reż. Francis Ford Coppola, USA, ARG, ESP, 2009
127 min. Gutek Film
Czekałem na ten film. Niecierpliwiłem niczym mały brzdąc oczekujący pierwszej gwiazdki na niebie. Francis Ford Coppola co prawda nie należy do moich ulubionych reżyserów, nie mniej jednak jego nazwisko w branży oznacza „skazany na sukces”. Czego najlepszym przykładem oprócz jego najgłośniejszych tytułów, są choćby jego córka Sofia, czy bratanek Nicolas... Cage. 71-letni już senior rodu, postanowił na jesieni swego życia nie dawać jeszcze za wygraną i wyraźnie zwiększył swoją aktywność za kamerą. Tetro to jego drugi film z rzędu na przestrzeni dwóch lat, który powstał na podstawie swojego autorskiego scenariusza. Czy 13 lat przerwy od kamery dobrze zrobiło staremu mistrzowi, twórcy jednego z najznamienitszych obrazów filmowych w historii kina (Czas Apokalipsy)?
Powiem tak. Stary mistrz może dziś wszystko. Ale... no właśnie. Czy wypada?
Z Coppolą mam ten problem, że mimo posiadanego niewątpliwego reżyserskiego kunsztu, jego filmy są dla mnie regularną kratką w zeszycie, na której z dumą pręży się naszkicowana falista krzywa, zwana potocznie sinusoidą. Pozwoliłem sobie na to matematyczne porównanie, gdyż właśnie ta funkcja trygonometryczna najdobitniej odzwierciedla dokonania reżysera. W przeszłości potrafił nakręcić fenomenalne filmy pokroju wspomnianego Czasu Apokalipsy, czy też trylogię Ojca Chrzestnego, ale także zdarzały mu się średnio udane obrazy (choć pewnie znajdą się ich obrońcy) jak np. Peggy Sue wyszła za mąż, czy też Trucker-konstruktor marzeń. Nie można mu jednak odmówić braku ambicji i zamiłowania do eksperymentowania. W swoim reżyserskim CV ma na koncie filmy gangsterskie, komedie romantyczne, dramaty wojenne, biografie, sensacje, a nawet musical. Tak więc dzierży w rękach wachlarz gatunkowy o imponujących rozmiarach.
Tetro reklamowany jest u nas jako jego najlepszy film od czasu Apokalipsy, czyli od lat w których po naszych ulicach jeździły czołgi, a na półkach w sklepach stał tylko ocet. Szmat czasu. Duże więc to wyzwanie i ogromna skala oczekiwań.
I powiem szczerze, że początek filmu mnie uspokoił, a nawet wprowadził w przyjemny stan. Czarno-biały obraz, dobra muzyka, argentyński, nieco magiczny pejzaż artystycznej dzielnicy Buenos Aires, w asyście przepięknej (no mam do niej słabość) Maribel Verdu, zagwarantowały mi na dzień dobry bardzo fajny i obiecujący odbiór nowego dzieła dziadka Coppoli.
Dalej nadal jest dobrze. Vincent Gallo, który w moim odczuciu ma gigantyczny i niestety nadal nie do końca wykorzystywany filmowy potencjał, w roli tytułowego niespełnionego pisarza skrywającego rodzinny sekret z przeszłości, prezentował się w artystycznej czerni i bieli naprawdę dobrze. W ogóle mocne aktorstwo w tym filmie to wielki atut Tetro.
Im dalej w las, tym niestety zaczęły pojawiać się pewne mankamenty. Tetro niebezpiecznie lawiruje między artystycznym pastiszem filmów Almodovara i Jarmuscha, co momentami trochę mnie irytowało. Mało rozbudowana fabuła, umiarkowana w słowa treść i teatralny artyzm w przekazie obrazu, przywodziły mi na myśl inne filmy wspomnianych reżyserów. Formalnie nie ma niczego złego w czerpaniu wzorców od uznanych twórców, nie mniej jednak, po Coppoli się tego nie spodziewałem.
Przymknąłem jednak oczy na pewne analogie i licząc na spójność całości oraz mądre zakończenie, dalej brnąłem w rytm argentyńskiego tanga naszych bohaterów. Niestety finisz filmu rozczarował mnie najbardziej. Historia rodziny w której „geniusz może być tylko jeden” intryguje, ale w ostateczności ani nie zaskakuje, ani też nie zaspakaja rozbudzonego we mnie wcześniej apetytu. Mozolne odwracanie ukrytych kart historii swojego rodu przez młodego Benniego (Alden Ehrenreich), co prawda prowokuje u widza ciekawość, ale też wiele mu obiecuje. W tym przypadku mam wrażenie, że obietnice zostały rzucone na wiatr, który na końcu brutalnie z siłą huraganu zniweczył cały misterny plan i zamysł reżysera.
Historia braci świadomie odciętych od więzów rodzinnych, lekko zagubionych w cieniu stylizowanego na demonicznego surowego ojca, światowej sławy dyrygenta Brandauera, stanowi nieudaną karykaturę walki zbuntowanych synów z ojcowską dyktaturą. Z jego zakazami i nakazami. Wymaganiami i oczekiwaniami. Niestety na wiele postawionych w filmie pytań nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Może poza jedną. Należy unicestwić dyktatora, zabić ojca by wyzwolić rodzinę z zakłamania i cierpienia. Niestety dla mnie to trochę mało.
Gwoździem do trumny był wątek w którym Coppola jakby na siłę chciał wkomponować do swojego filmu postać Alone, graną przez jedną z najważniejszych kobiet Almodovara – Carmen Maurę. Finałowe sceny z jej udziałem rozgrywane na Festiwalu Patagonia były po prostu rażącym w oczy telenowelowym kiczem, niszczącym prawie cały dorobek tego trwającego przeszło dwie godziny obiecującego filmu. Szkoda, bo do tego momentu było bardzo poprawnie. Udany i bardzo ciekawy montaż oraz zdjęcia w czerni i bieli uzupełnione kolorowymi retrospekcjami, do tego teatralna scenografia i artystyczne pozy, oraz mądrości literatury, dobre aktorstwo i interesująca muzyka, wszystko to próbowało zatrzeć ślady niezbyt dopracowanego scenariusza. Zapewne wielu nabierze się na tą zasłonę dymną. Na ukrytą grafomanię reżysera. Ja niestety wychodząc z kina czułem się trochę jak przed rokiem, gdzie z trudem próbowałem strawić po seansie wyjątkowo niestrawne dzieło Larsa von Triera – Antychryst. Ten sam kaliber rozczarowania poprzedzony dużym apetytem i wielkimi nadziejami.
Tetro nie jest złym filmem. Warto obejrzeć, ale błagam, nie nastawiajcie się na arcydzieło. U Coppoli przeminęło ono już chyba niestety bezpowrotnie wraz z jego młodością.
3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz