środa, 6 stycznia 2016

Boska komedia

Zupełnie Nowy Testament
reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA, LUX, 2015
113 min. Gutek Film
Polska premiera: 1.01.2016
Dramat, Komedia




Witam w Nowym Roku. Zdradzę wam pewien sekret. Będzie on tak samo chujowy jak ten miniony (tabum tss). Jak zwykle z noworocznych postanowień już w połowie lutego pozostaną jeno zgliszcza. Spójrzmy prawdzie w oczy. Lepiej już było. Przestańmy się łudzić, szkoda energii i czasu. Teraz optymalną wydaje się być postawa, w której nie oczekujemy od życia realizacji żadnych daleko idących planów. Bo i po co. O wiele bardziej korzystne jest dziś zaprzyjaźnienie się z czasem teraźniejszym i dbanie o niego najlepiej jak tylko potrafimy, bo tak po prawdzie to od niego dziś wszystko zależy, łącznie z przyszłością. Kreśląc w naszych myślach kolejne wykresy zbudowane z naszych marzeń i oczekiwań od życia rozśmieszamy tylko Pana Boga, kimkolwiek i gdziekolwiek on jest. Musi mieć z nas niezłą bekę gdzieś tam po drugiej stronie naszego okablowania, np. patrząc z góry... wysokiego bloku gdzieś tam, dajmy na to w Brukseli.

Od nowego roku jest już z nami w kinach Zupełnie Nowy Testament w reżyserii Jaco Van Dormaela i z całą odpowiedzialnością uważam go za mocnego kandydata na jeden z najlepszych filmów rozpoczynającego się właśnie roku, o ile rzecz jasna podejdziemy do niego w sposób odpowiedni oraz z dystansem do zawartej w nim treści. Jest to idealna pozycja do tego, by w raz z nią rozpocząć kolejny rok poważnej i bardzo trudnej walki o przetrwanie, ale za to z lekkim przymrużeniem oka na wszystko co nas otacza, a jednocześnie jest to opowieść z którą wypada się skonfrontować, bowiem prowokuje ona do jakże pożytecznych przemyśleń na tematy stricte egzystencjalne, także geopolityczne i kulturowe, a nawet ma czelność dotykać fundamentalnych kwestii na temat wiary i religii.

Film reklamowany jest jako emocjonalny spadkobierca Amelii, czego przyznaję, mimo pewnych podobieństw, głównie w sposobie narracji, nie do końca kupuję. Chciałbym się bardziej skupić na głównym haśle promocyjnym/reklamowym filmu: „Bóg żyje i mieszka w Brukseli", a także na samej istocie bóstwa i jego interpretacji z punktu widzenia reżysera i jego finalnego dzieła.

Już sam fakt skoncentrowania bram niebios oraz samego najwyższego stwórcy w brzydkiej Brukseli jest dość, hmm… no jest dość groteskowe. Stolica Belgii jest jedną z czołowych metropolii (zaraz po Paryżu i Lądku) oraz stolic europejskiego Multi-Kulti, w której to rządzą liberalnie wyhodowane wielokulturowe społeczeństwa zainfekowane jedynie słuszną doktryną - poprawnością polityczną, oraz rozdmuchaną do monstrualnych granic absurdu - tolerancją, która to sama chętnie szanuje i akceptuje dziś wszystko poza… Chrześcijaństwem właśnie. W mieście tym społeczność muzułmańska przekroczyła już 25% całkowitej populacji mieszkańców (i stale rośnie) spychając Katolików gdzieś w szary kąt milczenia oraz strachu, czego najświeższym dowodem jest spalenie w Sylwestra i ku chwale Allaha bożonarodzeniowej choinki w centrum miasta. Tej samej, której od lat władze miasta bały się stawiać ze względu na możliwą obrazę uczuć religijnych nowych mieszkańców z importu. W takich to więc właśnie okolicznościach kulturowych Van Dormael ściąga Pana Boga na ziemię i lokuje go wraz z rodziną w bloku gdzieś na jednym z brukselskich podrzędnych osiedli.


