obrazowy sposób opisuje zależności, mechanizmy, prawdy i półprawdy jakie zachodzą w świecie największych graczy i zarazem złodziei na tym łez padole. W świecie rządzonym przez legalnych w świetle prawa bandytów w krawatach, dla których w najlepszym przypadku jesteśmy tylko liczbami i słupkami w Excelu. Panie i Panowie, witajcie w świecie banksterów.

15 stycznia największa z "wielkiej trójki" agencji ratingowych obniżyła tzw. ocenę wiarygodności kredytowej Polski z A- do BBB+. To było pierwsze obniżenie ratingu w historii naszego kraju. Jeśli dojdzie do kolejnego, a to wielce prawdopodobne, wszak jest na to zapotrzebowanie polityczne, to Polska będzie zmuszona m.in. do zaciągnięcia pożyczek o dużo wyższym oprocentowaniu, co w konsekwencji będzie skutkowało trudnością w wywiązywaniu się ze swoich zobowiązań, a także położy kłody pod nogi zapowiadanym reformom i realizacji wyborczym obietnicom. To cios wymierzony głównie w polski rząd, który postanowił zmienić kurs względem Brukseli i Berlina, wiadomo, ale również w przeciętnego Kowalskiego, o czym zdaje się, że miłośnicy opozycji, która z tak wielką pasją protestuje, donosi i skarży na nasz rząd w UE w ogóle nie biorą pod uwagę. „Po nas choćby potop” i "Moja jest racja i to święta racja" w jednej zasranej pigułce.

Oczywiście opisany w filmie związek przyczynowo-skutkowy dotyczy zupełnie innego okresu oraz tak jakby innej sytuacji, ale tylko z pozoru. Big Short uderza bezpośrednio w amerykańskie sektory: bankowy, polityczny i biznesowy, które w większym, bądź mniejszym stopniu były odpowiedzialne za globalną recesję w latach 2007-2009 i której to skutki odczuł na własnej dupie cały świat. Niemniej charakter i sposób rozgrywania piłeczki przez "grupę trzymającą władzę" od lat jest ten sam. Ów scenariusz zatacza regularne okręgi i powtarza się cyklicznie, ciągle i ciągle, niczym codzienne pierdolenie w Gazecie Wyborczej. Unia Europejska doskonale zna te mechanizmy, wszak to one ukształtowały jej filozofię oraz sposób prowadzenia polityki na przestrzeni przynajmniej kilkunastu ostatnich lat. Straszenie, wpływanie na suwerenne państwa członkowskie, szantażowanie i narzucanie woli większości pod płaszczykiem dobrego i bogatego wujka, przy okazji również pod demokratycznymi sztandarami. Jest to wypisz wymaluj model sprawowania władzy doskonale nam znany z autopsji. Model, od którego nie mogliśmy się uwolnić przez bite 50 lat. Wtedy również byliśmy centralnie pouczani, tyle, że przez Moskwę, dziś dla odmiany robi to z nami dobrodziejka Bruksela. Pieprzona karma.


Bardzo więc łatwo wychwycić wszystkie te zależności także w Big Short. To, co aktualnie dzieje się na starym kontynencie, czego pokłosiem jest między innymi ten zasrany rating Polski, a także ciągłe straszenie nas rezolucjami i sankcjami jakie zostaną wprowadzone, jeśli nie wykonamy rozkazów UE, to w istocie ten sam mechanizm, który doprowadził do gigantycznej zapaści finansowej na niemal całym globie. Bankructwo Grecji, pogrążone w kryzysie Portugalia, Islandia, Węgry... ot, to wszystko w dużej mierze spowodowane zostało przez bankowy trolling. Wyborna zabawa małej grupki spekulantów kosztem milionów ubezwłasnowolnionych szaraków od lat pompowanych sloganem: "kupujcie, konsumujcie i żyjcie na kredyt". Kurwa. Żyjemy w jednej wielkiej pierdolonej epoce oszustwa.

Słynna już w Polsce agencja S&P, która miała czelność obniżyć nam rating, to nic innego, jak mocno upolityczniony podmiot korporacyjny, bardzo przydatne narzędzie w rękach politykierów zasiadających u sterów UE. W Big Short jest świetna scena, która trafnie definiuje sens istnienia oraz sposób działania takich agencji. Przedstawicielka bliźniaczej, amerykańskiej organizacji wprost przyznaje, że sprzedają ratingi za prowizje. W gruncie rzeczy są dobrze prosperującym sklepem ratingowym, który swoje usługi udostępnia tym wszystkim, którzy im za to dobrze zapłacą. Ot i cała tajemnica. Polska się buntuje? No problemo. Trafimy w nich rezolucją, ale wpierw obniżymy im rating, niech głupie chuje stracą miliony. Hehe, ale ich wykołowaliśmy. Pierdolone złodzieje. Nienawidzę banków bardziej niż komunistów. W życiu wziąłem tylko cztery kredyty i to też na totalne pierdoły. Wiem, że w tym kraju bez nich (kredytów w sensie) nic wielkiego się w swoim życiu nie zbuduje, ale jakoś sobie radzę bez tej wspaniałomyślnej pomocy banksterów. Przynajmniej na razie. Przy okazji, sprawdźcie w swoim banku, czy z nowym rokiem nie podnieśli wam opłat, bo podnieśli na pewno. Chuje robią to właściwie co roku, ale tym razem o wiele bardziej bezczelnie i pod płaszczykiem obrony przed niegodziwym w ich mniemaniu opodatkowaniem sektora przez nowy rząd. Okradać to my, a nie nas. Wiadomo.

No ale wróćmy do filmu. Recesja z roku 2007 sama w sobie nie była specjalnie szokująca, ale jej rozmiary i skutki już tak. Niemniej tego typu zjawiska ekonomiczne pojawiają się z dużą regularnością i to od zarania istnienia gospodarki kapitalistycznej. Ich skala jest oczywiście różna, a występowanie trudne do przewidzenia, ale można zaryzykować tezę, że recesji doświadczamy mniej więcej co dekadę. Dla przykładu, tylko te ostatnie i najbardziej dotkliwe: Kryzys naftowy w latach 70-tych, kryzys amerykański z przełomu lat 80/90 zwieńczony pierwszą wojną w Iraku, kryzys azjatycki a latach 90-tych, kryzys dot-comów (bańka internetowa) z początku obecnego stulecia, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Z punktu widzenia ekonomii nie są to więc zjawiska niespotykane i specjalnie rzadkie. To po prostu dzieje się samo i cyklicznie. No dobra, niezupełnie samo, ale to już wyjaśniliśmy sobie wcześniej. Zawsze ktoś musi tej biednej panience ekonomii trochę dopomóc i wraz z tym, kto umie zawczasu przewidzieć nadciągający krach, dorabia się fortuny na trzy pokolenia naprzód. A gdzie tam trzy... Dziesięć. Najczęściej jednak nadal jest im mało i dymają nas dalej.

Rozłożona w Big Short na czynniki pierwsze recesja z lat 2007-09 spowodowana była gwałtownym spadkiem cen nieruchomości. Amerykanie sami zacisnęli na szyjach swoich obywateli pętlę obniżając do wyjątkowo niskiego poziomu stopy procentowe. To przełożyło się na wzrost dostępności i spadek kosztów kredytów. Niski i tani kredyt to niższy poziom rat - wiadomo. Raj dla szarych obywateli. Każdy więc kuszony ulotkami i reklamami w tv brał dom, a nawet kilka domów na kredyt. Na bogato, w końcu stać mnie, tak mówili w telewizji. Sztucznie pompowany popyt w końcu się wyczerpał, ceny gwałtownie spadły i ludzie musieli zacząć spłacać kredyty o wartości wyższej niż posiadana nieruchomość. Nokaut. A potem to już klasyczny efekt domina. Spadek cen surowców, zanik konsumpcji, ograniczenie zakupów i produkcji, oraz wzrost bezrobocia. Witajcie w realnym świecie, frajerzy.


Twórcy filmu opowiadają o tych mechanizmach w sposób bajecznie prosty, atrakcyjny wizualnie i jak najbardziej zrozumiały dla przeciętnego amerykańskiego debila. Przynajmniej w teorii, bo że jest inaczej, to o tym za chwilę. Posługują się przy tym licznymi, często zupełnie z dupy (acz to wielki plus) włączanymi do dyskusji narratorami, którzy bezpośrednio zwracają się do widza. Dzięki temu zbudowano bardzo fajny dialog z odbiorcą, któremu dokładnie rozrysowano, czarno na białym, wielki drogowskaz wskazujący tych, którzy najbardziej zawinili i spowodowali, że stało się tak, że się zesrało. I wiecie co? Czytam potem w wielu miejscach, również u nas, że film jest niejasny, zagmatwany, a pojawiające się w nim terminy oraz definicje są przeciętnemu homo sapiensowi zupełnie obce i trudne do przyswojenia. No kurwa, serio? Na szczęście zaraz potem dla błogiej równowagi psychicznej przypominam sobie, że o tempora o mores, ale w rzeczy samej nadal żyjemy w krainie zdominowanej przez debilów. Mijamy ich dziennie setki, a nawet tysiące. Niektórzy z nas muszą nawet dzielić z nimi swoje łoże. Dlatego właśnie takie dymanie obywateli przez banki, ekonomistów i wszech maści polityków będzie trwało zawsze i ciągle. Ludzie nie myślą, nie wyciągają wniosków i mają wszystko w dupie. Po prostu. A potem płacz i "pomóżcie" oraz "jak żyć?". Jak? A zmień se pracę i weź kredyt. Proste, nie? No.

Dla mnie osobiście sposób przedstawienia tematu w filmie stoi na bardzo wysokim poziomie, głównie realizacyjnym. O niebo lepiej to wygląda niż w Wilku z Wall Street, który, umówmy się, przy Big Short wygląda jak Magda z Warsaw Shore przy Mai Ostaszewskiej. Bardzo podoba mi się teledyskowy montaż, szybkie cięcia, mnogość postaci i pozycyjna gra w ciuciubabkę z widzem. Może i na początku jest trochę tego wszystkiego za dużo, przez co rzeczywiście można poczuć się nieco zagubionym, ale kiedy w końcu poznamy zasady gry, przyjemność z obcowania z tym światem z każdą minutą wzrasta. Średnio rozgarnięty człowiek myślący powinien bez większego trudu wyłapać większość opisanych w filmie mechanizmów oraz niuansów, a czy będzie umiał wyciągnąć z nich jakieś interesujące wnioski? Zabijcie mnie, ale nie wiem.

Chwała autorom, że ten film powstał i to w kraju, w którym narodziła się recesja, jaką to tak wspaniałomyślnie oraz bezinteresownie podarowano dalej całemu światu. Cieszy fakt, że o Big Short jest dziś głośno oraz, że został nominowany do tegorocznych Oscarów. To gwarancja tego, że film trafi do milionów szarych i nadal nieświadomych wiecznego dymania w ich własny odbyt ludzi. Oczywiście film nie uratuje nikomu dawno zgwałconej już dupy, nie powie jak żyć, nie zmieni też świata na lepsze. Ludzie dziś i tak są za bardzo zajęci samymi sobą oraz uganianiem się za dobrami materialnymi, mają też wyjebane na problemy całego świata, ale jeśli Big Short oświeci choć kilka tysięcy zbłąkanych dotąd owieczek, to i tak będzie mogła zapalić się przy nim lampka z napisem "mission complete".

Prawda jest jak poezja, większość ludzi nienawidzi poezji. To jeden z cytowanych w filmie aforyzmów, który idealnie odzwierciedla umysłową kondycję dzisiejszej ludzkości. Ludzkości pogrążonej w filantropii i rozdawnictwie, zatraconej w konsumpcjonizmie oraz w walce o rozpaczliwe utrzymanie się na powierzchni wzburzonego lustra wody. Na prawdę zwykle brakuje już czasu, niestety. Ale jeśli go ktoś jednak trochę w ciągu jak zwykle za krótkiej doby wygospodaruje, to niech koniecznie rzuci okiem na Big Short i raz na zawsze zapamięta, żeby nigdy nie ufać banksterom. Z naciskiem na "nigdy".

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5


piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jack z colą

Jack Strong
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2014
127 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 7.02.2014
Thriller, Biograficzny, Historyczny, Szpiegowski



W trudnym momencie, a raczej w dość specyficznym z politycznego punktu widzenia (bo trudny to jest już od dłuższego czasu) siadam do tekstu poświęconego polskiemu filmowi, który luźno bo luźno, ale jednak, komentuje kulisy wydarzeń zaczerpniętych z kart naszej rodzimej historii, powiedzmy, że tej najnowszej, ciągle jeszcze do końca niewyjaśnionej. A z tym mamy od lat wielkie problemy, tak samo jak mamy problemy w ogóle z patologicznym systemem jaki się zalągł 25 lat temu przy okrągłym meblu i nadal nie chce się zdecydować jaki chciałby finalnie być. Na razie nasz orzeł w koronie stoi w pokracznym rozkroku z jednej strony utrzymując, iż PRL oraz sowieci byli spoko, chroniąc przy tym ex-dygnitarzy i SB-ków przed dziejową i moralną sprawiedliwością, z drugiej zaś kurczowo trzymając się solidarnościowego mitu, który i tak stał się już jedynie powyginanym na wszystkie możliwe strony wytrychem służącym do otwierania kolejnych furtek, najczęściej prowadzących do kolejnych nieobrobionych jeszcze państwowych sejfów.

Poniekąd rację miał minister Sienkiewicz, który rzekł do pałaszowanej przez siebie ośmiorniczki, że polskie państwo istnieje jedynie teoretycznie. Trudno się z nim nie zgodzić, tak samo jak z Sikorskiego szacowną „murzyńskością”. Tak, jesteśmy zlepkiem gangów, idealistów, złodziei i cwaniaczków, z których każdy z tej sitwy chce pchać wózek z napisem „Polska” w przeciwnych kierunkach. I tak, jesteśmy murzynami. Pożytecznymi murzynami. Wybrany przez nas rząd, który przecież ma nas reprezentować zagranicą i dbać o nasze interesy, dobrobyt, służbę zdrowia i edukację, w zamian okrada swoich wyborców, doi od lat i pluje w ich twarze, a my się na to godzimy. Po prostu. Bez słowa sprzeciwu. Piszę „my”, mimo, iż rzecz jasna do tej grupy zaimka rzeczownego się nie poczuwam. Tylko co z tego, skoro przez ogłupioną większość giną jednostki, my wszyscy. Murzyńskość to nienormalność, uległość i to co najbardziej charakteryzuje nasze społeczeństwo - wyjebalizm zakaźny, na wszystko. Polskiemu murzynowi puści się w telewizji „Na Wspólnej” i „Taniec z gwiazdami” – będzie zadowolony. Chcieliśmy demokracji, to macie, żryjcie. Nie mamy na nic wpływu. Nawet klęcząc przy urnach. Dymają nas wszyscy, aż mnie dupa czasem boli od mojego kraju.

Historia Pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, Ryszarda Kuklińskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP, który w pewnym momencie zapragnął być tajnym agentem CIA i ratować świat przed nuklearną wojną, jest w pewnym sensie odtrutką na dzisiejsze polityczne bagno jakie się skrywa pod fałszywą łatką z napisem „25 lat wolności”. Wtedy wszystko było prostsze do ocenienia, mimo, że wszystko wokół było trudniejsze. Nie było internetu, podręczników od historii i sieci Biedronka. Normalni ludzie nienawidzili milicji, zomowców, sowietów i komunistów, bali się ich, niewiele mogli zrobić, ale nienawidzili. Ta nienawiść napędzała ich do wielkich czynów. Tak jak naszych ojców i dziadów, którzy nienawidzili hitlerowców. Wiedzieli za co i mieli za co. Zawsze więc będę bronił zdrowej nienawiści w narodzie, tak samo jak nacjonalizmu i szowinizmu, bo jako jedyne dbają o interesy ojczyzny, ojca, matki i twojego dziecka. Życie w miłości, tolerancji, akceptacji wszystkiego co inne, w permanentnym szczęściu jakie nam się próbuje od lat wmówić, to utopia. Nawet w książkach leży na półkach z napisem sci-fi. Nigdzie i nikomu się to nie udało i nie uda. Dziś nawet przeciętny Kowalski myśli, że taki Michnik z Wałęsą i Jaruzelskim to bohaterowie wolnej Polski. Pomieszanie z poplątaniem, pozmieniane szyldy, poprzerabiane tabliczki, sztandary, chuj dupa i kamieni kupa.

Nie będę się stroił w kiczowaty ornat bezstronności. Mam swoje lata, wiele w życiu widziałem, wiele też przeczytałem i o zbyt wielu rzeczach słyszałem, żeby przez te wszystkie lata nie wyrobić sobie skonkretyzowanych poglądów na otaczającą mnie rzeczywistość. Nadal w coś wierzę, do czegoś w życiu dążę, komuś ufam i tak samo kogoś/czegoś nienawidzę. Chcę po prostu, tak jak każdy normalny człowiek żyć po swojemu w zdrowym kraju i nie martwić się o jutro. Chciałbym też mieć głęboko w dupie politykę, nigdy na odwrót. Pragnę koncentrować się na rzeczach małych, z pozoru zupełnie nieistotnych, na sobotnim melanżu z przyjaciółmi, niedzielnym chill-oucie, na wakacjach pod żaglami i wieczornym rowerze po pracy, a nie ciągle wkurwiać się do telewizora widząc tą patologię jaka się w naszych krwiobiegach zadomowiła i płynie tak od stóp do głów drwiąc z nas i prowokując stany przedzawałowe. Dlatego też z obawami podchodziłem do Jacka Stronga, dużej filmowej zaległości - acz ostatnio mam ich bez liku - która poprzez ogólnie dotykaną tematykę, może i już nieco przebrzmiałą, ale w pewnym sensie nadal trwającą w tej szerokości geograficznej i ciągle kryjącą wiele niezagojonych polskich ran. A one tak zwyczajnie i bezceremonialnie kurwa krwawią. Wszędzie widzę polską krew. Na ulicach, w internecie, w gazetach i w telewizji. Nikt nie chce tego sprzątać, każdy by tylko wylewał kolejne z nią wiadra.


Obawiałem się Jacka Stronga także z powodu nazwiska reżysera. Władysław Pasikowski ma już co prawda wyrobione nad Wisłą nazwisko, które osobiście nawet cenię, ale w tematach, nazwijmy je około politycznych, czy też społeczno-obyczajowych, mocno nadszarpnął je w moich oczach przez swój wcześniejszy film – Pokłosie. Bałem się kalki, powielenia schematów, dalszego wpisywania się w obowiązująca modę i retorykę ukazującą polski naród w roli sprawcy i kata, który chce rozliczać jakieś wyssane z palca zabobony. Obawiałem się przeinaczenia faktów, żonglowania tanim populizmem i tworzeniem alternatywnej rzeczywistości wygodnej dla aktualnej sitwy politycznej. Zwłaszcza, że w sumie nie byłoby o to trudno, bowiem życiorys Kuklińskiego jest dziurawy jak nasze emerytury w ZUS. Na szczęście nie było tak źle, a nawet jest wręcz przeciwnie, znaczy się całkiem dobrze.

Ale najpierw Kukliński. Nie jest on moim bohaterem. Zapewne też nigdy nim nie będzie. Z kilku powodów. Zasadniczo był taki sam jak inni z jego czerwonej bandy, która go wypromowała, ochrzciła i wyszkoliła. W jego aktach jest zbyt wiele białych plam, zagubionych dokumentów i zaskakujących awansów. Już w latach pięćdziesiątych teczka Kuklińskiego została bardzo mocno przetrzebiona, wiele papierów zaginęło - zagadkowe. Wielce prawdopodobna wydaje się być także hipoteza, w której Ryszard Kukliński służył także Rosjanom. Od 1962 r. był nie tylko zwykłym oficerem Wojska Polskiego, ale również agentem WSW. Donosił wojskowej bezpiece na kolegów, że o zbrojnej interwencji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 i jego istotnej roli w tym haniebnym dla polskiego narodu czynie nawet nie pomnę. Nadal nie wiemy co wpłynęło w jego życiu na podjęcie tak radykalnej przemiany. Czy faktycznie zwyciężył w nim patriotyzm jak to się dziś ładnie promuje? Czy rzeczywiście coś w nim pękło i od tak wysłał list do Amerykanów? Dla mnie równie wiarygodnie brzmią informacje, z których wynika, że Kuklińskiego zwerbowali sami Amerykanie jeszcze w Wietnamie, szukając najsłabszego ogniwa i przekupując go alkoholem oraz panienkami do których nasz pułkownik miał ponoć wyjątkową słabość. Kochliwym był mężczyzną. Kochał nie tylko kobiety, ale i pieniądze. W sumie to nie grzech, ja też lubię, znaczy się kocham.

Niemniej Kukliński, trzeba to sobie jasno powiedzieć, nie był postacią krystaliczną. Ci, co z nim służyli w LWP, byli z nim blisko, twierdzili, że miał w sobie coś z megalomana, fantasty. Nawet jako wysokiej rangi wojskowy w PRL miał więcej pieniędzy niż powinien. Od narodowych bohaterów oczekuję czegoś więcej. Postaw bardziej szlacheckich oraz bezinteresownego poświęcania się dla idei i narodu. Ale też nie zamierzam Kuklińskiego atakować. Wręcz przeciwnie, uważam, że pomimo tych wielu niejasności i niedomówień walnie przyczynił się do kryzysu w sowieckiej Rosji. Z pewnością jego szpiegowskie osiągnięcia na rzecz obcego wywiadu przyczyniły się do porządnego tąpnięcia w całym wschodnim bloku. Pewnie, że nie uratował świata przed wybuchem III WŚ, to bzdura jest. Może i fajny jest to slogan pod który możemy się jako naród polski podczepić i jarać, że zrobiliśmy coś pożytecznego dla losów świata, że mieliśmy własnego agenta 007. Tak też przedstawia się dziś jego postać, która jest jakby ulepiona z bardzo prostego schematu: Oto twardziel, wojownik o wolność, który porzuca zło i stawia na dobro, znaczy się CIA. Pierwszy polski oficer w NATO, który odmienił losy świata i uratował go przed wybuchem wojny nuklearnej. Fakt, brzmi to jak pieczołowicie sporządzony scenariusz filmowy. Aż żal byłoby go nie wykorzystać.

Pasikowski więc aż palił się do tego pomysłu. Wszedł z ekipą niemalże na gotowe. Scenariusz, nad którym kilka lat pracował sztab ludzi, oparto na wersji Amerykanów, która przecież także nadal jest utajniona i niepełna. Są więc głównie poszlaki, wypowiedzi ex-oficerów CIA, oraz wspomnienia samego Kuklińskiego. Nie ma w nim za to nic widzianego z punktu widzenia ludowej Polski i sowieckiej Rosji, które to przecież pułkownika stworzyły i wychowały na swoje podobieństwo. Jack Strong Pasikowskiego jest więc produkcją mało rzetelną pod kątem faktów historycznych, bo też zwyczajnie być nią nie może. Przyjmuje raczej postawę życzeniową, tworzy wielkie widowisko, trzymający w napięciu thriller polityczny w którego nawiasach Pasikowski czuje się jak ryba w wodzie, i życzy nam - widzom - dobrej zabawy. Ja na to powiem, że bardzo dobrze, że właśnie to robi. Fakty faktami, ale Jack Strong promuje między wierszami wiele z zacnych postaw, które dziś są opluwane, a które prowadzą ku normalności i narodowemu dobru.


Gdy więc tak patrzę na filmowego Kuklińskiego (Dorociński tym razem tylko dobry, nie rewelacyjny jak zwykle) i zestawię go z dzisiejszymi ministerialnymi pionkami niedbale porozrzucanymi na planszy przez miłościwie nam panującego Kaszuba, kompletnie ośmieszonymi i upokorzonymi przez „gang kelnerów”, gdy widzę, jak się teraz miotają, kręcą, kłamią i gdy zamiast postawić na honor, uczciwość i moralność, po prostu wstać, przeprosić i odejść, brną dalej w tą patologię jaką sami stworzyli, to na ich tle Pułkownik Kukliński, który przecież funkcjonował z zupełnie odmiennych, znacznie trudniejszych realiach, rysuje się w moich oczach jednak jako bohater. Ok, to tylko życzeniowa kalka nasiąknięta masą niedopowiedzeń i niejasności, ale też, to przecież tylko film. Ma prawo tak być. Mimo wszystko warto promować takie postawy, zwłaszcza w naszym zgniłym systemie. Dlatego też zawsze chętnie odpalę lampkę przed jego grobem na warszawskich Powązkach.

Pasikowski w naprawdę interesujący i trzymający w napięciu sposób stworzył obraz ważny dla nas - Polaków. Świat? Zgoda, ma go centralnie w dupie, ale dla nas Jack Strong powinien być czymś więcej, niż tylko dwugodzinnym przerywnikiem w naszej zabieganej codzienności. Pułkownik Kukliński, ten filmowy i promowany przez jedną ze stron, ten, którego wszyscy chcielibyśmy aby istniał naprawdę, mimo, że prawda ta może być o wiele bardziej przykra i bolesna, jest jednak orędownikiem walki o wolność i niepodległość za wszelką cenę. Zdejmuje poniekąd maski ślepcom, wskazuje moralny drogowskaz, mówi też to, co przez lata ciągle się u nas tuszuje, zwłaszcza kłamstwo w którym Jaruzelski wprowadzając stan wojenny czynił to z pobudek patriotycznych, w obawie przed interwencją wojsk radzieckich. Spawacz łgał jak pies. Pasikowski chcący, czy też niechcący jasno to ukazał, acz lekko komicznie zarazem. Bo to aż niemożliwe jest, żeby Breżniew nic nie wiedział o wojskowym ultimatum dla Polski, ale to w sumie w tej produkcji jest mało istotne. Takich smaczków i błędów jest tu znacznie więcej.

Dobry jest więc to film. W mojej ocenie najlepszy Pasikowskiego od legendarnych Psów, których klimat jest tu bardzo obecny i odczuwalny. Przypomina mi trochę amerykańskie Argo. I tam i tu wiele jest fikcji, mimo, że w sumie obie produkcje oparte są na faktach. W ogóle wiele jest w tym naszym Jacku Ameryki. Ujęcia, budowa napięcia, pościg samochodowy, nawet amerykański aktor i lokacje. To taki bardziej Jack z colą, niż Warka Strong. Minister Sikorski nie miał więc racji mówiąc, że Polska robi Amerykanom laskę i nic z tego nie ma. Otóż mamy. Jacka właśnie. Jaki kraj - tacy szpiedzy, ale i tak powinniśmy być z niego dumni. Z całego filmu najgorszy jest chyba tylko plakat. Ten jedyny, znośny, który świeci na górze i tak nie jest przez producenta wykorzystywany, ale czy kogoś to jeszcze w ogóle dziwi?

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7