czwartek, 14 stycznia 2016

Dobry, zły i brzydki

Zjawa
reż. Alejandro González Iñárritu, USA, 2015
156 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 29.01.2016
Dramat, Przygodowy



Jeśli jeszcze jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie widzieliście Zjawy to autentycznie wam tego zazdroszczę. Ja niestety nie wytrzymałem ciśnienia i w przerwie świątecznej dałem się kupić oraz podpuścić jak jakiś gówniarz za garść landrynek. Popełniłem błąd tak wielki jak ego Stefka Niesiołowskiego i teraz trochę żałuję, bowiem ten film trzeba koniecznie obejrzeć na dużym ekranie w kinie, inaczej się nie liczy, pobite gary, siadaj Nonckiewicz, pała. Tylko w kinowej jakości ten dziki świat według Iñárritu może nam zrobić tak po plebejsku dobrze.

Tymczasem jesteśmy już po Złotych Globach (3 statuetki) i nominacjach do Oscara (w sumie 12), na 2 tygodnie przed premierą kinową w Polsce. Lepszej reklamy Zjawie robić już w zasadzie nie trzeba. Ten tytuł tak jak DiCaprio przed zdobyciem Oscara - broni się sam. Zastanawiam się nawet, czy nie obejrzeć jej raz jeszcze, już w kinie i na spokojnie, bez ciśnień i wierzgania nogami. To jest bowiem jeden z tych filmów, po którym ponownie musiałem dokonać w głowie rewizji swoich realizacyjnych ochów i achów. Często to powtarzam i dziś uczynię to po raz kolejny, że jestem maniakalnym psychofanem zdjęć, montażu i wszystkich tych niekonwencjonalnych technicznych fajerwerków, które windują ogólną jakość filmu w stronę niebios. Film kompletny to nie tylko reżyseria, historia i aktorstwo, ale także, a może nawet i przede wszystkim sposób oraz jakość wizualnego przekazania widzowi ogólnej całości. To trochę jak w piłce. Gol jest golem, ale ten zdobyty po przepięknej indywidualnej akcji i rajdzie przez pół boiska smakuje lepiej, niż zwykłe dobicie do pustaka z dwóch metrów, w dodatku jeszcze po rykoszecie. Dlatego właśnie dla mnie operatorzy filmowi i montażyści często są świętsi od papieża, a nawet niekiedy w hierarchii stoją wyżej od samych reżyserów. Niemniej sami nic by nie ugrali, bo kręcenie filmów to gra zespołowa. Dlatego kocham ten sport. Znaczy się kino. Piłkę zresztą też.

Do ekipy pt. Zjawa Iñárritu po raz kolejny zaprosił swojego krajana - Emmanuela Lubezki’ego, z którym ostatnio współpracował przy wielokrotnie nagradzanym już Birdmanie. Lubezki (także Grawitacja, Drzewo życia oraz Ludzkie dzieci) ze swoją bandą po raz kolejny dokonał nie lada wyczynu. Zjawa jest bowiem filmem w całości (no, prawie w 100%) nakręconym przy użyciu światła naturalnego, zastanego na planie filmowym, co w dzisiejszych realiach produkcyjnych winno znajdować się na półce z napisem "science-fiction". Przy wielu scenach posiłkowano się jedynie światłem księżyca, słońca, tudzież kręcono ujęcia przy pomocy światła bijącego z blasku ogniska. Lubezki krótko skwitował tą całą zabawę: „Chcieliśmy, by widzowie mieli wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę”. I właśnie to jest najmocniejszą stroną produkcji. W każdej chwili i momencie trwania filmu w sposób niemalże namacalny odczuwa się ból, smród oraz brud i przenikliwe zimno. Już pierwsza scena walki wykracza poza ogólnie przyjęty szablon realizacji i zapowiada dalszą wspaniałą dwu i pół godzinną podróż w nieznane. Przejścia między scenami często komponowane są z obrazów z pogranicza snu i jawy, a także z pięknych krajobrazowych kolaży. Kamera jest tu wszechobecna, jest też bardzo blisko bohaterów i akcji. Na jej szklanym obiektywie widać tryskającą krew, parę wodną i ludzki oddech. Umiejętnie krąży wokół bohaterów i z chirurgiczną precyzją ukazuje każdy, nawet najdrobniejszy detal. Nieczęsto doświadczamy tego w filmie. Absolutnie wielkie i niezwykłe osiągnięcie operatorów. To jest ich film, ich dzieło i ich największa zasługa. Brawo wy. Brawo Lubezki.


A co do historii, to oczywiście jest to ekranizacja słynnej (słynnej jak słynnej) amerykańskiej legendy o traperze Hugh Glassie (DiCaprio), o którym tak po prawdzie nadal niewiele wiadomo. Ów człowiek żył sobie na przełomie XVIII i XIX wieku i podobno był piratem, który po zerwaniu z przeszłością zajął się eksploracją dzikich bezkresów Środkowego Zachodu. Po pewnym czasie znał te tereny już tak dobrze, że stał się w końcu cennym przewodnikiem dla białych najeźdźców odkrywców tej pięknej i dzikiej krainy. Podczas jednej z wypraw, gdzieś w górę rzeki Missouri na tereny okupowane przez Indian z plemienia Arikaras, Glass zostaje zaatakowany przez niedźwiedzicę Grizzly (kapitalna rola, niestety nie została nominowana do Oscara), którą udaje mu się ostatecznie poskromić przy pomocy noża. Wiktorię tą opłacił bardzo ciężkimi, śmiertelnymi wręcz ranami: m.in. złamaną nogą, oraz zerwaną skóra z głowy i klatki piersiowej tak, że aż wystawały z niej żebra. W tej beznadziejnej sytuacji losowej pozostał zupełnie sam, zdradzony i opuszczony przez swoich kompanów, z dala od cywilizacji i wszelkiej pomocy, w dodatku na wrogim, surowym i niebezpiecznym terenie pełnym polujących na niego Indian, bez broni i na wpół żywy. Ale Glassa to nie złamało. Jego heroiczny bój o powrót do świata żywych oraz niezwykła, wielomiesięczna piesza wędrówka do oddalonego o 300 km fortu Kiowa stała się z marszu legendą. Napędzała go matka zemsta i stara jak westerny chęć wyrównania rachunków z tymi, którzy go pozostawili na pewną śmierć. To zdumiewające, jak w tak beznadziejnych i ciężkich chwilach w człowieku budzi się ogromna siła do walki. Iñárritu przy tym bardzo umiejętnie bawi się klasyczną konwencją w postaci odwiecznej walki dobra ze złem. To się po prostu dobrze ogląda.

Oczywiście legenda sobie, a film sobie. Reżyser poszedł na liczne odstępstwa od przekazywanej z dziada pradziada historii, ale też, jak to w przypadku ludowych legend bywa, nikt do końca nie wie jak było naprawdę. Dlatego też płodząc Zjawę mógł pokusić się o ubarwienie tej kolorowanki w sposób absolutnie dowolny, tak, żeby finalnie historia stała się sprawnym i trzymającym w napięciu hollywoodzkim pewniakiem do Oscara. Nie zmienia to postaci rzeczy, że Hugh Glass, będący dla Amerykanów nie tyle legendą, co też symbolem eksploracji Dzikiego Zachodu, a więc bardzo istotną składową ich krótkiej historii oraz kultury, bezsprzecznie zasłużył na wielki film na swój temat. Co prawda przed laty jeden już powstał, ale Człowiek w dziczy z roku 1971 nie był mu godzien butów czyścić.


Zjawa to także film, który może dać w końcu upragnionego Oscara Leonardu DiCaprio, a przy tym zburzyć potężny przemysł z gifami na jego temat. Dla mnie osobiście facet na niego zasłużył, acz tym razem chyba bardziej dlatego, że w tym roku ma tak jakby słabszą konkurencję. Niemniej dla mnie to wielka rola, znacznie przewyższająca tą z Wilka z Wall Street, którego fanem wielkim nie jestem. Oponenci krzyczą, że to za mało, że przecież w Zjawie Leoś miał bardzo mało kwestii i tylko tarzał się w śniegu i błocie. Cóż, tarzać się też trzeba umieć. Nie wiem, czy w tym roku zdobędzie swoją upragnioną statuetkę, bardzo prawdopodobne że tak, ale wiem jedno. Facet, który wszedł w całości do konia (dosłownie) nie jest już w stanie zrobić dla tego kawałka złota nic więcej. W tym filmie DiCaprio stał się dla mnie w końcu mężczyzną, w czym, przyznaję, bardzo pomógł mu inny ekranowy twardziel - Tom Hardy, który na jego tle również wypadł niezwykle korzystnie, ale to akurat już nikogo nie dziwi, nawet szacowną Akademię, która nominowała go dziś w kategorii "Aktor drugoplanowy". Będą jaja jeśli ostatecznie wyróżnienie zgarnie Hardy, a DiCaprio znów obejdzie się smakiem. Ale zabawę w gdybologię pozostawmy lepiej bukmacherom.

Na koniec jeszcze dwa słowa o muzyce, bo tak się wspaniale składa, że jest tu ona tak samo ważna jak i wspomniane zdjęcia. Boskie combo. Tak właśnie płodzi się filmy wybitne. Muzyka, która tak pięknie dopełnia artystyczną całość jest autorstwa duetu Alva Noto & Ryuichi Sakamoto. Duetu muzyków, którego tak zupełnie prywatnie słucham od lat w swym domowym zaciszu. Kapitalny OST. Nienachalny, idealnie wyciszony i umiarkowanie patetyczny, a jednocześnie, niczym aromatyczna nuta zapachowa w dobrej kawie, jest wyraźnie odczuwalny i mocno satysfakcjonujący. Wielkie brawa dla wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Po raz kolejny. Cholera. Od tego klaskania będę miał jutro zakwasy.

Ok. Dość tego onanizmu. Zjawa na koniec stycznia w kinach. Będzie miała świetne towarzystwo, bowiem już jutro rusza na łowy Quentin Tarantino i jego Nienawistna ósemka, o której szerzej już w następnym odcinku. Oba zimne, wyrachowane, brudne, złe i tak brzydkie, że aż piękne. Oba lokowane mniej więcej w tych samych czasach i aż do przesady długie. To idealny miesiąc na premierę obu tytułów. Styczeń bowiem jest tak samo zły i brzydki, a w dodatku mam w nim urodziny, ale dla kinowych premier to chyba najlepszy okres w roku. Celebrujmy więc go godnie.

5/6

IMDb: 8,3
Filmweb: 7,4





5 komentarzy:

  1. Wszedł w całości do konia?? :o
    Ale że jak? Od tyłu?:) (czy przodu?)
    No ja czekam cierpliwie na seans w kinie.
    Wstydź się w tym wieku podpalać jak gówniarz i to na film;) To co z silną wolą w poważniejszych/trudniejszych rzeczach?:)
    Mówisz że pewniak do Oscara? Ale tak dwa lata pod rząd? Mało realne.. ale może? Leonardo nie może dostać Oscara skoro nie dostał Keaton. Tradycji musi stać się za dość. Niech chłopak jeszcze poczeka:)
    A to Tarantino też już obejrzałeś w necie? A też chyba miałeś iść do kina?
    No ja jakoś niezbyt ochoczo podchodziłam do Ósemki (ostatnim filmem Tarantino jaki widziałam był chyba "Kill Bill"), ale przeczytałam tak niesamowitą recenzję, że się chyba skuszę i to też w kinie.
    Albo poczekam jeszcze na Twoją recenzję:) Ale Ty chyba jesteś bezkrytycznym fanem Tarantino;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No do konia. Obejrzysz i się przekonasz ;)
    A Nienawistną ósemkę atakuję w ten weekend w... kinie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Już się nie mogę doczekać tego filmu w kinach. Wiem, że śmiga po necie, ale chce to zobaczyć w dobrej jakości na dużym ekranie. A akcja z koniem przypomniała mi film "O koniach i ludziach" - tam też face przed zimnem skrył się w koniu - podejrzewam, że to samo zrobił Leoś :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak mogłeś nie obejrzeć tego W KINIE !!!

    OdpowiedzUsuń