Wraz z rodziną. Tak, dokładnie. Pan Bóg ma bowiem żonę, prostolinijną i dość przygłupią kobietę (wypisz wymaluj tak właśnie są widziane bogobojne dewotki przez oświecone i niezależne jednostki), oraz 10-letnią córkę Eaę (Chryste, nie mam pojęcia jak to się odmienia). Sposób charakteryzacji oraz przedstawienie Pana Boga byłoby bardziej na miejscu, gdyby chciano w ten sposób zekranizować epopeję o Ferdynandzie Kiepskim. No cóż. Wiele można o nim powiedzieć, tylko nie to, że jego wizerunek wzbudza należyty respekt. Niezmącona inteligencją nieogolona twarz, odzianie składające się z brudnego podkoszulka, podkarpackich sandałów do skarpet i starego szlafroka, do tego drobnomieszczańskie odzywki, rzucanie mięsem na prawo i lewo, oraz chlanie piwska na umór. Tak właśnie prezentuje się Pan Bóg, król zepsutej moralnie i rozmiękczonej ideologicznie Europy.

Tak na marginesie. Oczami wyobraźni widzę lament społeczności muzułmańskiej, gdyby (czysto hipotetycznie) twórcy filmu do opowiedzenia tej samej historii postanowili posłużyć się ich prorokiem oraz ich religią (pokoju), co oczywiście nigdy by się nie wydarzyło, no bo wiadomo - rasizm, faszyzm, brak tolerancji i szacunku do innych kultur oraz wyznań, no ale jednak to sobie jakoś wyobrażam. Jeśli tylko po niewinnej i satyrycznej ilustracji zamieszczonej w tygodniku Charlie Hebdo dokonano poważnego zamachu terrorystycznego, to po pełnometrażowej produkcji ukazującej ich proroka w złym świetle doszłoby chyba do spalenia żywcem całej Belgii, rzecz jasna po ówczesnym gwałcie na wszystkich obywatelkach tegoż kraju (pozdro Kolonio). No ale zejdźmy na ziemię, znaczy się do europejskiego ładu, norm i zasad. Dziś można obrażać tu tylko Chrześcijan oraz ich/naszą religię. Wszystko inne jest passé i nie leży w dobrym tonie. Zapamiętać. Wprowadzać w życie. Ku chwale Unii Europejskiej i królowej Merkel.

Niemniej ja, zadeklarowany i fanatyczny katol nie czuję się obrażony przez Van Dormaela. Nic a nic. Wręcz przeciwnie. Podoba mi się wykorzystanie przez niego prastarej biblijnej symboliki do próby zmierzenia się z otaczającą nas rzeczywistością oraz w celu zdiagnozowania duchowej kondycji współczesnego europejczyka. Sam reżyser w wywiadach dystansuje się od religijnych doktryn i wzorców zawartych w swoim filmie. Ba, za pomocą swoich bohaterów krzyczy nawet do widza, by ten dał sobie spokój z tymi zabobonami i przestał w końcu wierzyć we wszech bóstwa. Boga nie ma, a ludzie sami powinni stanowić dla siebie moralne prawo do decydowania o swoim życiu. Belg prosi widzów, by ci zaczęli cieszyć się wolnością (mimo, że ta w jego mniemaniu jest czystą utopią), sobą nawzajem, po prostu, bez zakazów i nakazów, zdrowasiek i pokłonów. Dlatego właśnie w swoim filmie przedstawia Boga jako typowego „Kowalskiego” z Podkarpacia, pijaka ze słomą wystającą z butów, do tego agresywnego i niezrównoważonego emocjonalnie ciemniaka. Katolika.


Na przeciwnym biegunie widzimy jego córkę Eaę, która uwięziona w niebie, znaczy się w małym mieszkaniu brukselskiego blokowiska, czuje się psychicznie zmaltretowana tyranią swego apodyktycznego ojca, którego jedyną rozrywką jest wymyślanie dla ludzkości kolejnych aburdalnych praw i obowiązków, oraz zsyłanie na Ziemię plag egipskich i katastrof (kapitalne). Ea postanawia w końcu uciec z niebios i pokrzyżować ojcu plany. Zstępuje na ziemię (tę ziemię) w celu odszukania nowych Apostołów, by z ich pomocą sporządzić Nowy Testament. Oczywiście wściekły Pan Bóg rusza jej tropem w celu przywrócenia smarkuli do porządku, ale gołym okiem widać komu reżyser oraz widownia kibicują. Narracja poprowadzona jest właśnie w taki sposób, aby misja "odbudowy świata" małej dziewczynce się udała. Z początku więc wszyscy jej kibicujemy, ja również, bo też rzeczywistość widziana oczami 10-latki (jest też główną narratorką) siłą rzeczy musi być z założenia piękna oraz nieskalana złem i patologią. Ta spacerując ulicami Brukseli napotyka kolejnych nowo poznanych przyjaciół, przy pomocy których pisze kolejne rozdziały swojego Nowego Testamentu, a przy okazji drobnymi sztuczkami odmienia ich życie.

Ea z pomocą reżysera i swoich współtowarzyszy tworzy więc nową definicję religii idealnej będącej w opozycji do wielowiekowych tradycji, typowej dla dzisiejszej europejskiej kultury zachodniej opętanej wścieklizną poprawności politycznej oraz przejaskrawioną tolerancją. Wciela się w postać swojego ojca - Boga i odmienia świat według własnych preferencji. Poznajemy więc chłopca, który jeszcze przed zbliżającą śmiercią pragnie stać się dziewczynką (ukłon w kierunku genderowców), albo Kaśkę Deneuve, która znużona swoim mężem oraz małżeństwem wiąże się... z gorylem z zoo (ukłon w kierunku odmieńców płciowych oraz "silnych, niezależnych kobiet") i tak dalej i te pe. Im dalej brniemy z nimi wszystkimi w las, tym bardziej zaczyna mi się robić żal tego zaściankowego i sfrustrowanego Boga, który mimo tego, że jest tu celowo przedstawiony w złym świetle, to jednak mu trochę kibicuję, wszak jest jaki jest, ale jest tak jakby nasz, swój, który stoi na straży wielowiekowych chrześcijańskich tradycji oraz w obronie krzyża, choćby nie wiem jak bardzo współczesny świat chciałby go pogwałcić i wyrzucić na śmietnik historii.

I właśnie dlatego Zupełnie Nowy Testament jest filmem genialnym. Mimo celowych, acz nie tak znów bardzo ostrych ataków reżysera na biblijne definicje boskości, oraz pomimo przedstawienia realnej i kuszącej dlań alternatywy, zupełnie logicznej z punktu widzenia dzisiejszej rzeczywistości, to jednak opowieść ta nasączona, nomen omen boskim czarnym humorem jest bardzo pożyteczna i mądra. Prowokuje do licznych przemyśleń oraz prób sklasyfikowania samego siebie w tej bardzo skomplikowanej mentalnie układance. Ja akurat nie mam z tym żadnych problemów, wszak zdefiniowałem się już na amen w ciągu tych wszystkich lat szalonych poszukiwań, niemniej bawiłem się w kinie zacnie, do czego i was gorąco namawiam. Przednia zabawa ze szczyptą filozoficznych rozważań na tematy jak najbardziej poważne. Co prawda zakończenie trochę rozczarowuje, ale i tak nadal jest to bardzo dobre kino. Powaga.

Ps. Nawet nie zauważyłem, że to był 300-tny, jubileuszowy post. Zatem celebracja. Na zdrowie.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz