Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ISR. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ISR. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.






piątek, 20 października 2017

33'WFF vol.2


Punk. Muzyka klasy robotniczej. Narodzony z anarchii i buntu ludzi młodych wkurwionych na cały świat i rock’n’roll, który według nich sprzedał się dla pieniędzy. Ideą punku była negacja porządku świata, utożsamiany był z nihilizmem, agresją i chuliganką. Reżyser John Cameron Mitchell wykorzystał rozkwit Punka na Wyspach Brytyjskich w latach 70-tych do stworzenia tła dla swojej mocno punkowej opowieści. Właściwie to nawet nie jego, tylko tej zawartej w opowiadaniu Neila Gaimana, na którego podstawie film bazuje. A kiedy dodamy do świata w którym rządzi awantura, chlanie, ćwieki, Sex Pistols i The Clash jeszcze popieprzonych kosmitów szykujących się na planecie Ziemia do zjedzenia siebie nawzajem, to wychodzi z tego kurewsko mocny towar, który można kupić tylko w naprawdę dobrych sklepach z narkotykami.

A jako, że lubię mocny stuff, to opis filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach kupił mnie niemal od razu. Filmy popieprzone jak Lato z radiem mają tą przewagę nad tymi z pozoru normalnymi, że mogą sobie pozwolić na wszystko, na każdą jazdę bez trzymanki, zatem nurt punku jest bardzo po drodze z tym co miał do powiedzenia Pan reżyser. Problem w tym, że trailer wydał mi się co najmniej miałki, a film… niestety jeszcze bardziej. Literackiego pierwowzoru rzecz jasna nie czytałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, nie wiem też czy film uniósł ciężar swojego stwórcy, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale naprawdę bardzo ciężko mi się to oglądało. Pierwszy akt, czyli przedstawienie panczurów żyjących sobie beztrosko i demolujących okolice Croydon w Londynie był całkiem spoko i obiecywał niezłą rozpierduchę. Drugi akt, czyli wplątanie do punkowej anarchii jakiejś marnej imitacji kosmitów nieco zepsuł pierwsze dobre wrażenie, a końcowy akt tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba jednak wolałbym być w tym czasie gdzie indziej, np. w barze, a nawet w łóżku z Magdaleną Środą (nie no, żartuję, nie można być aż tak zdesperowanym).

Trochę jest to opowieść o jakiejś człekokształtnej miłości kosmitki z punkiem, trochę z tego marny musical, trochę głupkowata komedia na wzór tych z Louis de Funesem, ale suma summarum wyszła z tego kakofonia dźwięków i dziwacznie migających obrazów, która momentami raziła po oczach. Zmęczyłem się bardzo, jak na półmaratonie, gdybym tylko kiedykolwiek go przebiegł. Ale nawet mimo tej katastrofy miło było zobaczyć Nicole Kidman w roli wrednej panczurzycy, czy też Elle Fanning, tak, tą słodką i niewinną Elle Fanning, która zwierzęco wrzeszczy do mikrofonu w koszulce z ćwiekami. Dla tych dziewuch warto było się trochę pomęczyć, ale wszystko pozostałe jest punkiem, który jest dead, dawno przeminął i niech już nie wraca.







A to z kolei jeden z najlepszych filmów jakie dotąd oglądałem na tegorocznym WFF. Okazuje się, że naród wybrany także umie w szyderę. Śmieją się tu zarówno z Chrześcijan, z Muzułmanów, jak i z Żydów. Parodiują i rechoczą z handlarzy dewocjonaliami w Ziemi Świętej, trochę też z samych siebie, a może nawet głównie z siebie. I robią to naprawdę dobrze. Błyskotliwie, czasem śmiesznie, a czasem na smutno. Święte powietrze to perełka. Encyklopedyczny przykład czarnej komedii ze świetnymi, wyrazistymi postaciami i zabawną historią, która wcale nie musi kończyć się happy endem.

Główny bohater, to mąż i przyszły ojciec, który musi sobie radzić z kryzysem egzystencjalnym, wypaleniem i brakiem zawodowego spełnienia. Ciągle wymyśla jakieś durne biznesy, które okazują się klapą, aż w końcu jarając w samochodzie zioło wpada na pomysł, żeby zacząć sprzedawać turystom odwiedzających Nazaret miejscowe święte powietrze w buteleczkach. Chybione? Niekoniecznie.

Święte powietrze w bardzo ironiczny sposób demaskuje zasady panujące w tym niestabilnym politycznie świecie oraz religie, które stanowią jeden z produktów globalnej ludzkiej konsumpcji. Humor jest tu naprawdę przedni, inteligentny i przemyślany. Nie wali ślepakami na oślep, raczej przyczaja się w ukryciu i cierpliwie namierza cel. Ale gdy już pociągnie za cyngiel to nie ma czego zbierać. Kapitalne sceny sytuacyjne, mimika twarzy głównego bohatera, dialogi i ogólne zawirowania na tle społecznym, ekonomicznym i religijnym ukazane na tle tego wielokulturowego tygla są momentami zaiste - wyborne. Trochę brakuje mu do nazwania go wielkim, ale nie szkodzi. To w istocie bardzo lekka, prosta i dobrze zagrana humoreska do zobaczenia raz oraz do szybkiego zapomnienia, ale jeśli już coś zapominać z godnością, to właśnie takie filmy jak ten.







Nie wracaj z księżyca. Sam nie wiem czemu się na to zdecydowałem. To jak z tą wódką w środę po pracy na którą namawiają kumple. Wiesz, że nie możesz, bo przecież rano do pracy, a i tak się w końcu na nią godzisz, by rano umierać. Ale cóż, chyba po prostu miałem ochotę na amerykańskie niszowe kino z artystycznym pazurem, na kolejne wcielenie Jamesa Franco, na amerykańską prowincję, swobodę, lato i frywolność. Ta bardzo leniwie poprowadzona opowieść zawiera wszystkie te składowe niskobudżetowego kina amerykańskiego, które dotykają problemów związanych głównie z brakiem perspektyw.

W małym miasteczku, z którego ciągle znikają dorośli mężczyźni, pozostają jedynie ich dzieciaki zmuszone do szybkiego dorośnięcia, do utrzymywania domów zbudowanych przez ojców, do niańczenia swoich braci, siostry i pozostawione samopas matki. Ale to także czas zabawy, nieskrępowanej wolności i pierwszych miłości. Niektórzy żyją tu mimo to, bo nie mają wyjścia, bo nie mają pomysłu na życie, inni zaś próbują odszukać swoich ojców, żeby spróbować ich zrozumieć. Film zadaje wiele pytań i generalnie zatacza okręgi wokół typowych definicji na temat odpowiedzialności i dojrzałości, ale zasadniczo nic wielkiego nie mówi. Wrażenie psuje także praca kamery, która irytowała mnie tak jak reklamy na Polsacie. Trzęsła się jakby wszystkie sceny były kręcone z ręki iPhonem przez jakiegoś gimbusa. Film jako całości bronią trochę świetne i naturalne kreacje małolatów oraz nieśpieszny wakacyjny klimat, ale to z pewnością za mało, żeby go zapamiętać na dłużej.



wtorek, 24 września 2013

Lem w dziewięciu smakach

Kongres
reż. Ali Folman, ISR, POL, FRA, GER, BEL, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.09.2013
Sci-Fi, Psychologiczny, Animacja



Dotąd, filmowcy - zwłaszcza z bratnich (ówcześnie) socjalistycznych narodów, aż ośmiokrotnie próbowali przenieść na duży ekran filozofię i literaturę popełnioną przez niebanalny, wielki umysł nieżyjącego już lwowiaka - Stanisława Lema. Niestety czynili to najczęściej z dość opłakanym skutkiem. Jedynie Solaris (1972) w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, który finalnie nie spodobał się zarówno wkurzonemu autorowi książki, jak i nawet samemu radzieckiemu reżyserowi, po latach obronił się sam, nawet przed współczesnym hollywoodzkim remake'm w reżyserii Stevena Soderbergha (2002). Sam Lem zadowolony był tylko z jednej ekranizacji, polskiej, w reżyserii Andrzeja Wajdy pt. Przekładaniec (1968), stworzonej na podstawie opowiadania Czy Pan istnieje Mr Jones? Ale to była zaledwie 35-minutowa, stricte telewizyjna produkcja. Jeśli więc chodzi o pełnometrażową fabułę, to niestety nikomu nie udało się zadowolić szalenie wymagającego wizjonera i niekwestionowanego w świecie autorytetu z dziedziny literatury fantastyczno-naukowej. I tak już oczywiście pozostanie. Dziewiątą próbę, pozbawioną rzecz jasna weryfikacji mistrza, poczynił właśnie Ari Folman, twórca rewelacyjnego Walca z Bashirem. Czy Lem, gdyby nadal żył, byłby w końcu zadowolony z dziewiątej ekranizacji kolejnego z jego dzieł?

Myślę, że i tym razem byłby rozczarowany, ale jego fani, kto wie, tym razem chyba staną w rozkroku. Sam Lem znany ze swej bezpośredniości zapewne zwyzywałby izraelskiego reżysera, ale i tym razem miałby ku temu solidne, w pełni uzasadnione podstawy. Ari Folman bowiem, posłużył się jego opowiadaniem z cyklu Dzienników gwiazdowych pt. Kongres futurologiczny (1971), ale zaiste w sposób bardzo luźny i umowny, zamieniając kultowego bohatera z jego gwiezdnego cyklu - Ijona Tichy'ego w... kobietę - Robin Wright.

Jak twierdzi sam autor tegoż pomysłu, potrzebował on uciec od Walca z Bashirem, od samego siebie, od regionu. Poszukiwał drogi ewakuacyjnej, czegoś o 180 stopni odwrotnego. Na męską historię chciał odpowiedzieć opowieścią kobiecą, na historię o wojnie - fantazją. Postawił więc na Lema, na jednego z jego ulubionych twórców fantastyki, którą to pochłaniał za młodu jedna po drugiej. Zainteresował go zwłaszcza wspomniany Kongres futurologiczny do którego powrócił niedawno i po latach dostrzegł w nim zupełnie inne wartości, które przed laty mieniły się zupełnie innymi barwami. W jego obecnych oczach to już nie była tylko i wyłącznie opowieść o psychodelicznych substancjach narkotycznych, które miały za zadanie kontrolować ludzkość, ani też o zagrożeniach powiązanego z tym wszystkim złowieszczego systemu - komunizmu, którego nie oszukujmy się, reżyser ze względu na swoją geograficzną przynależność, nawet nie miał prawa liznąć. Dzisiejszy Folman dostrzegł w tej opowieści przede wszystkim walkę o własną tożsamość, o wolny wybór każdego człowieka, a także spostrzegł w niej masę głębokich filozoficznych pytań, które każdy powinien sobie dziś zadać, a nawet więcej - spróbować na nie odpowiedzieć.

Przy okazji reżyser chciał się też rozprawić z zakłamanym mitem Hollywoodu - przeklętą jego zdaniem Fabryką Snów, oraz podzielił się własnym, mocno krytycznym komentarzem na temat świata nowych technologii, który jego zdaniem podąża zdecydowanie za szybko, w dodatku w złym kierunku. Czy mam mu za złe, że w dużym stopniu porzucił literacki pierwowzór Lema i przerobił go na współczesną rozprawkę z problemami, zdawać by się mogło, dzisiejszego świata? Nie. Nie mam. Tzn. miałem odrobinę wątpliwości i to jeszcze w trakcie seansu, ale dziś, kilka dni po przetrawieniu filmu już mi to nie przeszkadza. Chociażby dlatego, że w porównaniu z niezwykłym proroctwem Lema, oraz jego obawami sprzed ponad pół wieku, dzisiejsze zmagania ludzkości z lękiem przed jutrem ciągle wyrażają się w ten sam sposób. Być może są one dziś tylko nieco inaczej zdefiniowane.


Poprzez własną interpretację pierwowzoru opowiadania, Folman tknął w wizję Lema nieco więcej autentyczności i dopasował ją do obowiązujących realiów. Co prawda tęsknię za Ijonem Tichym i to właśnie jego oczami wolałbym obserwować ludzkość zmierzającą ku swej zagładzie, ale powiedzmy sobie to szczerze już na początku - Robin Wright też daje radę. Co prawda nie przeczytałem wszystkich książek i opowiadań Lema, przebrnąłem dotąd w sumie przez trzy, może pięć, to jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż filozoficznej Lemowszczyzny (że pozwolę sobie tak to nazwać) nie da się w stu procentach skutecznie i wiernie odwzorować na wielkim ekranie. Głębia jego analitycznego umysłu jest zbyt trudna i wielowarstwowa, przez co odbiór jej w dużej mierze zależy przede wszystkim od wrażliwości odbiorcy i jego stopnia otwartości na ciąg zdarzeń, który nawet dziś, przeszło pół wieku później, nadal wydaje się niezbadany i niejasny. Stąd właśnie te dziesiątki, setki interpretacji dzieł Lema. To właśnie w tym tkwi największa wielkość jego geniuszu. Jego wizjonerstwo ciągle mąci nam w głowach i prowokuje do wysiłku w bezkompromisowym dążeniu do prawdy.

Ari Folman podzielił Kongres na dwie części. Niemal tak jak w oryginale, jednak to, od czego zaczął Lem, Folman ukazał nam w odsłonie drugiej, tej animowanej. Tu pragnę się na chwilę zatrzymać. Niestety muszę trochę skrytykować zastosowaną do tego celu technikę, a raczej jej formę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia scenograficznego, odtworzenie świata o jakim jest mowa w opowiadaniu, wiązałoby się z gigantycznymi nakładami finansowymi, a na to producenci zwyczajnie nie mieli co liczyć. Kongres, to przede wszystkim kino aktorskie i antyhollywoodzkie, mocno europejskie, pozbawione budżetów charakterystycznych dla wielkoformatowych mainstreamowych tytułów amerykańskich. Dlatego zastosowanie tańszej techniki animacyjnej w celu odzwierciedlenia najbardziej szalonej warstwy wizualnej opowieści wydaje się na wskroś logiczne. Zwłaszcza, że we wcześniejszym swoim obrazie Folman również obcował z animacją i to w sposób iście mistrzowski. I ja to rozumiem, a nawet popieram, tylko cholera jasna, zaprezentowana w Kongresie animacja nie bardzo przypadła mi do gustu, a momentami wręcz irytowała.

Z jednej strony powinna towarzyszyć mi narodowa duma, gdyż animowane sekwencje powstały w polskim Orange Studio Animacji w Bielsku-Białej, z drugiej, kreska, postacie i wszystko co animowane wielokrotnie przywodziło mi na myśl jedną z traum z mojego dzieciństwa - bajkowy serial pt. O dwóch takich co ukradli księżyc z muzyką Lady Pank. Za dzieciaka byłem na tym w kinie i do dziś pamiętam, że postacie w filmie zwyczajnie mnie przerażały. Naprawdę odnajduję w Kongresie wiele pokrewnych analogii i charakterystycznej ręki szkicującej występujące w filmie postacie. Jako, że animację nawet lubię i pasuje mi ona jak najbardziej jako forma do zekranizowania Kongresu futurologicznego, to jednak zdecydowanie bardziej widziałbym zastosowanie w tym miejscu zbliżonego stylu do tego, jaki miał miejsce we wspomnianym wyżej Walcu z Bashirem. Ale cóż. Są to rzecz jasna mocno subiektywne odczucia i innym akurat może przypaść do gustu taka a nie inna ekspresja. Niemniej jednak plusem omawianej formy animacji jest niezaprzeczalny fakt, iż rzeczywiście wygląda ona na niezłą jazdę na kwasie, a nawet kilku. Cel producentów w pewnym więc sensie został spełniony.


Na szczęście w filmie mamy do czynienia również z sekwencjami fabularnymi, z udziałem prawdziwych aktorów. A ci są nie byle jacy. Przede wszystkim Harvey Keitel - absolutny aktorski top, którego od zawsze podziwiam i szczerze lubię to czynić. Również i tym razem, w wersji agenta aktorki Robin Wright, która nie przez przypadek gra tu samą siebie, wykazuje się charakterystyczną dla siebie wysublimowaną estetyką i klasą. Sam udział Wright w roli głównej ma tu znamiona nie tylko istotne z punktu widzenia przekazywanej widzowi treści, ale również ze względu na hmm... analogię do życia prywatnego aktorki z elementami nostalgii. Ponad czterdziestoletnia dziś Wright, której wróżono niegdyś wielką karierę w Hollywood, w szczytowym jej momencie postanowiła poświęcić się przede wszystkim rodzinie, odstawiając na bok swoje aktorskie przeznaczenie. Przez to przeszły jej koło nosa wielkie role i być może również filmowe nagrody. Dziś, mając już swoje lata, zdaje się być zapomniana przez przemysł filmowy, zupełnie tak samo jak jej filmowe alter ego, które znajdując się na podobnym życiowym zakręcie, nagle otrzymuje lukratywną propozycję od studia Miramount (czyżby celowe nawiązanie do Paramount?) na ostateczne zeskanowanie, by w świecie filmu już na zawsze pozostać młodą, piękną i by grać tylko w filmach sztucznie wygenerowanych komputerowo. Jak to tłumaczy Folman - "W moim odczuciu, w Hollywood już prawie nikt nie pisze scenariuszy dla aktorek po czterdziestce". Kult młodości i tęsknoty za nią przyjął dziś niezwykle pokraczną pozę, którą wyraża się przede wszystkim poprzez oszukiwanie nie tyle ludzi, co samych siebie, czy to poprzez ciąg operacji plastycznych, lub po prostu przez nagminne poprawianie komputerowo zdjęć.

Sztucznie wygenerowana w ten sposób aktorka-ideał, która zagra we wszystkim, nawet w porno, i która zawsze będzie miała 35 lat, to już nie tylko ponury żart futurologów i autorów powieści sci-fi, to także w moim, ale jak się okazuje także i w Folmana odczuciu, niebezpiecznie zbliżający się do nas trend ekranowej perfekcyjności, która w imię postępu technologicznego na zawsze odmieni definicję sztuki i rozrywki. Zacznie się niewinnie, od sztucznie wygenerowanych nieżyjących już gwiazd, np. Marylin Monroe w reklamie pończoch, czy Michaela Jacksona w kasie okienka do ZOO. Co ja gadam. Niedawno w reklamie czekolady pojawiła się komputerowa Audrey Hepburn. To już się dzieje. Potem przyjdzie kolei na sobowtóry bliskich nam, nieżyjących osób. W drugiej części Kongresu myśl ta powędrowała nawet dalej, a raczej to Lem pięćdziesiąt lat tamu udał się tak daleko. W świecie kontrolowanej iluzji i fantazji każdy człowiek będzie mógł stać się taką postacią o jakiej usilnie marzy. Będzie mógł uciec do świata równoległego, skrytego w jego własnej wyobraźni, by właśnie tam szukać definicji szczęścia. W filmie aż roi się od sławnych osobistości ze świata filmu, sportu i telewizji z różnych epok. Wyławianie z ekranu znanych mordeczek, chociażby Rona Jeremy'ego (serio serio) dostarcza widzowi całkiem sporej frajdy. Dając ludziom tak ogromne pole możliwości do tworzenia w ich głowach świata idealnego, jednocześnie likwiduje się w nich potrzebę buntu wobec systemowi, przeciw niesprawiedliwości, politykom, złodziejstwu i podwyżkom. A to już wstęp do ostatecznego zniewolenia umysłu.

Zarówno Lem, Orwell (Rok 1984) jak i Huxley (Nowy wspaniały świat) wróżyli przed laty podobną wizję świata zniewolonego i nieświadomego swoich realnych potrzeb. Huxley używał do tego celu somy - narkotyku, który pomagał kontrolować ludzkie umysły i wymazywać z nich wszelkie negatywne symptomy znane ze świata realnego. Orwell podporządkował życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa, w którym społeczeństwo zostało podzielone na klasy społeczne. Lem zaś zaadoptował do tego celu ampułki, by za ich pomocą np. dalej szerzyć we wszechświecie komunizm. Dziś zamiast nich mamy póki co jeszcze telewizję, światowe banki i Donalda Tuska partie polityczne, ale jestem pewien, że za lat 50, 100, może więcej, wyprze ich zdalnie sterowana iluzja. Pozostaje tylko pytanie, jak oni nam ją u licha wszczepią do łbów i wmówią, że jest dla nas najlepsza, nawet jeśli twierdzimy inaczej. No ale skoro już raz udało się to np. Hitlerowi...

Tytułem podsumowania. Bardzo udana produkcja, która zamiast dostarczania plebejskiej rozrywki dla mas, daje jej przede wszystkim dużo do myślenia. Acz nie sądzę, żeby wiele osób po nią sięgnęło, a idąc jeszcze dalej - zrozumiało. Niemniej jednak Ari Folman bardzo sprytnie i w umiejętny sposób użył lemowskiej filozofii, by przekazać światu, także aktorom (bo to w pewnym sensie również i o nich opowieść), bardzo uniwersalne oraz łatwo przyswajalne przesłanie z pogranicza snu i fantazji, ale też po to, by postawić nas wszystkich jakby pod ścianą w przeddzień ważnych i nieuniknionych złowieszczych przemian technologiczno-obyczajowych. Wnioski jak zwykle, każdy niech wyciągnie sam.

Kongres to nie tylko polski Lem, nie tylko Bielsko-Biała i dotacje z PISF, ale też polski operator Michał Englert, który tak się zżył z Folmanem na planie filmu, że tylko czekać na kolejne ich wspólne projekty. Cieszy nasz duży, narodowy udział w tym ambitnym, niebanalnym przedsięwzięciu. Mam jednak problem z ostateczną oceną całości. Na pewno długo zapamiętam wspaniałą scenę w której Al (Keitel) wygłasza wspaniały monolog zaadresowany do uwięzionej w kuli i wyraźnie wzruszonej Wright. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie piosenka Forever Young, również z wokalnym współudziałem uzdolnionej Robin Wright. Film na szczęście jest też mimo dużego rozjazdu z oryginałem nasiąknięty sporą porcją przyjemnej dla mojej percepcji postrzegania rzeczywistości Lemowszczyzny. I właściwie gdyby tylko użyto do tego celu troszkę innej techniki animacyjnej, uznałbym całość za kompletną. A tak jest „tylko” mocna czwórka. Oczywiście polecam. Ale przede wszystkim tym, którzy lubią podczas oglądania filmów dużo myśleć i analizować treść na różne dostępne im sposoby. Pozostali też powinni odnaleźć w nim coś dla siebie. W końcu jest to przede wszystkim piękna audiowizualnie baśń dla dorosłych, która z pomocą prostego triku przenikania się ze sobą światów realnych i surrealistycznych, pozwala dostrzec liczne i powszechne w literaturze sci-fi antyutopijne schematy. Pytanie tylko... która rzeczywistość jest dla nas atrakcyjniejsza. Obecna, czy ta nieunikniona? Śmiem twierdzić, że żadna. Lepiej już było.

4/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,9



niedziela, 28 października 2012

28'WFF - Po raz ostatni, obiecuję


Mija właśnie tydzień od zakończenia festiwalu, nagrody rozdano, wszystko na ich temat napisano, branżowe numery zamknięte, gumy do żucia odklejone z foteli kinowych, goście porozjeżdżali się do domów... a ja dalej jestem w głębokiej dupie z opisami tego co widziałem i co warto byłoby ubrać choć w kilka zdań. Jakbym miał się tak trzymać kurczowo swoich zasad i każdy z pozostałych mi jeszcze filmów rozebrać na czynniki pierwsze, tak jak czynię to czasem swoim wzrokiem z co poniektórymi współpasażerkami w mojej codziennej porannej wędrówce do pracy (wiem, świnia ze mnie, ale szczera), to skończyłbym z nimi pewnie jakoś w połowie grudnia. Z filmami znaczy. Choć, jakby tak wyjrzeć teraz za okno, to nie tylko grudzień już do nas zawitał, ale i północną Norwegię do nas sobie bezczel za rękę przyprowadził. Wszystko to pewnie w imię sojuszu na rzecz ocieplania się klimatu na świecie którym tak bardzo nas straszą każdego roku, a ja wtedy zawsze zachodzę w głowę, co oni pieprzą do jasnej Anielki i oczywiście jak przystało na przykładnego drogowca, jak zwykle daję się tej zimie zaskoczyć mimo, że ta już ponoć roztapia suszarką lodowce na dalekiej północy i wywiesza białe flagi. Tzn nie wiem. Na Discovery mówili.

No nic. W Warszawie zatem z jesieni nic już się nie ostało, choć dałbym sobie rękę uciąć, że jeszcze tydzień temu tarzałem się w morzu złotych liści. Jesieni, tej filmowej, również w stolicy już nie ma, acz w Lunie grają teraz ponoć festiwal kina białoruskiego, ale to raczej żaden rarytas. W całej POlsce obecnie Białoruś, mocne kino w każdym wydaniu newswów, w tv i gazecie, a pokazy specjalne odbywają się na Wiejskiej. Mało tego. Jak zapłacisz coś ekstra, to możesz załapać się na prywatny seans o szóstej rano we własnym domu.

U mnie jednak nadal jeszcze złota polska i warszawska jesień panuje. Dziś jednak z bólem serca i ja z nią kończę, ale za to na bogato. Sześć filmów w jednym poście. Jeszcze tego tutaj nie grali. Tak po prawdzie robię to bardziej z lenistwa i klasycznego niechciejstwa do szerszego i przesadnego rozpisywania się o każdym tytule, które to przeważnie popełniam. Jeśli ktoś to w ogóle zawsze czyta od A do Z, to z tego też miejsca pragnę powiedzieć, że szczerze podziwiam, oraz szacun dozgonny wam daję i jeszcze, że zazdroszczę posiadania tyle wolnego czasu. Z drugiej zaś strony trochę także współczuję, że nie sięgacie jednak po coś ambitniejszego i pewnie też mądrzejszego, no ale skoro już tu jesteście - to klawo. Bo ja akuratnie tego czasu właśnie trochę o dziwo teraz trochę znalazłem, acz to bardziej dzięki temu białemu gównie padającemu aktualnie w poziomie. Zwyczajnie dupy ruszyć mi się nie chce teraz na ten październikowy grudzień szalejący za oknem. Dlatego korzystam z okazji i w cieple domowym nadrabiam zaległości. 



Sesje
reż. Ben Lewin, USA, 2012
98 min. Komedia, Dramat, Biograficzny
Polska premiera: 18.01.2013



To film z miejsca dziesiątego w rankingu publiczności. W ogóle to miałem w tym roku nosa aż w połowie skutecznego w doborze repertuaru. Można by wręcz powiedzieć, że jedno nozdrze mam w 100% sprawne, co w moim wieku powinno napawać mnie optymizmem. 5 z 10 filmów najwyżej ocenionych przez publikę (a jest to dla mnie znacznie cenniejsze wyróżnienie niż te przydzielane przez ą i ę jury) trafiłem i obejrzałem, co nie było u mnie ostatnio regułą. Tzn nie. Wróć. Cztery. Jeden tytuł mi wypadł z powodu sił wyższych, ale gdyby nie one, obejrzałbym na pewno, bilet miałem. Może to tylko fart, a może też publika WFF stała się bardziej wysmakowana? Tak. Wysmakowana. To brzmi zdecydowanie dostojniej. Wysmakowany gust, prawie tak dobry jak mój :)

No więc Sesje. Film nagrodzony na tegorocznym Sundance, zarówno przez jury jak i publiczność, to typowy reprezentant amerykańskiego kina niezależnego. Obsada jednak została ściągnięta z samych szczytów Hollywood. To miłe, że pierwsza liga aktorów lubi czasem zrobić coś wielkiego za nieco mniejsze pieniądze. Helen Hunt pokazała się nawet w stroju Ewy i to w dość odważnych scenach łóżkowych, co jeszcze lepiej o niej świadczy i budzi u mnie szacunek. Sesje, to niezwykła opowieść oparta na autobiografii amerykańskiego poety i dziennikarza Marka O'Briena, który od dziecka cierpiał na chorobę polio (Heinego i Medina) i zmarł w roku 1999. Wcielający się w jego postać John Hawkes pokazuje wycinek z ciężkiego życia, które O'Brien przeszedł, a raczej przejechał na wózku z uśmiechem na twarzy. Wysoki poziom często czarnego humoru dziesiątkuje odporność widza w sposób wysoko skuteczny. Jest wiele śmiechu i łez, ale też i rozczulającej wrażliwości, smutku i nostalgii. Jednak motorem napędowym całej tej prawdziwej opowieści jest chęć doświadczenia pierwszego stosunku seksualnego przez naszego bohatera. Trudno dziwić się jego frustracji. Zbliża się facet już do czterdziestki i chciałby coś w końcu zamoczyć ;)

Postanawia więc skorzystać z usług sex-surogatki (Hunt), która zajmuje się tą dość specyficzną odmianą prostytucji (choć ona twierdzi że jest terapeutką) i pomaga osobom hmm... chorym i niepełnosprawnym. Jest przy tym autentycznie kupa śmiechu i zabawy stojącej na wysokim poziomie intelektualnym. Świetne dialogi, kapitalne kreacje aktorskie, cały wachlarz emocji od początku do końca. Także świetne zestawienie prywatnych zasad moralnych, ludzkiego cierpienia z naukami kościoła, który także w imieniu uroczego Ojca Brendana (William H. Macy) razi celnością oraz swoją bezradnością w przekazie. W styczniu u nas w kinie. Iść koniecznie!

5/6






Sąsiedzi Boga
reż. Meny Yaesh, ISR, FRA, 2012
102 min. Dramat
Polska premiera: ?



Miejsce siódme w rankingu publiczności. Nie dziwi mnie, bo wychodząc z kina także czułem miłą satysfakcję z obcowania z tym tytułem. Jest to bardzo ciekawe spojrzenie zarówno na konflikt dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą światów arabskiego i żydowskiego z punktu widzenia tego drugiego, oraz na istotę wiary i siły z jaką oddziałuje na swoich ortodoksyjnych wyznawców. Akcja filmu toczy się w Bat Yam, 130 tysięcznym mieście-dzielnicy Tel Avivu, a właściwie to w jednej tylko dzielnicy na której straży stoją młodzi żydzi. Z pozoru żyją prawie tak jak inni młodzi ludzie w ich wieku na całym świecie. Bawią się, imprezują, jarają blanty, ale w życiu osiedla najważniejsza jest przede wszystkim wiara w której umacnianiu nasi bohaterowie oddają się bez końca, oraz przestrzeganie jej świętych zasad. Pilnują więc, by miejscowe dziewczyny nie chodziły zbytnio odkryte, oraz, żeby spokoju ich sąsiadów nie zakłócali wymownie przejeżdżający czasem przez ich dzielnicę Arabowie z sąsiedniej Jaffy. Leją też besjbolami po łbach lokalnych z pozoru braci po wierze, którzy według nich zbłądzili i postępują niegodnie.

Ten film uważam, że powinna obejrzeć nasza zbuntowana i ciągle chcąca otwierać się na nieco pogańską postępowość z zachodu młodzież. Powinni go także obejrzeć zwykli z pozoru chrześcijanie, którzy często plują na własny kościół, na duchownych i na wiarę samą w sobie oraz na jej dogmaty. Jest to bowiem świetne i bardzo jaskrawe zestawienie ze sobą dwóch zupełnie różniących się od siebie kultur. Mam na myśli nasze chrześcijaństwo i ich judaizm. Niby podobne, wyznające tylko jednego Boga, ale jakże różniące się z punktu widzenia swoich wyznawców. W obrazie wychowanego w Bat Yam Meny Yaesha dla każdego żyda wiara jest oknem jego duszy na świat, który buduje według ściśle określonych i narzuconych na niego z góry zasad. Nie krytykuje ich, mało tego, chce być ich częścią. Jakże różni się ich postępowanie gdy porównamy je do naszej wiary, która tak po prawdzie, dziś praktycznie niczego nie wymaga od swoich wiernych. A mimo to, ciągle plujemy na swój kościół oraz na swojego Boga zdradzając go i odwracając się od niego tylko dlatego, że potrafi skrytykować np. wspólne życie bez ślubu (i tak robi to coraz rzadziej), lub domagać się prawa do życia i do poczęcia.

Chrześcijaństwo na przestrzeni wieków ciągle się rozwijało i zmieniało. Było zmuszane do przypodobania się swoim wiernym, a nie na odwrót, żeby to wierny hołubił święte zasady zapisane w Biblii. Co innego judaizm. Ich religia nigdy nie znosiła sprzeciwu i zawsze wymagała od swoich poddanych bezgranicznego posłuszeństwa i oddania. I jakoś im się to zawsze udawało. Nie lubię judaizmu, jest zbyt srogi i niebezpieczny dla świata, nie przepadam też za żydami czego specjalnie się nie wstydzę, ale mam ogromny szacunek do ich religii. A nawet im po części zazdroszczę, że potrafią od najmłodszych już lat wychowywać własne dzieci z należytym szacunkiem do ich wiary. Szabat to szabat, przestrzega go większość. A u nas post z wygodnictwa i z ludzkiej bezczelności został zniesiony już nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, a to tylko pierwszy przykład z brzegu. Daleko mi do religijnego fanatyzmu. Ba, nawet nie uczęszczam regularnie do kościoła, ale szacunek do swojej wiary, która była tu obecna od początków naszej państwowości powinniśmy mieć we krwi. Dlatego też uważam, że powinniśmy bardzo wiele czerpać od żydów w tej materii. Ten film jest świetną ku temu okazją i kapitalnie naszkicowaną karykaturą naszych szalonych czasów w której można spróbować odnaleźć się wraz ze swoimi ideałami oraz moralnością. Ale też ci którzy uważają inaczej powinni zobaczyć Sąsiadów Boga, by porównać aktualne wymagania świata żydowskiego stawiane swojemu wyznawcy z tymi naszymi. Może wtedy coś im się w głowie otworzy i w końcu przestaną tak ostentacyjnie pluć jadem na krzyż który przecież ich stworzył. W przeciwnym wypadku chrześcijaństwo samo w sobie w Europie kiedyś zaniknie i zastąpi je silniejsza wiara: Judaizm albo Islam, co z resztą powoli już się dzieje. Dobry film dla tego typu rozkminek jak ktoś lubi, ale nie tylko. Jest to także udana, dynamiczna i nowocześnie poprowadzona opowieść z dobrą muzyką i niezłymi zdjęciami. Spodoba się również tym, którzy tematy stricte religijne i polityczne mają głęboko w poważaniu oraz nie zawracają sobie nimi na co dzień głowy. Zapewne nie będzie łatwo znaleźć ten film, ale polecam poszukać.

4/6






Słodka trzynastka
reż. Christian Klandt, GER, 2012
90 min. Dramat
Polska premiera: ?



Brzmi trochę jak tytuł pornosa dla wybrednych i na swój pokrętny sposób trzeba tak go traktować. Nie w sensie, że porno i mięsko w skali makro i inne wyuzdane przyjemności, ale nastoletnich (i nie tylko) cycków jest tu całkiem sporo. Ciekawym, czy film wejdzie do polskiej dystrybucji kinowej ;)
Ale nie dlatego na niego poszedłem. Tzn cycków nigdy dość, zwłaszcza tych młodych, ale bez przesady. Całkiem zdrowy jestem na umyśle i chyba zupełnie normalny. Słodka trzynastka podejmuje raczej znacznie poważniejsze tematy, acz trochę nam już i w Polsce powszechnie znane, bynajmniej wcale nie nowe. Zabrani jesteśmy do wschodnio-berlińskiego blokowiska, bliźniaczego do tego jakich u nas w Warszawie, Łodzi czy Krakowie są tysiące i musimy gapić się na upadek zasad moralnych i etycznych w pseudo patologicznych rodzinach, w których miłość została zastąpiona potrzebą konsumpcji dobrodziejstw tego świata.

Wszyscy w tym filmie chcą być kochani i pragną kochać, standard, ale tej miłości w ich świecie nie ma w ogóle, lub prawie wcale. Tytułowa trzynastka puszcza się z każdym chętnym bo to lubi, bo dzięki temu zyskuje we własnych oczach na znaczeniu, poza tym, zarówno jej jak i jej rówieśnicom o nic innego w życiu póki co jeszcze nie chodzi. Przykre to wszystko, zwłaszcza jak sobie pomyślę o swojej chrześnicy która ma właśnie 13 lat. Patrząc na to wszystko aż nie chce się mieć dzieci w dzisiejszych czasach, a córki to już w ogóle strach. Ten film właśnie te wszystkie obawy uwypukla i boleśnie obnaża. Klasyczny motyw pozostawienia dziecka samopas i nie interesowania się jego problemami. Rządzi wtedy świat pozbawiony prawdziwych związków emocjonalnych który ucieka się tylko do seksu, by doświadczać bliskości, iluzorycznego szczęścia i pozornej wolności - przynajmniej na chwilę. Jest to trochę szokujący portret 'pokolenia porno' z którym my w Polsce zetknęliśmy się już choćby w Galeriankach, czy niegdyś i pośrednio w Cześć Tereska. Dobry film, momentami mocny, ale... niczego nowego nie wnoszący do mojego poglądu na świat i ludzi w ogóle, zwłaszcza tych młodych. Ale polecam.

4/6






Mój brat diabeł
reż. Sally El Hosaini, GBR, 2012
111 min. Dramat, Społeczny, Obyczajowy
Polska premiera: ?



Brytyjczycy od lat robią najlepsze kino społeczne i obyczajowe oraz pławią się na ekranie w wysokiej skuteczności i trafności tematów leżących po prostu na ulicy. Niby niewiele trzeba by się po nie schylić, ale potrafią to jedynie nieliczni. Tym razem jest podobnie jednak z małym i dość wyraźnym ale. To nie do końca jest brytyjskie kino. Owszem, wszystko dzieje się w Hackney, dzielnicy Londynu, w prawdziwej i brutalnej rzeczywistości, ale wszystko to jest widziane z punktu widzenia arabskich emigrantów. Reżyserka tej opowieści, pół Walijka i pół Egipcjaninka, koncentruje się przede wszystkim na ich problemach, niby uniwersalnych, gdzie ważna jest rodzina, braterstwo i lojalność swoich ziomków, ale jednak to nie do końca jest nasz świat.

Dzisiejszy wielokulturowy Londyn to pewnego rodzaju symbol naszych czasów, europejska stolica światowego multikulti. W tym gigantycznym mieście swoje schronienie znalazł prawie cały świat, wszystkie nacje, wyznania i kolory skóry. Londyn jest coraz mniej europejski, bardziej światowy, co za tym idzie, bardziej nijaki. Angielska stolica dla mnie to klasyczny przykład i wzór do nienaśladowania zwłaszcza przez stolice krajów wschodnioeuropejskich, w tym Warszawy, które mam wrażenie, pragną popełniać w najbliższej przyszłości te same błędy co właśnie Londyn, ale też Paryż, Kopenhaga, czy dajmy na to nawet wieloetniczne Oslo. Mój brat Diabeł najprawdopodobniej w zupełnie niezamierzony sposób, gdyż reżyserka zapewne chciała się skupić na czymś zupełnie innym, pokazuje wycinek z moich ogólnych obaw.

Rzeczywistość w Hocnkey w której przeważa ludność arabska pogrążona jest w iluzorycznej pogoni za europejskim snem o wolności, swobodzie i bogactwie. Na przykładzie losów egipskiej rodziny i dwóch braci Rashida i młodszego Mo, widzimy realną rzeczywistość wielu emigrantów na tej wyśnionej przez nich ziemi. A ta wygląda tak, że albo ciężko pracujesz uczciwie za grosze, albo pozostają ci gangi, handel narkotykami, przemoc i w ostateczności pieniądze, lecz za cenę poczucia permanentnego braku nadziei na wyswobodzenie się z tej karuzeli zataczającej w ich życiu ciągle ten sam okrąg. Ambicje dwóch braci i ich marzenia o szybkim dorobieniu się pieniędzy są motorem napędowym tej opowieści. Są w stanie wyzbyć się nawet własnych korzeni, by tylko zrealizować się na mapie uznania w oczach nadzianych herosów i ich nowych "przyjaciół".

Klasyczna historia bazująca na biało-czarnych prawach ulicy, nieźle ukazana i zagrana, ale też trochę za bardzo przerysowana z innych, podobnych produkcji. W dodatku ciężkim ołowiem ciągnącym ten film w stronę dna jest niestety wrażliwość naszej reżyserki, która koniecznie chciała upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Niepotrzebnie. I tak, oprócz gangsterskich rozgrywek w których przewijają się dobrze ukazane tematy lojalności, braterstwa, miłości i siły więzów rodzinnych, jest też trochę o szowinizmie, nietolerancji oraz... dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Bleh. Znowu ta postępowość musiała dojść do głosu, nawet w świecie brutalnych zasad. Niestety psuje to trochę zabawę w mocne i całkiem trafne kino. Robi się z tego po trochu jakiś manifest emigrantów i ludzi dyskryminowanych ze względu na swoją odmienność. Zbyt naiwny to wątek i taki momentami... zbyt tęczowy. Szkoda. Film miał momentami ogromny potencjał, ale trochę się rozjeżdża nie w tą stronę którą powinien, a przynajmniej nie w tą w którą sam chciałbym go skierować. Ale i tak polecam. Przynajmniej nieźle odwzorowany jest uliczny klimat, który ratuje niedostatki w treści.

4/6






Nie w Tel Avivie
reż. Nony Geffen, ISR, 2012
82 min. Dramat, Komedia
Polska premiera: ?



Kolejne izraelskie kino, które miało w tym roku całkiem niezłych reprezentantów. Nie w Tel Avivie z opisów zapowiadał się bardzo obiecująco i w rzeczy samej było, ale tylko do pewnego momentu. Trudno ubrać w mądre słowa tak szalony pomysł na film, który ukazany w czerni i bieli oraz podzielony na pewne sprawdzone już filmowe konwencje i akty, w zasadzie o niczym konkretnym nie mówi. To trochę styl na filmową abstrakcję widzianą oczami Quentina Dupieux (Wrong, Opona). Sporo irracjonalnej logiki lub jej braku i krótkich scenek okraszonych równie abstrakcyjnym jak one humorem. Bohaterem tej szalonej opowieści jest młody nauczyciel Micha, którego poznajemy już w pierwszej scenie w momencie utraty pracy w szkole. Jest to początek błyskotliwych zmian w jego życiu. W ciągu kilku następnych dni porywa uczennicę ze swojej byłej szkoły, zabija własną matkę, zagaduje swoją dawną szkolną miłość, przebacza swojemu przyjacielowi i rozprawia się z gangiem pokręconych feministek (a są w ogóle jakieś niepokręcone?).

Sceny są to zaiste szalone, okraszone sporą dawką często niespotykanego nigdzie humoru, który jednak z biegiem czasu, przynajmniej mnie, śmieszył już jakby mniej, a coraz bardziej zaczynał mnie męczyć. To zmęczenie materiału w odczytywaniu dowcipów jego twórców tyczyło się także ogólnej narracji jaką przyjął za obowiązującą przez cały czas trwania w swoim filmie debiutant Nony Geffen, który zresztą sam wcielił się w postać naszego zagubionego w świecie nauczyciela. Jeśli miałbym dobrze oceniać Nie w Tel Avivie, to tylko przez pryzmat poszczególnych scen, których kilka jest tu naprawdę genialnych. Ale jako całość, film wydaje się być bardzo niechlujny i nieprzemyślany. Zabrakło chyba doświadczenia młodemu reżyserowi, gdyż w pewnym momencie sam się zatracił w swoim szaleństwie i nie umiał w racjonalny sposób powiedzieć widzowi o co właściwie kaman w jego świecie. Niestety także i od pozostałej dwójki towarzyszących naszemu Micha fajnych dziewczyn zbyt wiele się nie dowiadujemy. Ale choćby za samą zjawiskową i uroczą abstrakcję w kilku momentach, suspens kryminalny i zabawny trójkąt miłosny film warto obejrzeć. Pewnie się z czasem pojawi gdzieś w sieci. Myślę, że może on zadowolić fanów inności w kinie, oraz surrealizmu który ma przede wszystkim rozśmieszyć widza poprzez wykwintne zaskoczenie, a nie oczarować go jakąś głębszą myślą której tu po prostu nie ma.

4/6






Zagrywka Czarnego
reż. Óskar Thór Axelsson, ISL, 2012
101 min. Dramat, Sensacja
Polska premiera: ?



Islandia kojarzy się z zimnem, gejzerami, pięknymi widokami, dobrą muzyką i od czasu do czasu z dobrym filmem, ale chyba mało komu ta samotna wyspa leżąca na północnym Atlantyku morze się kojarzyć z przemocą oraz walkami gangów narkotykowych. A jednak. Pod koniec lat 90tych Reykjavik zmienił się w miasto pełne przemocy, zbrodni i handlu narkotykami. Film opowiada historię tej nagłej zmiany, która dogłębnie wstrząsnęła miejscową ludnością. Twórcy za pomocą fikcyjnego gangu ukazują tamten fragment brutalnej rzeczywistości jaka zagościła na ulicach miasta, jego narodziny i równie szybki koniec. Reżyser używa ramy prawdziwych wydarzeń z tamtego okresu oraz bazuje swój scenariusz na podstawie gangsterskiego bestsellera "Black Curse" autorstwa Stefana Mani.

Zapowiadało się więc całkiem nieźle, ale niestety także i w tym przypadku obiecujący opis nie udźwignął zderzenia się z wymagającą i surową rzeczywistością. Filmów gangsterskich widziałem już tyle, że opierając się tylko i wyłącznie na samych scenariuszach, w zasadzie sam mógłbym założyć w Warszawie gang. I kto wie. Może zatrząsnąłbym podziemiem ;) Ale już serio. Jeśli faktycznie tak jak to ukazano w filmie wyglądali bezwzględni gangsterzy terroryzujący Islandię, którzy śmiali się w twarz tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości, to z całym rzecz jasna dla nich szacunkiem, ale u nas, na warszawskiej Pradze zostaliby zmieceni w jeden dzień.

Bardziej przypominali mi bohaterów z Chłopaki nie płaczą, momentami byli tak samo komiczni i rozbrajająco bezradni. I tak własnie wolałbym ich traktować, jako słodko-gorzki obraz tamtych czasów ukazany w lekko zakrzywionym zwierciadle. Ale jeśli reżyser serio chciał wmówić swojemu potencjalnemu widzowi, że tak było naprawdę, no to sorry Winnetou, ale w takim razie przestępczość w Islandii to lekki pierd przy gangach i mafiach jakie od lat pustoszą stary kontynent, co rzecz jasna może tylko cieszyć obecnych mieszkańców Islandii. Jednak fani mocnego gangsterskiego kina Zagrywką Czarnego będą raczej zawiedzeni. Szkoda. Bo islandzkie kino bardzo sobie cenię, ale będzie lepiej dla niego, jeśli jednak pozostanie przy wyświetlaniu obrazów o egzystencjalnych problemach ich młodych mieszkańców, a nie o handlowaniu prochami.

Ps. Moja nowa miłość na dziś. Panie i Panowie... María Birta 

3/6

wtorek, 25 stycznia 2011

Miasta wielu Bogów

Ajami
reż. Scandar Copti, Yaron Shani ISR, GER 2009
120 min. Against Gravity
Polska premiera: 21.01.2011



Dziś rano Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła nominacje do tegorocznych Oscarów. Obyło się bez większych niespodzianek, więc też i nie ma specjalnie o czym pisać. Ja jednak tak trochę na przekór, cofnę się jeszcze na chwilę do tych zeszłorocznych. Tak się składa, że kilka dni temu polską premierę miał jeden z ubiegłorocznych kandydatów do statuetki ze złotego kruszcu – Ajami. Oscara ostatecznie nie zdobył, narobił tylko trochę szumu na kilku mniej prestiżowych festiwalach, po czym z dwuletnim opóźnieniem (jak zwykle) trafił właśnie do naszych kin. W związku z tym, że trafiło mi się darmowe zaproszenie, oraz skuszony reklamą głoszącą z dumą porównanie do rewelacyjnego Miasta Boga, tyle że w wydaniu izraelskim, postanowiłem organoleptycznie zbadać jak wielkie jest to podobieństwo.

Ajami to wielowyznaniowa izraelska dzielnica Jaffy, w której egzystują ze sobą zarówno Muzułmanie, Chrześcijanie jak i Hebrajczycy. Wcale nie trzeba być dobrze rozeznanym w temacie, by wiedzieć, że w tak wielkim tyglu kulturowym musi aż kipieć od wewnętrznych i licznych konfliktów. Tak więc z pomocą kamery wkraczamy w świat narkotykowych gangów, klanów rodzin i walk wyznaniowych. Stąd właśnie porównanie do brazylijskiego Miasta Boga.

Jednak na tym podobieństwa się kończą. Owszem, mamy do czynienia ze śliniącymi się do żelaznych kulomiotów dzieciakami. Także i tu strzelają do siebie w biały dzień oraz wydają wyroki. Tak samo też walczą o przetrwanie i panowanie na własnych pięciu metrach kwadratowych króletswa. Ale Izrael to nie Brazylia, a Ajami to nie slumsy Rio de Janeiro. Ziemię Świętą od pokoleń wyniszcza konflikt pomiędzy żydami i arabami. Walka o Autonomię Palestyńską, o mur, o wyższość Jezusa, Mahometa i Mojżesza. O wyższość, nie o wspólny mianownik.

Twórcy filmu podążyli więc trochę inną ścieżką, co rzecz jasna jest zupełnie zrozumiałe. Ale też, co istotne, nie starają się w filmie gloryfikować żadnej ze stron. Film ogląda się prawie jak dobry dokument. Aktorami w przeważającej większości są naturszczycy wzięci prosto z ulicy, co tylko dodaje kolorytu i wzmacnia autentyczność granych postaci. W tle typowo gangsterskich porachunków przewijają się codzienne problemy żyjących tam społeczności. Reżyserzy między wierszami ukazują absurdy ich własnych religii i kulturowych zwyczajów, czego najlepszym przykładem jest brak akceptacji i zgody rodzin na związek między zakochanymi w sobie arabem i chrześcijanką (aj, piękna dziewczyna). Tak bardzo różniące się od siebie społeczności, muszą dzień w dzień współdzielić ze sobą ten sam kawałek ziemi i podejmować ryzyko by przetrwać. I właśnie uwypuklenie tej prostej zależności i kruchości ich życia było chyba celem nadrzędnym w procesie powstawania Ajami. Niby nic nowego, ale fajnie się to ogląda.

Tak więc film jest czymś więcej niż tylko zwyczajnym ukazaniem gangsterskich porachunków. Dzięki etnicznej i kulturowej różnorodności, Ajami przypomina trochę programy nadawane na Discovery lub Planete, oraz raczy nasz zmysł słuchu niczym kolejna kompilacja z legendarnego Buddha Baru. Przyjemnie i egzotycznie o świecie od nas odległym i nieznanym, ale też bardzo niebezpiecznym i wyraźnie różniącym się od naszych wyuczonych na blachę definicji świata cywilizowanego. W sam raz do niedzielnego rosołku przy telewizorze.

Dlaczego ten film powinien obejrzeć każdy europejczyk? Zwłaszcza ten postępowy i wpatrzony w UE jak w obrazek. A no choćby dlatego, żeby przemówić mu do rozsądku. Aby obudzić, uzmysłowić i udowodnić raz na zawsze, że lansowany przez nowoczesną europejską nomenklaturę tolerancyjny światopogląd to utopia. Tu nie chodzi o rasizm, faszyzm czy antysemityzm. Nie o tolerancję czy jej brak. Tylko o sprawiedliwość dziejową, tożsamość narodową i (s)pokój. Może globalizm i terytorialne migracje faktycznie wzbogacają kulturę i poszerzają ludzkie horyzonty, ale też coraz częściej niestety, bardzo negatywnie wpływają na miejscowe i rdzenne społeczności. Czego najlepszym przykładem były liczne przed kilkoma laty zamieszki mniejszości wyznaniowych na przedmieściach Paryża i Kopenhagi. Każda kultura i każda religia ma własnego Boga, własne przykazania, pomysł na życie oraz własne tradycje. Mieszanie ich ze sobą i wrzucanie do jednego wora zawsze musi doprowadzić do konfliktów. Nawet małe dziecko wie, że nie drażni się ula pszczół.

Zaraz po napisach końcowych odniosłem wrażenie, że dwaj reżyserzy wykorzystali swój film do wygłoszenia pewnego rodzaju manifestu. A nawet nie swojego, lecz wszystkich wymienionych w filmie społeczności. Przynajmniej tak im się wydaje. Wykrzyczeli za pomocą swoich aktorów: „Nie chcemy tak dłużej żyć”. I mają rację. Nikt nie chce. Dlatego też nic się nie zmieni. Dalej żydzi będą lać się z Palestyńczykami i całym światem, a cały świat nadal będzie ich nienawidził. Gdzieś w tym wszystkim jest zwyczajny człowiek, który jak zwykle znajduje się w złym miejscu i o nie właściwej godzinie, lub jak kto woli, rodzi się i żyje w miastach wielu Bogów. Tak czy owak... ma przejebane.

4/6

niedziela, 28 marca 2010

Człowiek z plastiku

Liban
reż. Samuel Maoz, ISR, FRA, LIB, GER 2009
93 min. AP Manana


Człowiek jest ze stali. Czołg, to tylko kupa żelastwa. Takie hasło wita wszystkich nowo przybyłych do wnętrza Nosorożca - czołgu armii izraelskiej. Świeżo po obejrzeniu filmu, mam jednak nieco inny pogląd na ów motto panów czołgistów. O ile jeszcze jestem w stanie zgodzić się ze stwierdzeniem, że czołg to faktycznie tylko kupa żelastwa, o tyle przedstawiona w filmie męska załoga, to zwykłe siusiumajtki, tylko przypadkowo odziani w mundur żołnierza.

Wojna jako tło, stanowi od lat wdzięczne pole do popisu dla wielu twórców filmowych. Niczym płótno postawione na sztaludze, chłonie każdy nabazgrany farbą akt malarza. Pozostając jeszcze przez chwilę w tym porównaniu, można by rzec, że o wojnie namalowano jak dotąd już praktycznie wszystko. Były filmy typowo antywojenne, demaskujące kłamstwa, manipulację i głupotę rządzących. A także podkreślające okropieństwa, przemoc i łamanie wszelkich standardów moralnych. Powstały też liczne dogłębne psychoanalizy ludzkich możliwości i słabości. W końcu, nakręcono też filmy gloryfikujące dane wydarzenia historyczne, wielkie bitwy, patriotyczne postawy i przegrane wojny.

Ciężko jest więc w dzisiejszych czasach stworzyć dość oryginalne kino wojenne, które zaproponowało by widzowi coś z czym dotąd jeszcze nie miał do czynienia. Jednak reżyserzy rodem z Izraela, w ostatnich latach mocno zaskakują i przedstawiają ich rodzime konflikty zbrojne ukazane z punktu widzenia swoich doświadczeń oraz w oparciu o oryginalne źródło ekspresji. Tak było choćby w przypadku głośnego Walcu z Bashirem, gdzie reżyser Ari Folman, uczestnik pierwszej wojny w Libanie, przedstawił swoją wizję tamtych wydarzeń i to co pozostawiły one w jego głowie. A wszystko ukazane za pomocą surrealistycznej animacji.

Samuel Maoz, uczestnik tej samej wojny, podobnie jak Folman postanowił opowiedzieć całemu światu o wydarzeniach tamtych lat. O krwawej misji Pokój dla Galilei, w której jako dwudziestoletni młody żołnierz został postrzelony. I tak jak Folman, zapragnął sięgnąć po oryginalne źródło przekazu. Wsadził więc kamerę do wnętrza czołgu i towarzysząc jego załodze, pokazał pierwsze dni wojny w Libanie z punktu widzenia młodych żołnierzy zamkniętych w ciasnej metalowej puszce.

No i nie powiem. Połknąłem haczyk. Zresztą nie byłem w tym osamotniony. To samo zrobiło jury weneckiego festiwalu, przyznając Libanowi nagrodę za najlepszy film ubiegłego roku. Na pierwszy rzut oka – jak najbardziej słusznie. Po obejrzeniu i głębszym przeanalizowaniu... już jakby niekoniecznie.

Przez cały film jesteśmy skazani na towarzystwo załogi czołgu, która (przynajmniej mnie) z każdą minutą coraz bardziej irytowała. Nie wiem czy to celowe zagranie reżysera, który specjalnie obsadził Nosorożca niedoświadczoną i nieodpowiedzialną młodą załogą, być może w celu udowodnienia, że do wojny trzeba po prostu dorosnąć. A być może chciał za pomocą ich zachowania i wewnętrznych relacji pokazać jakie wojna robi spustoszenie w ludzkich umysłach. Co by to jednak nie było, załoga czołgu dostarczyła armii izraelskiej raczej powodów do wstydu.

Dowódca Assi, to miernota która nie potrafi zapanować nad własną załogą. Nie umie podjąć prawie żadnej decyzji, ani nawet spojrzeć w twarz swojemu bezpośredniemu przełożonemu. Nowy ogniowy, Shmulik, jak się okazuje, dotąd strzelał tylko do puszek i zawodzi już podczas pierwszej niegroźnej akcji. W dodatku jest zboczusiem szczycącym się zaliczeniem swojej nauczycielki, która próbowała pocieszyć go po śmierci jego ojca. Kierowca Yigal nie potrafi odpalić czołgu, a ładowniczy Hertz to niezrównoważony emocjonalnie i kłótliwy młokos. Taka oto załoga dokonuje pierwszej nocnej inwazji na Liban. Urocze.

Samych operacji czysto wojennych widzimy stosunkowo nie wiele. Pewne jej wycinki i fragmenty pokazane są widzowi za pomocą czołgowego celownika, czy szperacza z noktowizorem. Wraz z załogą Nosorożca skazani jesteśmy na informacje dostarczane do wnętrza czołgu przez dowódcę dywizji drogą radiową, oraz na naszą wyobraźnię. To potęguje strach i niemoc oraz podkręca klimat, ale przede wszystkim budzi klaustrofobiczne lęki. Z ekranu uderza w nas odrażający smród i pot roznoszące się po wnętrzu czołgu. Tym bardziej więc, w takich ekstremalnych warunkach załoga powinna być „ze stali”.

Widoki jakie docierają do nas z zewnątrz, niestety (choć jest to z pewnością jak najbardziej celowe zagranie) mimo ich uroku, bezpośredniości i wymownej prostoty, są zbyt wyolbrzymione, zbyt dosłowne i zbyt nachalne. Śmierć niewinnych ludzi, małego dziecka, a w konsekwencji dramat brutalnie obdartej z matczynej łaski kobiety, czy nawet zwykłe spojrzenie w oczy smutnemu starcowi, oraz głowa konającego osła (a może to był koń?), który odchodząc z tego świata zdążył jeszcze uronić łzę. Dużo symboli, ale to wszystko jest dla mnie zbyt oczywiste i zbyt płytkie. Klasyczne zestawienie piękna i harmonii, z okropieństwami wojny i nierozłączną z nią śmiercią. Mało odkrywcze, choć jakoś specjalnie nie irytuje, a wręcz jest to przeze mnie zupełnie zrozumiałe. Nie mniej jednak oczekiwałem jakiejś głębszej analizy.

No więc cóż... Mimo oryginalnego środka przekazu, Maozowi chyba nie do końca udała się sztuka jakiej dokonał wcześniej Folman. Doskonale rozumiem co chciał mi powiedzieć i przed czym ostrzec, ale zabrakło siły przebicia. Może gdyby nie próbował tak jednoznacznie osądzać wojny, oraz izraelskiej ofensywy (niestety tylko pozornie) i gdyby skompletował inną ekipę Nosorożca, to mój odbiór jego wizji wojny w Libanie byłby bardziej wdzięczny. Mimo wszystko Maoz ma tą przewagę, iż w przeciwieństwie do mnie, brał udział w tym konflikcie. Zatem jego ekspresja musi być przeze mnie uszanowana. I jest. Ale jak dla mnie, to tym filmem udowodnił tylko tyle, że człowiek wcale nie jest ze stali... lecz z plastiku.

3/6