Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ARG. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ARG. Pokaż wszystkie posty

piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!






poniedziałek, 16 października 2017

33'WFF vol.1

Pierwsze filmy wyświetlane w ramach 33’WFF tak jak moje dzieciństwo, beztroska, młodość i weekendowy kac – są już za mną. Na razie szału nie ma, co mnie trochę smuci, gdyż nie lubię marnować własnej krwawicy i czasu na nietrafione inwestycje, ale też nie ma co szerzyć defetyzmu. Do tej pory trafność wyboru na poziomie 50% i szklanka jest bardziej w połowie pełna, niż pusta. Podzielę się więc teraz z wami krótkimi wrażeniami spisanymi gdzieś na kolanie w ciemnej sali kinowej, najpierw dwie mniej trafione inwestycje, potem dwie trafione trochę bardziej. Ania, Ewa, Marta… a nie, sorry, to nie ta lista.


Listę żali otwiera turecki Na uboczu (Sideway), który był pokazywany w ramach Konkursu Międzynarodowego i który przy zupełnej okazji miał u nas także swoją światową premierę. Opis na spółę ze zwiastunem kupiły mnie już w czasie pierwszej powierzchownej selekcji i pozwolę sobie w tym miejscu od razu przestrzec przed tym innych naiwniaków. Czarno-biały, niezwykle klimatyczny z pięknymi zdjęciami dawał nadzieję na bardzo ascetyczne doznania. Pech chciał, że film ten otwierał mój niedzielny maraton, a moja forma tego poranka była… no cóż, napisać, że daleka od ideału to jak spojrzeć na słońce. Niestety musiałem to jakoś odreagować, więc padło na dzieło Tayfuna Pirselimoglu, który zresztą siedział nie tak znów daleko ode mnie. Przy okazji przetestowałem nowe wypasione fotele VIP w Multikinie. Zwykle się do nich dopłaca, ale na festiwalu każdy siada jak chce i gdzie chce, więc usiadłem jak chciałem i gdzie chciałem i to był zdecydowanie dobry ruch z mojej strony. Fotele wygodne, zaś film okazał się wygodny mniej, by nie napisać wprost, że uwierał mnie tak jak ten świat mnie uwiera.

Uwierał mnie swoją bezradnością tak bardzo, że z tej nierównej walki aż mi się usnęło. Mniej więcej w połowie filmu. Już wtedy wiedziałem, że nic z niego nie będzie, więc nawet specjalnie nie walczyłem z powiekami, z resztą i tak by mnie nie słuchały. Senność wygrała, a ja dzięki temu z dwugodzinnego seansu stargowałem pół godzinki. Być może wygrałem przez to swoje życie, ale za to przegrałem 20 zł za bilet. Życie. Na uboczu chciałby być filmem mistycznym z pogranicza baśni, ale chcieć to móc. Ja też chcę trafić szóstkę w totka i jakoś nie mogę - ta sama skala niespełnienia. Trudnym marzeniom sympatycznego Pana Turka dorównały właściwie tylko piękne zdjęcia i poetycka nostalgia jaka się gdzieś trochę pogubiła między wierszami. Wszystko było tu nawet ładne i takie jak lubię. Zdjęcia, kadry, klimat zaiste przedni. Całość historii została nakręcona w języku poezji, ale już sama fabuła i konstrukcja filmu w jakimś bleblisz. A już zabójcze dłuuugie ujęcia, których najczęściej jestem wielkim fanem, tym razem mnie o mało nie zamordowały. Bardzo się wymęczyłem. Bardzo. Ale już do spania film jest w sam raz. Wyciszony, spokojny i nie razi po oczach. Psychoterapeuci powinni puszczać go swoim pacjentom w ramach hipnozy.







Jedyny dokument z całej palety programowej na jaki się zdecydowałem. Były jeszcze ze dwa nie mniej interesujące, ale nie pasowały mi godzinowo i terminowo, być może też także i finansowo. Nieważne. Padło na Miasto duchów (City Of Ghosts). Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miał dobre recenzje, a po drugie, interesowało mnie geopolityczne tło bliskiego wschodu, dokładnie to sytuacji w tzw. Państwie Islamskim, co ma bezpośrednie przełożenie na cały region, a wręcz cały świat, przy okazji także na moje samopoczucie. O ISIS każdy odrobinę rozumny człowiek coś tam już wie, w dużej mierze dzięki młodym Syryjczykom z Ar-Rakki, którzy założyli grupę "Raqqa is Being Slaughtered Silently (RBSS)" przez co świat mógł dowiedzieć się dużo więcej i dużo szybciej.

RBSS to grupa śmiałków, która powiedziała ISIS "ssijcie". Nie walczyli jednak z dżihadowcami kałachami i koktajlami Mołotova, lecz ukrytymi kamerami, telefonami i Internetem. Od początku utworzenia Państwa Islamskiego z ukrycia nagrywali oraz rozpowszechniali w Internecie prawdziwe oblicze oraz akty barbarzyństwa popełniane przez te muslimskie zwierzęta, rzecz jasna narażając przy tym własne życie. Wielu z nich dosięgła za to kara, ostrze meczet i kule karabinów, więc to nie była niewinna zabawa w złodziejów i policjantów, tylko gra o prawdziwe życie. Członkowie grupy, którzy zostali jeszcze przy życiu wyemigrowali do Europy i postanowili walczyć dalej. Pokazali swoje twarze, wyszli do mediów i nadal opowiadają światu o piekle jakie panuje w ich domu nad Eufratem. W tym całkiem dobrze skonstruowanym filmie faktycznie możemy trochę zobaczyć jak żyje się pod okupacją ISIS, ale prawdę mówiąc nie zobaczyłem tu niczego ponad to, o czym nie miałbym dotąd pojęcia.

Twórcy skoncentrowali się głównie na członkach RBSS, na ich przemyśleniach, lękach i bólach odmienianych przez wszystkie możliwe życiowe przypadki, natomiast fakty polityczne i historyczne zostały niestety potraktowane trochę po macoszemu. Szkoda. Oczekiwałem więcej. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy okazało się wplątanie do dyskusji palącego, głównie w Europie, wątku emigracji, która została przedstawiona według jedynej słusznej opcji o jakiej ciągle słyszymy w mainstreamowych mediach. Zbyt zero-jedynkowe, zbyt naciągane, zbyt politycznie poprawne, ale i tak ogląda się to dobrze.







Teraz coś odrobinę ciekawszego. Sobotni poranny seans ze względu na moją ogólną dyspozycję też dał mi trochę w kość, ale w przeciwieństwie do tureckiego Na uboczu bolesnego zderzenia ze ścianą nie było. Dziwnym nie jest, bo tym razem padło na produkcję argentyńską (+ Hiszpania i Francja w śladowych ilościach), a kino z Ameryki Łacińskiej lubię łykać jak kostki lodu zamoczone w whisky.

Spotkanie na szczycie (La Cordillera) to najnowszy film Santiago Mitre - twórcy Białego słonia, który kilka lat temu także w ramach WFF zrobił trochę zamieszania, w mojej głowie zresztą również. Sam opis wydał mi się co najmniej interesujący. Oto bowiem prezydenci państw Ameryki Południowej przyjeżdżają na ważny szczyt do kurortu ulokowanego wysoko w ośnieżonych chilijskich Andach, na którym mają zapaść ważne decyzje odnośnie negocjowanego paktu gospodarczego spłodzonego na wzór OPEC. Jednym z naszych głównych bohaterów jest świeżo upieczony Prezydent Argentyny (Ricardo Darin). Widzimy kulisy świata polityki ukazanej od wewnątrz, gdzieś pomiędzy korytarzami kurortu, prywatnymi limuzynami i salami obrad.

Taki trochę latynoski House of Cards z tego wychodzi ale jest tu zdecydowanie mniej mięsa i krwi. Darinowi, mimo, że świetna rola, to jednak trochę do Kevina Spacey brakuje. Niemniej daje się to oglądać, przynajmniej do momentu, w którym reżyser postanowił wplątać w opowieść przechodzącą załamanie nerwowe córkę prezydenta i towarzyszące jej problemy. Te postanawiają wylać się także na ważne wydarzenia polityczne w tle, przez co trochę się to wszystko rozsypuje jak domek z kart, niemniej opowieść dalej broni się dzielnie sama, bo do gry o wpływy w regionie dołącza niespodziewanie Wujek Sam (gościnnie Christian Slater). Niestety film wydaje się być niedokończony. Urywa się w momencie, w którym nic jeszcze nie jest jasne i oczywiste. Chciałoby się jeszcze dalej posiedzieć w tych Andach i podumać nad tym co autor miał na myśli, ale prezydenci szybko głosują, szczyt państw się kończy i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Skandal.







Bodo Koxa szanuję bardzo, bo jako jeden z nielicznych młodych twórców w polskim kinie stara się fruwać pod prąd, a to wbrew pozorom nie takie proste zajęcie i najczęściej kończy się rozbiciem głowy o sufit. Ale nie dalej jak 5 lat temu facet poszybował dość wysoko ze swoją Dziewczyną z szafy i bardzo mi się ten jego lot pełen nomen omen polotu podobał. Jednak czas szybko leci i nie znosi odcinać ciągle tych samych kuponów od uznania i sławy. Pora więc była to już najwyższa aby ugruntować pozycję młodego zdolnego w stawce starych nudziarzy i wypuścić w świat nowe kwity.

Człowiek z magicznym pudełkiem jest właśnie najświeższym owocem prac Asterixa, znaczy się Koxa. Miał nawet niezłe przyjęcie na niedawnym festiwalu w Gdyni, zwiastun też przyjemnie grzeje w serducho, wszystko więc zwiastowało naprawdę fajną przygodę. Jako trzeci i ostatni niedzielny seans miał mi też wynagrodzić moje wcześniejsze męki i rozczarowania i… prawie mu się to udało. Wprawdzie niewiele zabrakło, ale jednak, w polskim kinie zawsze musi być jakieś "ale". To zaiste, jest bardzo ciekawe, nieszablonowe i rześkie zderzenie ze światem spisanym na trochę wariackich papierach, ale z drugiej strony trochę za dużo tu wszędobylskich klisz dobrze już znanych i prześwietlonych w innych, głównie zagranicznych produkcjach. Na szybko zaobserwowałem rzucające się w oczy nawiązania do Zakochanego bez pamięci, trochę do Fight Clubu, a nawet występuje tu pewna humoroscenka z odniesieniem do MiB oraz... Blade Runnera. Autorzy się tego co prawda nie wstydzą, ale też, czy naprawdę było to takie potrzebne? Mam wątpliwości. A co jeszcze poza kalkomanią?

Scenariusz, mimo, że niebanalny, wydał mi się trochę nierówny i dziurawy, ale da się to wszystko obronić. Natomiast ukazanie dwóch Warszaw, jednej z 2030 i drugiej z 1952 roku jest bardzo śliskie, wręcz kiczowate. Rozumiem ograniczenia techniczne, że budżet w polskim kinie nie jest z gumy i ten brak gumy widoczny jest właśnie najbardziej w scenach, w których trzeba przekonać widza, że spaceruje po mieście przyszłości, tudzież przeszłości, ale mimo usilnych starań twórców (serio doceniam za próbę) ta sztuka średnio im się powiodła. Tradycyjnie dla polskiego kina kuleje też dźwięk i jakość obrazu, czego doprawdy, nadal, mimo tylu lat romansowania z kinem z całego świata zrozumieć u nas nie potrafię.

Ale żeby nie było znów tak, że tylko ble, to napomnę, że jest tu kilka bardzo smakowitych kąsków, które ratują, a nawet wynoszą film na nieduży piedestał. Chociażby warto zobaczyć to dla uroczo nieporadnego odkurzacza i przyjaznego androida. Do tego kilka fajnych panoramek miasta, trochę może i tandetnych efektów wizualnych, ale jednak jak na polskie warunki miłych dla oka. Wszystko to przyjemnie łechcze podniebienie, niemniej trudno jest mi powiedzieć o czym właściwie jest ten film. Nawet wątek miłosny o którym najwięcej możemy przeczytać w oficjalnych opisach filmu wydał mi się miałki i zupełnie nieprzekonujący. Acz Olga Bołądź za całokształt… ysz… no zdolna i bardzo utalentowana bestia, przyznaję, udźwignęła rolę z gracją. Reszta jest tu milczeniem owiec.

Więc czymże w końcu jest to magiczne pudełko? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Ani to wielki romans, ani wysmakowane Science-Fiction, ani to poważne, ani niepoważne, tak po prawdzie to chyba samo nie wie czym chciałoby być. Film najbardziej przypomina mi jednak kolejną odsłonę Legend Allegro, tylko tym razem trochę dłuższą. I chyba tak należy to wszystko traktować. Ładne dla oka, trochę nostalgiczne, z kolejną odkurzoną starą piosenką (tym razem padło na Maanam) w roli motoru napędowego. Raczej do szybkiego zapomnienia, ale Panie Kox, szanuję, serio. Proszę dalej szybować wysoko nad granią. W końcu coś się z tego musi wielkiego wykluć.



CDN.

środa, 14 października 2015

31'WFF vol.1

Mężczyźni i kurczaki
reż. Anders Thomas Jensen, DEN, 2015
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



To był dla mnie jeden z najciekawszych tytułów tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego i żeby nie trzymać was dłużej w niepewności, wszak czas to pieniądz, to od razu napiszę, że dostałem obuchem w tył głowy od mości rozczarowania. Anders Jensen już raz zadziwił świat, ze swoimi Jabłkami Adama wygrał nawet w Warszawie plebiscyt publiczności w roku 2005 - jeśli dobrze pamiętam - również wysoko go wtedy oceniłem. To było bardzo świeże kino, przaśne, ale przede wszystkim dowcipne i świetnie wyważone. Ale jako, że w życiu nic dwa razy się nie zdarza, to tym razem trochę Jensenowi nie pykło i już piszę dlaczego.

Podstawowym moim zarzutem jest fakt, że Jensen na siłę próbował skopiować wspomniane Jabłka Adama. Zupełnie jakby z braku pomysłów zamarzyło mu się raz jeszcze ogrzać w ich blasku. Do tego celu ponownie zaprosił więc niemal tych samych aktorów, a dla lekkiej zmyły usadził ich nie w kościele, lecz w opuszczonym sanatorium na wyspie. Całość posypał jeszcze bliźniaczym poziomem absurdu i niedorzeczności w treści, oraz doprawił bardzo wytrawnym i specyficznym duńskim (nie mylić z ogólnie skandynawskim, bo to jednak nieco inna para kaloszy) humorem. Ten ostatni niestety został nieco wymuszony i ja osobiście się z nim nie zaprzyjaźniłem, a wręcz przez większość czasu antenowego miałem z nim kosę. Lubię i cenię czarny humor oraz świński i pikantny dowcip, ale tego w dobrym wydaniu było tu zdecydowanie za mało.

Owszem, bożyszcze kobiet - Mads Mikkelsen - z tym swoim wąsikiem i wiejską aparycją robił widowni ogólnie dobrze, to jednak jakość dialogów oraz wymuszony dowcip pozostawiały wiele do życzenia. Niemniej trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie; momenty były. Zwłaszcza w chwilach kiedy okładano się po ryjach, czym popadnie, choćby wypchanym kurczakiem, bobrem, czy inną miedzianą wanną. Urocze to było w chuj, milordzie.

Poza tym film był dla mnie hmm... momentami niesmaczny. Kury, świnki, syf, malaria, cały wiejski inwentarz, do tego gdzieniegdzie rzyganko, pospolity bród, ser spod palców u nóg i odpychająca aparycja bohaterów, no taki to właśnie klimat panuje na tej wyludnionej wyspie. Niby jest cały czas śmieszno, ale częściej jakby bardziej straszno. Nie wiem czy ktoś z was pamięta odcinek (jeden z moich ulubionych) z wczesnego Archiwum X, o braciach Peacock (można sobie wygooglować). Otóż w starym domu na odludziu mieszkali mocno zdeformowani genetycznie bracia, którzy pod łóżkiem w sypialni trzymali prawdziwe szkaradztwo, znaczy się ich mamusię, z którą to sobie czasem spółkowali dla sportu i przez to rodziły się kolejne szkaradztwa. Oglądając Mężczyzn i kurczaków przed oczami miałem właśnie braci Peacock, oczywiście w wersji soft oraz z zachowaniem wszelkich proporcji. Śmiałem się bardziej z tego skojarzenia, aniżeli z filmu samego w sobie. Funny fact.

No ale ad finału. Do miksera zostały wrzucone Jabłka Adama oraz ci zdeformowani bracia z Archiwum X właśnie. Czy wyszedł z tego pożywny i smaczny soczek? Może i na pierwszy rzut oka tak może się on wydawać, ale po bliższym zapoznaniu z miksturą można dostrzec pływające w środku oczy kur i inne wnętrzności prosiaków. Jeśli komuś to nie przeszkadza i zwyczajowo nie ocenia posiłku po wyglądzie, to śmiało, droga wolna. Ja jednak wolę tradycyjne i sprawdzone trunki. Np. whisky. Film ogólnie nie taki znów zły, jak może to wynikać z tekstu, wielu z pewnością się on spodoba, niemniej poprzeczka na starcie zawieszona była przeze mnie dość wysoko, a w konsekwencji Jensen spalił niestety wszystkie trzy próby. Zdarza się, wiadomo, że tak, nawet najlepszym, ale mistrzem świata to tym razem facet nie będzie.

4/6






Rozrywka
reż. Rick Alverson, USA, 2015
111 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Cholera jasna, nie lubię takich rozczarowań. Penetrując rok rocznie festiwalowy program bazuję zwykle na krótkich opisach i trailerach. Żeby postawić na konkretnego konia muszę od razu zostać kupiony jednym, bądź drugim, najlepiej obydwoma jednocześnie. I tak właśnie było w przypadku Rozrywki. Mam słabość do amerykańskiego kina niezależnego, każdego roku staram się coś z tego tortu ukroić dla siebie, a Rozrywka zapowiadała się naprawdę bardzo smacznie. W dodatku została wyświetlona w największej festiwalowej sali, która jednak finalnie została zajęta w ledwie ćwierć części. To był zły znak. Jak żyję, nie widziałem w niej takich pustek na WFF.

Ale po kolei. Film opowiada o podrzędnym i wypalonym komiku, którego zresztą zagrał prawdziwy komik, z krwi i kości, być może nawet tak samo wypalony - Gregg Turkington. Poznajemy go w trakcie niezwykle pasjonującej trasy koncertowej prowadzącej po stanowych więzieniach oraz lokalnych barach i innych przydrożnych spelunach. Jeździ od dziury do dziury starą Toyotą, przebiera się w głupkowaty strój i opowiada durne dowcipy, które nikogo nie śmieszą, nawet jego samego. W tej opowieści w ogóle nie ma niczego do śmiechu, a pozorna komiczność sytuacyjna jest farsą i tragikomedią pomnożoną o miałkość w treści.

Pogrążony w samotności i artystycznym wypaleniu komik ginie w oczach z każdym kolejnym występem. Następuje jego powolny rozkład emocjonalny. Zaczyna coraz częściej obrażać widownię, np. przypadkową i Bogu winną kobietę wyzywa od kurew i szmat. Coś ewidentnie się w nim zbiera, narasta jakiś ból, z którym można byłoby się po części identyfikować, np. walka z powszechnym niezrozumieniem i brakiem akceptacji, zagubienie wyjątkowej jednostki w świecie pełnym idiotów i tak dalej, sęk jednak w tym, że reżyser nie potrafił tego widzowi organoleptycznie przekazać. Efektem tego jest więc finał, który w istocie niczego nie wyjaśnia, tylko pozostawia widza z grymasem twarzy, bólem oczu oraz w szachu niezrozumienia. Zdecydowanie za dużo jest w Rozrywce artystycznego bełkotu, długich pauz, odniesienia do symboli, a także gry urojeniami głównego bohatera, a za mało życiowej mądrości. Brakuje też jakiejś puenty na końcu, przesłania, postawienia wielokropka, kurwa, czegokolwiek. Szkoda, bo ta opowieść na prawdę miała potencjał i zasługiwała na lepszą prezentację. Życie ewidentnie przerosło kabaret.

3/6






Parabellum
reż. Lukas Valenta Rinner, ARG, 2015
75 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi


Na festiwalu zawsze szeroko i silnie reprezentowane jest kino z Ameryki łacińskiej, które to staram się w większym, bądź mniejszym stopniu zaliczyć. W tym roku z kilku kandydatów postawiłem (głównie ze względu na terminy) na argentyńskie Parabellum, które z opisu zapowiadało się co najmniej intrygująco. Niestety tak jak to miało miejsce w przypadku Rozrywki... tylko zapowiadało.

Główne założenia wydawały się jednak dość zachęcająco. Tak oto lądujemy w bliżej nieokreślonej przyszłości, tudzież w świecie równoległym, fikcyjnym, który został dotknięty do końca niezdefiniowanymi katastrofami i klęskami żywiołowymi Powodzie, erupcje wulkanów, deszcze meteorytów i tak dalej. Niemniej świat zdaje się żyć i podążać swoim naturalnym torem, ludzie pracują, chodzą do sklepów, wychowują dzieci, ot, czasem tylko coś komuś spadnie na łeb z kosmosu. W takich oto okolicznościach poznajemy głównego bohatera opowieści, zupełnie nijakiego Hernana, któremu umiera ojciec i który tak przy zupełnej okazji postanawia zmienić coś w swoim nudnym jak spoty Platformy życiu. Przede wszystkim marzy mu się dostosowanie do panujących obecnie trudnych warunków życia. Zapisuje się więc na kurs, pewnego rodzaju przetrwania i survivalu. Wraz z towarzyszącymi mu innymi kursantami zostaje wywieziony na odludzie, gdzieś chuj wie gdzie do środka puszczy, gdzie zostaje poddany serii szkoleń z zakresu obrony osobistej, treningów sprawnościowych, strzeleckich, kamuflażu, etc. Czasem nawet zarysuje się na twarzy widza mały, niewinny uśmiech, ale generalnie nudy i flaki z olejem, głównie przez fatalne i zarąbiście długie ujęcia kamery z których kompletnie nic nie wynika.

Z czasem grupa kursantów się zawęża, najgorsze jednostki odpadają w trybie naturalnej selekcji, a organizatorzy z tygodnia na tydzień przenoszą ostałych się uczestników do innych lokacji, które za każdym razem mają do zaoferowania coraz mniej, a warunki do życia stają się coraz bardziej ekstremalne, aż finalnie kończą rozrzuceni samopas na małych łódkach z kilkoma towarzyszami na pokładzie oraz z jednym tylko karabinem na grupę. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy test i szkoła przetrwania w jednym, a do głosu dochodzą zwierzęce instynkty.

Zasadniczo brzmi to wszystko całkiem nieźle, prawie jak wstęp do nowego reality show na Polsacie, niestety obraz nie podąża krok w krok za treścią, przez co nic się tu kupy nie trzyma. Z jednej strony mamy bardzo długie i przeraźliwie nudne ujęcia kamery, by po chwili przeskoczyć do zupełnie innych scen, jakby z pominięciem kilku innych naraz, jakie według naszego wpuszczonego w kozi róg rozumu winny znaleźć się na ekranie przed nimi. Ktoś nagle ginie, ktoś inny znika i już go więcej nie widzimy, czasem leci z nieba jakiś meteoryt, ktoś inny się podpala, kurwa, nie mam pojęcia co temu artyście łaziło po łbie, ale być może to tylko kwestia zmiany dilera. Tak czy owak, jest to przeraźliwie ciężkostrawne i monotonne kino. Zapewne nigdy nie trafi do Polski, zatem spokojna rozczochrana, nic wam nie grozi. Najlepiej zapomnieć także, że o nim tu czytaliście. Po prostu miejcie Parabellum centralnie w dupie.

2/6

wtorek, 6 stycznia 2015

Jestem oazą spokoju...

Dzikie historie
reż. Damián Szifrón, ESP, ARG, 2014
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Komedia



Jeszcze nie zdążyła do końca wyparować mi z głowy noworoczna gorzała, ani zejść opuchlizna z lewej ręki (ot, mała, acz bolesna kontuzja, ale pisać mogę), a już kina w Polsce zostały zaatakowane świeżym repertuarem, którego w trzech przypadkach uznałem za atak głównie na moją kieszeń. Tak bowiem dobrze prezentuje się kilka tytułów, że aż chce się je wszystkie naraz, mówiąc kolokwialnie - zaliczyć. Zatem w pierwszą sobotę Nowego Roku, tak jak chyba pół Warszawy (sądząc po tłumach) ruszyłem w asyście ataku zimnego deszczu ze śniegiem padającego w poziomie do kina. Mówią, że jaki Sylwester taki cały rok. Mam nadzieję, że ta reguła nie będzie szukała swej analogii w kinie, wszak moja pierwsza w nim wizyta (Kinoteka) przyniosła mi hmm… pewne rozczarowanie.

Otóż. Pierwszy raz w życiu (chyba pierwszy, bo po prostu nie pamiętam innej takiej sytuacji) sprzedano mi, oraz mojej konkubinie bilety na zajęte już miejsca. W ogóle to chyba wysypał się cały system Kinoteki, bowiem w momencie zakupu sala kinowa, jak wołał monitor, była zajęta może w dwóch procentach. Nie dalej jak dziesięć minut później, już bezpośrednio na sali stwierdziliśmy, że te 2% miejsc to i owszem, jest, ale wolnych. Nasze siedziska oczywiście legalnie zajęte i w zasadzie nie robiłbym z tego tytułu rabanu, gdyby nie fakt, że do wyboru pozostało ich już naprawdę niewiele, a bardzo prawdopodobna wydawała mi się też opcja użerania się z jakimś wyznawcą popcornu i wykłócanie się z nim po ciemku o swoje, znaczy się pewnikiem o jego miejsca, czego po prostu wolałbym uniknąć. Zatem szybka cofka do kas, a tam sceny rodem z klęski żywiołowej. Jak żyję, tyle ludzi jeszcze w Kinotece nie widziałem, a chodzę do niej dość regularnie i to od początku jej istnienia. Dopchanie się do oblężonych kas graniczyło z cudem, którego prawdopodobieństwa na ziszczenie nawet nie chciało mi się sprawdzać. Wróciłem więc wściekły, chwyciłem konkubinę za rękę i posadziliśmy tyłki na innych wolnych miejscach. Postanowiliśmy też ich bronić ogniem i mieczem przed dzikimi i sapiącymi ze wściekłości hordami neanderthali, których szczerze się spodziewałem. Na szczęście nie było to konieczne, niemniej już w ciemnicy projekcyjnej dało się usłyszeć w innych częściach sali zwierzęce dysputy oraz kłótnie o konkretny numer fotela, a przy okazji także i liczne zabawne komentarze sprowokowane przez zaistniałą sytuację, które zaprawdę przyznaję, idealnie zgrały się z ogólną tematyką oraz ciężkostrawnością gatunkową filmu jaki właśnie się aktualnie na naszych oczach rozpoczynał. Uff...

Dzikie historie, bo o nich mowa, są szeroko i przy tym bardzo sprytnie reklamowane jako dziecko perwersyjnego świntucha - Almodovara, co w zasadzie jest po części prawdą, ale jednak nie tak znów do końca. Hiszpański zboczek tym razem wcielił się w rolę producenta. Pobłogosławił, załatwił hajs i wypuścił w szeroki obieg, ale to wszystko. Film w rzeczywistości nakręcił Argentyńczyk - Damián Szifrón. I bardzo dobrze, że nie Almodovar, bowiem do niego od pewnego czasu czuję już coś w rodzaju niesmaku. Dzięki temu w Dzikich historiach nie ma nic o transseksualistach, pederastach i księżach molestujących młodych chłopców, co już na dzień dobry powoduje, że człowiek spokojniej zasiada do stołu.


Pierwsze minuty, absurdalny dialog pomiędzy pasażerami samolotu unoszącego się w przestworzach, zaskakujący finał tej sceny, oraz napisy startowe ukazane w asyście dzikich zwierząt i kapitalnej muzyki. Taaaak... Szczerze ubawiony widz od razu odpręża się na fotelu, a mózg przekazuje swojemu właścicielowi wiadomość, iż to będą cholernie miłe dwie godziny z naszego wspólnego żywota. Dzikie historie, to sześć zupełnie niepowiązanych ze sobą (acz tylko na pierwszy rzut oka) nowelowych opowieści, które w formie humoreski i sytuacyjnego skeczu ukazują tą cienką granicę jaka tli się w każdym z nas, a która oddziela od siebie nasz permanentny spokój i opanowanie od wybuchu wściekłej furii. Mówiąc prościej: Dzikie historie są jak William „D-Fens” Foster (Michael Douglas) w Upadku, tkwiący w swym samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Tak, to chyba najlepsze określenie. Masz czasem ochotę dać komuś w pysk? Zrzucić z 8 piętra? Wbić nóż w plecy, albo dosypać trutki na szczury do kawy swojego dyrektora? Tylko nie mów, że nie. I tak nie uwierzę. Wszyscy o tym w swoich cichych urojeniach czasem marzymy, zwłaszcza w chwilach przekroczenia kolejnej, wydawać by się mogło, nieprzekraczalnej już granicy ludzkiej wytrzymałości. No, przynajmniej ja, ale ja to wiadomo, zwykle nienawidzę innych ludzi już z czystego założenia. Lepiej jest się nimi miło zaskoczyć, niż niemile rozczarować.

Szifrón ukazuje więc sześć ludzkich przypadków, zupełnie do siebie niepodobnych, niezwiązanych ze sobą płcią, wiekiem, przynależnością klasową, po prostu różnych, w których następuje ten charakterystyczny myk. Z porządnego i szanowanego obywatela, ojca, męża, żony, inżyniera, kucharki i tak dalej, w kilka sekund i poprzez wewnętrzną przemianę spowodowaną nagłym postawieniem pod ścianą, zmieniają się oni w bestie, czasem w maniakalnych morderców, albo po prostu zdradzają swojego męża na ich własnym ślubie. Ale nie jest tu aż tak znów śmiertelnie poważnie i nazbyt dosłownie. Naszym bohaterom cały czas towarzyszy jego wysokość czarny humor, groteska i kilogramy satyry na otaczający nas świat, które nie tylko komentują nieobliczalność ludzkiej natury, ale także nasz cały kulisty łez padoł, który kręcąc się na złamanie swojego karku co i rusz prowokuje cywilizowanego człowieka do stania się czasem plebejskim i ordynarnym dzikim zwierzęciem. Dlatego też jak najbardziej zasadne jest ukazanie dzikich zwierząt na napisach początkowych jakie nomen omen występują tu w rolach głównych.

Prawdziwa poezja dla ludzi o wysublimowanym poczuciu humoru, którzy lubią zerknąć z odpowiednim dystansem na samych siebie, jak i na cały otaczający nas świat. Tu Argentyńczyk trafił w przysłowiowy środek tarczy. Może nie wszystkie historie są tak samo dobre, ale całość podana na tak zacnie udekorowanym talerzu smakuje wprost wybornie. Trzeba też jednak nieco uważać. Zaprezentowana na dużym ekranie wybuchowa mieszanka treści i emocji jest zaiste, dość niebezpieczna, tak jak jeden z bohaterów - Inżynier Bombka, zatem dawkować ją trzeba ostrożnie, żeby broń Boże nie zaszkodziło. Jedna osoba na sali, acz pewny tego do końca nie jestem, prawdopodobnie zabiła się własnym śmiechem. Także tego… w razie czego ostrzegałem.


Ale najbardziej w Dzikich historiach podoba mi się to, że autor niczego nie gloryfikuje, nie osądza żadnej z postaci, ani też ludzkich postaw. Po prostu niczym Max Kolonko mówi jak jest. W dość prosty sposób udowadnia, że furia, gniew, zemsta i wściekłość, a także opanowanie i spokój to ta sama półka. Żyją sobie one w każdym z nas obok siebie w harmonii i żyć bez siebie nie mogą. Trzeba umieć nad sobą panować, to oczywiste, ale pewnych sytuacji i życiowych ciężarów zdrowy na umyśle człowiek nie jest w stanie udźwignąć. I co wtedy? Nic. Trzeba z tym umieć żyć. W takich sytuacjach wychodzi z nas prawdziwa twarz, ta bez lukru i pudru, bez Ą i Ę jakiego uczymy się całe życie w szkołach, domu, kościele i zakładzie pracy. Przystawieni do ściany, w chwili permanentnej złości i popuszczenia hamulców jesteśmy w stanie teleportować się na inny poziom widzenia ludzi, na inny poziom widzenia całego świata i wiecie co? To wcale nie jest takie złe. Niektórzy bohaterowie Dzikich historii wyszli na swoim przepotwarzeniu się całkiem nieźle. A i ja sam wolałbym zobaczyć do czego jest zdolna np. moja potencjalna kandydatka na dłuższe pożycie kiedy opuści ją rozsądek i opanowanie. Dlatego właśnie tak bardzo lubię i cenię sobie alkohol, którego pomoc akurat w tym charakterze jest wprost nieoceniona.

Zatem czasem warto ponieść wysoką cenę, walnąć kogoś w twarz, dla zasady, żeby zrozumiał, a i żebyśmy my sami mieli z tego radochę, a przy okazji wyrzucili z siebie cały ten ciążący nam balast psychiczny. Zapewne poniesiemy za to należne konsekwencje, ale przynajmniej będzie można wtedy spokojnie spojrzeć przed siebie w lustro. Ten film, to świetna terapia odstresowująca. Jest też pewnego rodzaju aplikacją małej dawki mikstury dopingującej nas do wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. Wkurwia cię żona w domu? To weź się z nią w końcu chłopie rozwiedź. Tylko od razu nie zabijaj;)

Reasumując. Świetne napoczęcie roku. Dzikie historie są krzywym zwierciadłem naszych codziennych żywotów zaprezentowanym w zaskakującej, świeżej formie, która ukazując może i nieco absurdalne sytuacje, w dość komiczny sposób sprowadza nasze jestestwo do słynnego już na cały Internet stwierdzenia: Jestem oazą spokoju. Pierdolonym kurwa kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Nie znamy tylko dnia i godziny, czego najlepszym dowodem było moje wyjście z kina, kiedy to w przypałacowym parkometrze głupia maszyna nie chciała mi przyjąć banknotu, a o płatności kartą nawet nie słyszała. Do tego wszyscy ludzie w okolicy jakby się nagle ze sobą zmówili i raptem nie mieli rozmienić na drobne. Miałem w tejże chwili ochotę wybuchnąć, co też prawie uczyniłem, ale wtedy pomyślałem o zakończonym przed chwilą filmie, o jego bohaterach, i wiecie co? Pomogło. Olałem samochód i poszliśmy do włoskiej knajpki obok coś zjeść. Da się? No. To teraz wszyscy do kin. Zobaczycie mniej więcej to samo, a po wyjściu z kina nikt was za to nie zamknie (acz tego w tym kraju do końca nie można być pewnym), w dodatku się z tego jeszcze pośmiejecie.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

środa, 15 października 2014

30'WFF vol. 3

Parking
reż. Bence Miklauzič, HUN, 2014
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Wpisując sobie przy okazji tego posta tag "HUN", zadumałem się przez chwilę nad tym, że na przeszło pięcioletnim już blogu nie zagościł dotąd ani jeden węgierski film. W sumie, jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, to gdybym tak teraz nagle poszukał w otchłani mojej średnio radzącej sobie z rzeczywistością pamięci ostatniej dobrej produkcji naszych bratanków, to jak nic wyskakują mi od razu Kontrolerzy, a potem długo długo nic. A to przecież był rok 2003. Jedenaście lat czarnej dziury. Pewnikiem było coś jeszcze pośrodku, ale widocznie nie potrafiło się to coś wygodnie ulokować i na dłużej zagnieździć w odmętach mojej czachojebni.

Nie wiem jaka dokładnie jest dzisiaj kondycja madziarskiego kina, wiem natomiast jedno, acz to spostrzeżenie z pewnością nie wystawi mi na tym polu najlepszej laurki (mam to jednak w dupie), że w świecie filmów porno Węgrzy są akurat w ścisłej światowej czołówce i osobiście bardziej kojarzę węgierskie aktorki tejże stylistycznej filmowej ekspresji, aniżeli jej siostry po fachu z kina hmmm... nierozbieralnego. Jak widać jest to naród, który bardziej ceni sobie miłość francuską, od powiedzmy, że tego nieco bardziej ambitnego repertuaru (oczywiście nie mam nic do miłości francuskiej - żeby nie było ;))

Na szczęście raz na pewien czas i na tym polu coś ciekawego się u nich pojawi, czego dowodem jest właśnie film, którego wczoraj miałem przyjemność doświadczyć. Parking w reżyserii Bence Miklauzicia od razu przypadł mi do gustu, a nawet napiszę więcej, czytając już jego krótki opis w czasie festiwalowej selekcji nieco szybciej zabiło mi serce.

A to dlatego, bowiem w filmie tym został wykorzystany pomysł na scenariusz jaki siedział mi w głowie od lat (no, powiedzmy, że połowa pomysłu, te większe pół). Poważnie. Otóż parkując swój samochód wykombinowałem sobie lat temu, niech będzie że z pięć, taką oto krótką opowieść, w której głównym bohaterem będzie dziadek parkingowy. Trochę podobny do tego, jaki akurat siedział w kanciapie na moim przydomowym parkingu. Pijaczek, niechluj, erotoman gawędziarz, z niejasną przeszłością, po rozwodzie i z dzieciakami, które nie chcą mieć z nim zbyt wiele wspólnego. W mojej, tej już wymyślonej historii, dorabiałby on sobie do emerytury na dużym osiedlowym parkingu, a jego życie urozmaicałyby relacje z parkującymi u niego właścicielami różnych pojazdów. Jego kumple z osiedla wpadaliby do niego na piwko i zatracaliby się w najróżniejszych tematach o charakterze stricte życiowym. I jak ten głupi osioł zamiast to wszystko gdzieś spisać i wysłać do biura patentowego, to czekałem cierpliwie aż ktoś mi ten pomysł zajuma spod nosa i spije całą śmietankę, moją śmietankę. Niestety padło na Węgrów. Trochę szkoda, ale jako, ze lubię ten naród, puszczę im to mimo uszu.


Oczywiście Miklauzič opowiedział całość w zupełnie inny sposób niż to sobie obmyśliłem, inaczej też scharakteryzował głównego bohatera, także w inne nawiasy znaczenia upchał całą tą całkiem zabawną historię, niemniej w pewnym sensie pozostał wierny mojemu oryginału i główną scenerią filmu pozostał ulokowany gdzieś między kamienicami i biurowcami wielkomiejski parking. Legionista (od Legii cudzoziemskiej, a nie Legii Warszawa ;)) jest właścicielem, panem i władcą placyku w centrum Budapesztu. To jego cały świat, mieszka tu beztrosko w przyczepie, gotuje, karmi miejscowe gołębie, wieczorami gra na gitarze basowej i w asyście kilku ekscentrycznych znajomych ogląda na ścianie budynku wyświetlone zdjęcia krajobrazów uwolnionych z projektora. Jego leniwy dotąd żywot zakłóca pewnego dnia Imre - budapesztański krawaciarz, bezwzględny i zero-jedynkowy biznesmen, prywatnie właściciel pięknego Forda Mustanga (na moje oko - rocznik 1967, może 68), którego to postanawia pozostawiać w ciągu dnia pracy właśnie na parkingu Legionisty.

Problemem nie do pokonania staje się obsesja właściciela wychuchanej amerykańskiej legendy szos, który to chce ją stawiać pod jedynym daszkiem jaki znajduje się na parkingu, na co od samego początku nie chce się zgodzić nasz nieco tajemniczy pan i władca małego placyku. I tu zaczyna się gra o władzę. Ścierają się ze sobą dwa różne szorstkie charaktery, iskrzy męski upór, honor i chorobliwa ambicja. Oczywiście przy tej okazji jest też sporo śmiechu, trochę też ludzkiego dramatu. Reżyser wplata do tej osiedlowej, z pozoru niewinnej wojenki bardzo zacne relacje międzyludzkie jakie zachodzą pomiędzy kobietą, jej dzieckiem, starszym mężczyzną w wolnej chwili odczytującym kod morsa z wrzącego czajnika, także taksówkarzem, byłym policjantem i właścicielem tureckiej restauracyjki po sąsiedzku. Bardzo, ale to bardzo sympatyczna słodko-gorzka opowieść. Film, którego sam bym się nie powstydził, gdybym rzez jasna dysponował talentem i możliwością tworzenia czegoś więcej niż tylko kilkuminutowe teledyski na YT. Mniej więcej tak właśnie go sobie wyobrażałem. Wybaczam więc reżyserowi wykorzystanie mojego pomysłu, na szczęście tego nie spieprzył. Oby tylko tak częściej bracia madziary i żebym nie musiał czekać na wasze dobre kino kolejnych jedenastu lat.

Aha. Na koniec jeszcze mała i osobista dygresja.
Wiele już lat uczęszczam do kina, także wielu dziwnych ludzkich zachowań byłem w nim świadkiem, ale to czego doświadczyłem w czasie tego seansu osiągnęło apogeum prywatnego wkurwienia. Obok mnie, dokładniej rzecz biorąc to po mojej prawicy, jakieś 30 cm dalej siedziała kobieta, w sumie koło trzydziestki, w okularach, której śmiech był wprost nie do zniesienia. Nie, przepraszam, to nie był śmiech, to było skomlenie osła w porze godowej. W dodatku ta niby człekokształtna istota śmiała się do rozpuku nawet wtedy, kiedy na ekranie nie było niczego do śmiechu, zupełnie nic. Po seansie i zapaleniu się świateł spojrzałem jej głęboko w oczy, gdyż chciałem ją zapamiętać i unikać na przyszłość, a przy tym przekazać jej podświadomie, że jest szkodnikiem, który winien do ZOO chodzić i dla dobra ogółu zamykać się w klatce, a nie w kinach straszyć. Niestety nie mam pewności czy zrozumiała.

4/6

Zwiastuna niestety jeszcze brak. Nie wiem też, czy kiedykolwiek film trafi do Polski. Oby.




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Szef, anatomia przestępstwa
reż. Sebastián Schindel, ARG, 2014
95 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller



Bez dwóch zdań jest to film, który powinien być wyświetlany w krajach gdzie panuje głód. Ja na ten przykład na seans poszedłem już lekko przegłodzony, a po jego zakończeniu nie miałem na nic ochoty, a już tym bardziej na cokolwiek mięsnego. Chryste, ile tu mięsa, i nie mam na myśli rzucania kurwami na prawo i lewo, nie - mięso, dosłownie mięso, głównie surowe, jest tu wszechobecne, bowiem opowiada historię, zresztą inspirowaną faktami, o pracowniku sklepu mięsnego, który dopuszcza się rzeczy karygodnej z punktu widzenia moralnego - morderstwa, ale które jest jednocześnie karkołomnie tłumaczone i uzasadniane przez reżysera - Sebastiana Schindela.

Osobiście mam mały problem z tym filmem, ponieważ pomimo tego, iż ma w sobie wszystko to, co powinien dysponować w swoim pierwotnym założeniu, to jednak wyszedłem z niego zupełnie obojętny na to, co w zasadzie przed chwilą na tymże ekranie zobaczyłem. Być może jakimś tam niewielkim czynnikiem tłumaczącym moje lekko olewcze zachowanie był fakt, że w czasie seansu leciał mecz Polska - Szkocja, w związku z czym co chwila korciło mnie, aby sprawdzić ukradkiem i w kinowych ciemnościach aktualny wynik, czego ostatecznie nie uczyniłem. Ale wiercenie w fotelu pozostało mi już do końca.

Szef... opowiada o dość przykrej sytuacji jaka w podświadomości i marzeniach sennych nierzadko nawiedza pewnie i wielu z nas. Bo też któż z nas nie chciałby czasem zabić swojego szefa, zwłaszcza, kiedy jest tyranem, wykorzystuje cię, gardzi tobą, cofa ci urlop i w ogóle jest nieludzki. Taki właśnie jest szef Hergomenesa - wieśniaka z prowincji, analfabety, który wraz z żoną przyjeżdża do Buenos Aires w poszukiwaniu lepszego życia, znaczy się pracy przede wszystkim. Znajduje ją w sklepie mięsnym. Staje się więc rzeźnikiem, a my wraz z nim uczymy się tej jakże zacnej sztuki tajemnej. Oczami kamery dowiadujemy się co i jak robi się z mięsem, tonami mięsa. Jak robi się z niego kotlety, rumsztyki, sznycle, kiełbasę i inne mięsne jeże. Od razu mogę powiedzieć, że często robi się to w niefajny sposób (jakby kto jeszcze nie wiedział). Delikatnie rzecz ujmując, to nie jest film dla wegan i innych kulinarnych zboczeńców. No, chyba, że przeżywają aktualnie jakiś kryzys i chcą się umocnić w anty mięsnej wierze, wtedy owszem, zachęcam na seans, wybije on wam mięso z łbów do końca życia. Całe szczęście, że nie wynaleziono jeszcze jakichś receptorów zapachu, które montowano by w sali kinowej. Niemniej przy umiarkowanie sprawnie działającej wyobraźni, smród zepsutego mięsa nie jest tu specjalnie trudny do osiągnięcia.


Właściciel w sumie kilku sklepów mięsnych traktuje swoich podwładnych w sposób niedopuszczalny w cywilizowanym świecie - wykorzystuje pracowników, pobiera od nich haracz, mami wielkimi pieniędzmi, zmusza do ciężkiej pracy i bezdyskusyjnego posłuszeństwa, w dodatku szantażuje ich, straszy i karze sprzedawać zepsute mięso. Napisałem "w cywilizowanym świecie"? No to cofam to. Są to standardy pracy doskonale znane wszystkim i występujące także w bardziej przychylnych prawom człowieka szerokościach geograficznych. Niestety. Przytłaczająca naszego bohatera przemoc, manipulacja i zwykłe skurwysyństwo popycha go do ostateczności, do morderstwa, które w tym świecie wydaje się być jedynym lekarstwem na całe zło. Ale reżyser nie daje za wygraną, próbuje przekonać widza, że czasem po prostu trzeba tak postąpić, dla zasady. Ja, powiem szczerze, ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości.

Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach jakie miały miejsce 10 lat temu. Reżyser w dosłowny sposób ukazuje niewolnictwo w XXI-wiecznym wydaniu w Buenos Aires, lecz tak po prawdzie tyczy się ono całego świata i poniekąd ukazuje również to jak traktuje się dziś w nim ludzi pracy. Opowieść z uporem maniaka poszukująca godności ludzkiej, w zasadzie polecam, acz uważam, że film nadaje się bardziej na mały ekran telewizji, aniżeli na kinowe salony. Dlatego też nie wróżę mu wielkiej kariery, mimo, że zdobywa on już jakieś nagrody na festiwalach. Cóż, najwyżej się pomylę. Nie pierwszy raz z resztą.

4/6

Tu także brak jeszcze zwiastuna. Był to dopiero drugi międzynarodowy pokaz filmu, a reżyser jest spoko, typowy Argentyńczyk, pogratulował nam zwycięstwa z Niemcami i szczerze ucieszył się, że prowadzimy ze Szkotami 1:0 ;)

poniedziałek, 18 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Boogie

Boogie El Aceitoso
reż. Gustavo Cova, ARG, 2009
90 min.

Animacja dla dorosłych prawie zawsze charakteryzuje się albo przemocą, albo siarczystym językiem. Argentyński twórca Gustavo Cova wrzucił do kotła jedno i drugie. Danie przyrządził na podstawie przepisu autorstwa Roberto Fontanarossy (twórcy komiksu). Doprawił szczyptą sarkazmu i czarnego humoru, garścią seksizmu, łyżką rasizmu oraz butelką męskiego szowinizmu. Wyszło z tego bez dwóch zdań danie mistrzów. Obłędne w smaku, choć zabójcze dla procesu trawienia.

"Boogie - bohater argentyńskiego komiksu autorstwa wielkiego Roberto Fontanarossy. Jest weteranem wojny w Wietnamie i łowcą nagród. Gdzie tylko się zjawi, pozostawia po sobie kałuże krwi. Boogie jest seksistą, rasistą, brutalem oraz najgroźniejszym płatnym zabójcą w całym mieście. A przynajmniej tak mu się wydaje. Gdy szef lokalnej mafii musi pozbyć się kluczowego świadka, zatrudnia jednak innego zabójcę. Jest młody, wysportowany, przystojny i wygląda jak chirurg. Boogie musi udowodnić wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że wciąż jest najlepszy. Animacja jest parodią rasizmu, przemocy, nacjonalizmu, seksizmu."

Powiem krótko. Gdyby Tarantino robił filmy animowane, Boogie należałby do jego sztandarowych obrazów. Ten sam styl. Tyle samo krwi i roztrzaskanych czaszek na minutę. Podobne dialogi i szorstki humor. W końcu tak samo jak u Tarantino zabijanie na ekranie nie szokuje, lecz bawi. Nawet dziewczyny w kinie sikały ze śmiechu podczas kolejnych scen, w których tryskały hektolitry krwi z tętnic szyjnych bohaterów pozbawionych głowy.

Dobra rozrywka i smaczny przerywnik dla fabularnych produkcji. Bynajmniej nie były to zmarnowane 90 minut mego życia. Wręcz przeciwnie. To była mądra inwestycja ;)

4/6



poniedziałek, 6 września 2010

Przeminęło z wiatrem

Tetro
reż. Francis Ford Coppola, USA, ARG, ESP, 2009
127 min. Gutek Film



Czekałem na ten film. Niecierpliwiłem niczym mały brzdąc oczekujący pierwszej gwiazdki na niebie. Francis Ford Coppola co prawda nie należy do moich ulubionych reżyserów, nie mniej jednak jego nazwisko w branży oznacza „skazany na sukces”. Czego najlepszym przykładem oprócz jego najgłośniejszych tytułów, są choćby jego córka Sofia, czy bratanek Nicolas... Cage. 71-letni już senior rodu, postanowił na jesieni swego życia nie dawać jeszcze za wygraną i wyraźnie zwiększył swoją aktywność za kamerą. Tetro to jego drugi film z rzędu na przestrzeni dwóch lat, który powstał na podstawie swojego autorskiego scenariusza. Czy 13 lat przerwy od kamery dobrze zrobiło staremu mistrzowi, twórcy jednego z najznamienitszych obrazów filmowych w historii kina (Czas Apokalipsy)?

Powiem tak. Stary mistrz może dziś wszystko. Ale... no właśnie. Czy wypada?

Z Coppolą mam ten problem, że mimo posiadanego niewątpliwego reżyserskiego kunsztu, jego filmy są dla mnie regularną kratką w zeszycie, na której z dumą pręży się naszkicowana falista krzywa, zwana potocznie sinusoidą. Pozwoliłem sobie na to matematyczne porównanie, gdyż właśnie ta funkcja trygonometryczna najdobitniej odzwierciedla dokonania reżysera. W przeszłości potrafił nakręcić fenomenalne filmy pokroju wspomnianego Czasu Apokalipsy, czy też trylogię Ojca Chrzestnego, ale także zdarzały mu się średnio udane obrazy (choć pewnie znajdą się ich obrońcy) jak np. Peggy Sue wyszła za mąż, czy też Trucker-konstruktor marzeń. Nie można mu jednak odmówić braku ambicji i zamiłowania do eksperymentowania. W swoim reżyserskim CV ma na koncie filmy gangsterskie, komedie romantyczne, dramaty wojenne, biografie, sensacje, a nawet musical. Tak więc dzierży w rękach wachlarz gatunkowy o imponujących rozmiarach.

Tetro reklamowany jest u nas jako jego najlepszy film od czasu Apokalipsy, czyli od lat w których po naszych ulicach jeździły czołgi, a na półkach w sklepach stał tylko ocet. Szmat czasu. Duże więc to wyzwanie i ogromna skala oczekiwań.

I powiem szczerze, że początek filmu mnie uspokoił, a nawet wprowadził w przyjemny stan. Czarno-biały obraz, dobra muzyka, argentyński, nieco magiczny pejzaż artystycznej dzielnicy Buenos Aires, w asyście przepięknej (no mam do niej słabość) Maribel Verdu, zagwarantowały mi na dzień dobry bardzo fajny i obiecujący odbiór nowego dzieła dziadka Coppoli.

Dalej nadal jest dobrze. Vincent Gallo, który w moim odczuciu ma gigantyczny i niestety nadal nie do końca wykorzystywany filmowy potencjał, w roli tytułowego niespełnionego pisarza skrywającego rodzinny sekret z przeszłości, prezentował się w artystycznej czerni i bieli naprawdę dobrze. W ogóle mocne aktorstwo w tym filmie to wielki atut Tetro.

Im dalej w las, tym niestety zaczęły pojawiać się pewne mankamenty. Tetro niebezpiecznie lawiruje między artystycznym pastiszem filmów Almodovara i Jarmuscha, co momentami trochę mnie irytowało. Mało rozbudowana fabuła, umiarkowana w słowa treść i teatralny artyzm w przekazie obrazu, przywodziły mi na myśl inne filmy wspomnianych reżyserów. Formalnie nie ma niczego złego w czerpaniu wzorców od uznanych twórców, nie mniej jednak, po Coppoli się tego nie spodziewałem.

Przymknąłem jednak oczy na pewne analogie i licząc na spójność całości oraz mądre zakończenie, dalej brnąłem w rytm argentyńskiego tanga naszych bohaterów. Niestety finisz filmu rozczarował mnie najbardziej. Historia rodziny w której „geniusz może być tylko jeden” intryguje, ale w ostateczności ani nie zaskakuje, ani też nie zaspakaja rozbudzonego we mnie wcześniej apetytu. Mozolne odwracanie ukrytych kart historii swojego rodu przez młodego Benniego (Alden Ehrenreich), co prawda prowokuje u widza ciekawość, ale też wiele mu obiecuje. W tym przypadku mam wrażenie, że obietnice zostały rzucone na wiatr, który na końcu brutalnie z siłą huraganu zniweczył cały misterny plan i zamysł reżysera.

Historia braci świadomie odciętych od więzów rodzinnych, lekko zagubionych w cieniu stylizowanego na demonicznego surowego ojca, światowej sławy dyrygenta Brandauera, stanowi nieudaną karykaturę walki zbuntowanych synów z ojcowską dyktaturą. Z jego zakazami i nakazami. Wymaganiami i oczekiwaniami. Niestety na wiele postawionych w filmie pytań nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Może poza jedną. Należy unicestwić dyktatora, zabić ojca by wyzwolić rodzinę z zakłamania i cierpienia. Niestety dla mnie to trochę mało.

Gwoździem do trumny był wątek w którym Coppola jakby na siłę chciał wkomponować do swojego filmu postać Alone, graną przez jedną z najważniejszych kobiet Almodovara – Carmen Maurę. Finałowe sceny z jej udziałem rozgrywane na Festiwalu Patagonia były po prostu rażącym w oczy telenowelowym kiczem, niszczącym prawie cały dorobek tego trwającego przeszło dwie godziny obiecującego filmu. Szkoda, bo do tego momentu było bardzo poprawnie. Udany i bardzo ciekawy montaż oraz zdjęcia w czerni i bieli uzupełnione kolorowymi retrospekcjami, do tego teatralna scenografia i artystyczne pozy, oraz mądrości literatury, dobre aktorstwo i interesująca muzyka, wszystko to próbowało zatrzeć ślady niezbyt dopracowanego scenariusza. Zapewne wielu nabierze się na tą zasłonę dymną. Na ukrytą grafomanię reżysera. Ja niestety wychodząc z kina czułem się trochę jak przed rokiem, gdzie z trudem próbowałem strawić po seansie wyjątkowo niestrawne dzieło Larsa von TrieraAntychryst. Ten sam kaliber rozczarowania poprzedzony dużym apetytem i wielkimi nadziejami.

Tetro nie jest złym filmem. Warto obejrzeć, ale błagam, nie nastawiajcie się na arcydzieło. U Coppoli przeminęło ono już chyba niestety bezpowrotnie wraz z jego młodością.

3/6