Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JPN. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JPN. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2017

Filmowe rekolekcje

Milczenie
reż. Martin Scorsese, USA, JPN, ITA, MEX, 2016
161 min. Gutek Film
Polska premiera: 17.02.2017
Dramat, Historyczny, Religijny



Martin Scorsese idealnie wstrzelił się ze swoim lirycznym i bardzo osobistym Milczeniem, w przeddzień wybuchu religijnej wojny na skalę światową, w sam środek kryzysu wiary w kolebce chrześcijaństwa, oraz w czasie szerzących się po cywilizacji łacińskiej wirusów apostazji i ateizmu. Kino głównego nurtu niezwykle rzadko chce i potrafi dziś dyskutować o istocie wiary. W świecie opętanym przez ciemność i duchowy nihilizm wiara najczęściej wykorzystywana jest do zobrazowania przejaskrawionego fanatyzmu na tle religijnym, głównie w celach prześmiewczych. Rzadko zadaje trudne pytania, rzadko też dostarcza odbiorcy sensownych odpowiedzi. Ale nie w Milczeniu. W nim najbardziej cenię to, że nie przyodziewa moralizatorskich szat, nie krzyczy i nie rości sobie prawa do wpływania na szerokie masy tłumacząc im co mają myśleć oraz w co wierzyć. W Milczeniu najbardziej szanuję to, że skłania do przemyśleń i chce rozmawiać o Bogu i człowieku jednocześnie. Ze wszystkimi. Z wierzącymi, niewierzącymi, wyznawcami Jezusa, Allaha, Buddy, a być może nawet i z kościołem latającego potwora spaghetti.

Milczenie, to czasem lepszy, czasem gorszy zbiór filozoficznych rozważań na temat wiary, Boga w ogóle, ale też wchodzi w korelacje z zupełnie mniej boskimi, przyziemnymi, stricte ludzkimi przekleństwami i powinnościami: przeznaczeniem, wiernością, odwagą, poświęceniem, strachem, cierpieniem, czy bólem. Wspaniałe uniwersum nisko pochylające się nad moralną kondycją współczesnej ludzkości, która tak po prawdzie niewiele zmieniła się od odwzorowanej przez Scorsese XVII-wiecznej rzeczywistości. Dzisiejszą zaprezentowaną w filmie Japonią może być np. Syria, albo po co szukać tak daleko - multikulturowa Francja. A oglądając wczoraj wydarzenia z weekendu jakie miały miejsce pod Wawelem, to Japonią sprzed czterech wieków można nazwać nawet i Polskę podzieloną dziś w quasi fanatyzmie religijnym i antyreligijnym mniej więcej na równe dwie krwawiące części. Scorsese bazując na motywach historycznych oraz na podstawie powieści Ajusaku Endo z roku 1966, którą zafascynował się już 26 lat temu, zbudował bardzo uniwersalną platformę po której swobodnie mogą tupać nóżkami dzisiejsi reprezentanci tegoż łez padołu, którzy z rozkoszą walą się po mordach krucyfiksem trzymanym w jednej dłoni oraz gumowym dildo w drugiej.

Zresztą, daleko nie trzeba szukać podobieństw. Tylko w całym roku 2016 zamordowano na świecie ponad 90 tys. Chrześcijan, a pół miliarda doświadczyło represji z powodu swojej wiary. Co 6 minut na świecie mordowany jest jeden wyznawca Jezusa, przez co staliśmy się (my, bo się do nich śmiertelnie poważnie zaliczam) najbardziej prześladowaną grupą religijną na świecie. Śmieszy mnie i zarazem trochę przeraża głoszenie przez wrogów krzyża i koloratki powielanych od dziesiątek lat opinii o barbarzyńskich krucjatach, pedofilach i zawłaszczaniu przez Watykan sumień narodów trzeciego świata przy jednoczesnym rozgrzeszaniu "religii pokoju" jaką jest Islam, który ma na rękach więcej krwi niż cały dorobek chrześcijaństwa zebrany przez wszystkie wieki wieków (Amen). Ale też nie o to tu chodzi, żeby licytować się kto jest bardziej okrutny i czyj Bóg ma więcej za uszami. Przynajmniej nie według Scorsese. Dla niego najważniejszy jest człowiek. I słusznie. Bóg i wiara sama w sobie są tylko wskazówką, zapisanym w świętych księgach zbiorem reguł oraz moralnych wartości z którymi zgadzamy się lub nie, oraz na których wytycznych chcemy maszerować z podniesioną głową po świecie, by stać się dobrym człowiekiem żyjącym zgodnie ze swoim sumieniem.


Milczenie zatem opowiada głównie o ludziach. Słabych i silnych, wierzących i niewierzących, pomiędzy którymi Scorsese rozgrywa główną batalię o ludzką godność. Wygląda to wszystko na wyrównane przeciąganie liny. Po jednej stronie Jezuici głoszący Słowo Boże w pogańskiej Japonii, z drugiej zaś miejscowi władcy, którzy stawiają na mądrości Buddy i nie życzą sobie wpieprzania się kolonizatorów z dalekiej Europy w nie swoje sprawy, tradycje i wierzenia. Trochę racji w obu obozach. Celowo poprowadzono narrację w taki sposób, żeby przeciętny zjadacz popcornu szukał odpowiedniego wyważenia pomiędzy dwoma skonfliktowanymi światami. Jedni dostrzegą więcej mądrości i prawd objawionych u jednych, drudzy u ich przeciwników. Wiadomo. Nie zgadzam się jednak z niektórymi opiniami z jakimi się zetknąłem w Internecie, że Milczenie jest filmem stricte antychrześcijańskim, wymierzonym przeciwko Bogu, czego doprawdy nie jestem w stanie dostrzec. To nie jest film ani anty, ani też specjalnie pro. Balansuje gdzieś pomiędzy i stara się być uczciwy dla jednych, jak i drugich, acz i tak finalnie oko zostaje puszczone w jednym konkretnym kierunku.

Nie ukrywam, że Scorsese mnie trochę pozytywnie zaskoczył. Nie od dziś wiadomo, że jego romans z wiarą w Boga był bardzo trudny i burzliwy. Gdy ostatni raz miał bliską styczność z Watykanem był przez niego ostro krytykowany za kontrowersyjne Ostatnie kuszenie Chrystusa. Dziś, te 30 lat, kilka papieży i gangsterskich filmów później Scorsese znów się do niego zbliżył, mało tego, światową premierę filmu zaplanował właśnie w Watykanie na tronie Piotrowym. Jego wizja wiary, ludzkiego dlań poświęcenia i targającego człowieka wątpliwościami jest dużo bardziej dojrzalsza i mądrzejsza. To pewnik. Ma w tym nawet spore doświadczenie. Próbował ją okiełznać przez wiele lat. Czy to w Taksówkarzu chcącym wyplenić przemocą plugawe zło i brud zalegający na ulicach Nowego Jorku, czy też w Przylądku strachu poprzez brutalną walkę o zadośćuczynienie i boską sprawiedliwość. Bóg i wiara przez wiele lat towarzyszyły w filmach Scorsese'owi, by w końcu postawić kropkę nad i w Milczeniu, które stało się czymś w rodzaju publicznego wyznania grzechów przez dziarskiego reżysera.


Bardzo podoba mi się także stawianie wielokropka na końcu wielu filozoficznych rozważań oraz przemyśleń zamiast wykrzyknika. To prowokuje do dyskusji w nomen omen milczeniu samego z sobą, otwiera umysł i skłania do duchowego zaangażowania się w historię, zwłaszcza biorąc pod uwagę czasową i kulturową aktualność rozterek naszych głównych bohaterów. To wszystko powoduje, że długie 160 minut bardzo szybko i bezboleśnie przelatuje przez szczerze pochłoniętą ekranowym liryzmem głowę. Niemniej do geniuszu jednak trochę brakuje. Niestety. Nie umiem tylko na dziś zdefiniować tego, co konkretnie w tym obrazie mnie uwierało. Być może wpływ na to miał zestaw aktorski z pierwszego planu, który delikatnie rzecz ujmując nieco irytował i w przeciwieństwie do bardziej autentycznego planu drugiego nie zdał egzaminu z wyróżnieniem. Być może raziło mnie perfekcyjne posługiwanie się językiem angielskim przez japońskich wieśniaków, lub też wpływ na to miała momentami źle poprowadzona przez Scorsese narracja z wątpliwie zarysowaną linią finalnego duchowego katharsis, które niestety trochę mnie rozczarowało. Sam do końca nie okiełznałem jeszcze swoich wątpliwości, ale może potrzebuję na to więcej czasu.

Jedno jednak jest pewne. Martin Scorsese, pół Włoch, pół Amerykanin, pół wierzący i pół niewierzący przybliżył człowieka do Boga oraz Boga do człowieka. Tytułowe milczenie można zapewne interpretować na wiele sposobów, ja jednak dostrzegam w nim próbę oddzielenia ziarna od plew oraz pośredników wiary od jej autentycznych odbiorców i poszukiwaczy prawd objawionych. W lirycznym i wizualnie pięknym Milczeniu jest coś z poezji, gdzie ascetyczna duchowość zderza się z głębią filozofii i mądrością człowieka, który pyta, bo chce wiedzieć, a nie być tylko kontrowersyjny. Milczenie dogłębnie penetruje granice ludzkiego poświęcenia, wierności ideałom oraz oddania wyższej sprawie. Nie wyśmiewa, nie krytykuje, lecz tłumaczy i prowokuje do swoistej refleksji. Osobiście uważam, że nie ma nic gorszego od człowieka, który nie wierzy w nic. Tacy ludzie najczęściej nie wierzą również w samych siebie, nie posiadają autorytetów i nie stawiają przed sobą żadnych wzorów do naśladowania oraz celów, do których w życiu zmierzają. Nie szukają też żadnych odpowiedzi i nie zadają pytań. Krytykują wszystko inne im obce oraz wyższe, bo nie rozumieją. Kończą zwykle zawsze tak samo. Jako nieszczęśliwi ludzie. Scorsese swoim najnowszym filmem odpowiada im w bardzo prosty sposób: Wierzcie, lub nie wierzcie, generalnie mam to w dupie, ale przynajmniej bądźcie w tym uczciwi, szczerzy, konsekwentni i autentyczni. Tak, to chyba największa mądrość i siła rażenia Milczenia. Idealne filmowe rekolekcje w sam raz na trwający właśnie Wielki post. Polecam. Ksiądz Wujek Ekran. Z Bogiem.






Filmweb: 6,9
IMDb: 7,4


sobota, 19 października 2013

29'WFF - vol.6

Dotyk grzechu
reż. Jia Zhang-ke, CHN, JAP, 2013
135 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.12.2013
Dramat



Trzeba chyba czasem nie lekceważyć wszelkich objawionych znaków na niebie i zwyczajnie zacząć brać je za pewnik. Można dzięki temu zaoszczędzić trochę czasu, a niekiedy nawet i pieniędzy. Osobiście nie należę do ludzi przesądnych, acz za każdym razem, kiedy widzę wypłatę na swoim koncie, to niemal połowę z niej niezwłocznie przelewam na rachunki i inne podatki, by odrzucić od siebie złe moce wierzytelności. Taki jakiś dziwny przesąd... W czwartek objawił mi się właśnie jeden ze znaków, którego ponownie zlekceważyłem. Konkretnie to w Multikinie. Wieczorem. O 21. W momencie kiedy miała rozpocząć się projekcja Dotyku grzechu, wyszedł na scenę Stefan Laudyn z telefonem i oznajmił, że film się jeszcze wgrywa i musimy czekać. Od razu przypomniała mi się scena z Alternatywy 4, kiedy to kierowca ciężarówki z meblami nie chciał czekać na ciecia Anioła pod jego jeszcze nie ukończonym blokiem.

Dziś już wiem, że po wypowiedzeniu tych słów powinienem uciekać z kina czym prędzej. Cóż, mądry ekran pod okiem po szkodzie. Na tej największej w Warszawie i nabitej do ostatniego miejsca sali kinowej czekaliśmy wszyscy jeszcze przez następne 15 minut. „Już jest 97%” - informował Laudyn. - „To co, z torrentów go ściągają?” - zapytałem sam siebie. Nie otrzymałem odpowiedzi. W sumie dziwnym nie jest. Na sali siedziała też pokaźna delegacja Azjatów, jak to zwykle z nimi przy tego typu okazjach bywa, wyposażeni byli w drogie kamery i aparaty foto. Jeden był szczególnie irytujący, bo świecił jakąś lampą po oczach. Na scenie oprócz Laudyna z komórką, znaleźli się jeszcze reżyser filmu wraz z żoną i tłumaczem. Współczułem im, serio. Czas mija, film się ładuje od dobrych 45 minut, a oni powiedzieli już wszystko co mogli i chcieli. Dowiedzieliśmy się więc ile kręcili ten film, gdzie kręcili, po co kręcili, który to już jest film w dorobku reżysera, a także jak bardzo podoba się gościom z Chin w Warszawie, i że w ogóle są w związku z tym bardzo szczęśliwi stojąc tu teraz przed nami. No faktycznie i w rzeczy samej, oni tam tak po prosty stali. Laudyn lekko podirytowany wydzwaniał co i rusz do tego od projektora na górze, Chińczycy nie wiedzieli co można jeszcze powiedzieć, ich tłumacz również. Nastąpiła więc donośnie cicha niezręczność, potocznie zwana w internecie jako "epic fail" ;)

W końcu się zaczęło. Oczekiwania po filmie miałem zaiste wielkie. Zdobył przecież nagrodę za reżyserię w Cannes, poza tym zewsząd dało się słyszeć głosy, że to dzieło wybitne. Nawet z tejże sceny do nas mówiono ustami dyrektora festiwalu, że to wielkie wydarzenie, oraz że jesteśmy szczęśliwcami, że możemy tu teraz być i napawać się tym obrazem. Cholera, no uwierzyłem im wszystkim. Niepotrzebnie. Może wtedy bolało by mniej. Otóż niestety nie napawałem się tym zdecydowanie zbyt długim filmem. Sorry, ale to był wyjątkowo nudny i męczący obraz. W zeszłym tygodniu pisząc o koreańskim Pieta, szerzej wyjaśniłem dlaczego nie lubię azjatyckiego kina. Podczas konsumpcji Dotyku grzechu czułem, jak wszystko to, co wtedy pisałem, tu i teraz materializuje się.

Irytujące wrzaski, piski, dialogi, oraz męczące i ślimaczące się sceny. Nie mój świat i kultura. Przedstawiona mi opowieść o czterech bohaterach, obcych sobie reprezentantach różnych środowisk, profesji i chińskich prowincji, zdecydowanie nie charakteryzuje się zbyt wysokimi lotami. Prędzej mgłą na lotnisku w Szanghaju. Ich życiowe dramaty, motywowane pragnieniem do spełnienia się w jakiejś funkcji, czy też po prostu motywowane chęcią poprawienia swojego bytu materialnego, a nawet uczuciowego, z punktu widzenia Europejczyka były irracjonalne i nielogiczne. Nie potrafiłem się wczuć w ich percepcje postrzegania rzeczywistości, nie umiałem zrozumieć ich lęków i pragnień. To po prostu inne, obce mi stany umysłu, których przez różnice kulturowe zapewne już nigdy nie pojmę.

Nie mniej istnieje dla Dotyku grzechu jakaś szansa na obronę. Jeśli uznamy go za film o charakterze podróżniczym, wtedy może wydać się on nawet całkiem interesujący. Ja tak w pewnym momencie uczyniłem, dzięki czemu w moich oczach uratował się on przed doszczętną katastrofą i totalnym zjechaniem. Film jest wyczerpującą podróżą po współczesnych Chinach. Przez cały przekrój społeczny, polityczny i gospodarczy. Począwszy od małych i zapomnianych przez świat prowincji, na nowoczesnych i dużych, dynamicznie rozwijających się miastach kończąc. Możemy przekonać się co oni tam jedzą, jak się ubierają, czym jeżdżą, jak wyglądają ichniejsze środki transportu (mają lepsze pociągi niż u nas, ale czy kogoś to w ogóle dziwi?), generalnie jak żyją i jak robią dla reszty świata wszelkie dobra w swoich fabrykach. Niczym sir Attenborough zwiedzamy ich dziwny świat i bogatą kulturę, oraz jak Cejrowski wśród dzikich plemion próbujemy zrozumieć dziwaczne zwyczaje miejscowych. Obserwowanie ich świata i zastanawianie się nad tym ostatecznie uratowało mnie z opresji. Skoro treść i bohaterowie nie dawali rady zdobyć mojej uwagi, to chociaż zwiedziłem sobie trochę ich kraj. Zawsze coś.

Generalnie filmu nie polecam, chyba, że maniakom wszech skośności. Nie rozumiem zachwytów i dziwię się jury w Cannes, bo Europejczyk aby pojąć taką egzotykę, sam musi być na swój sposób egzotyczny. Ja nie jestem. Lubię naszą europejską normalność, umiarkowany klimat (acz wolę śródziemnomorski) i każdego dnia dziękuję Bogu, że urodziłem się na Starym Kontynencie. W środku. Mniej więcej. Dotyk grzechu wyleczył mnie też z chęci odwiedzenia ich kraju. Nie wiem co mi do łba kiedyś strzeliło. Nie chcę i już.

3/6






Prince Avalanche
reż. David Gordon Green, USA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



To był mój ostatni film w ramach WFF. Niektórzy mówili, że nie warto, że przecież jest już na torrentach, po co więc kasę inwestować, jak można wygodnie, w domu, na kanapie, w dodatku za darmo. No pewnie mieli racje, ale w piątek o tej godzinie nic lepszego nie grali, a ja miałem akurat czas. I teraz już wiem, że bardzo dobrze ja żem uczynił. Jestem już po, w dodatku szalenie usatysfakcjonowany, swoje zdanie na temat filmu mam, a inni niech ściągają kiepskie kopie i czekają pół roku na napisy (haters gonna hate).

Prince Avalanche to bardzo lekkie i przyjemne, zupełnie nieinwazyjne kino, acz z pewnymi haczykami, które, jak dla mnie, dodają mu tylko pożądanej powagi. Jest to opowieść o dwóch ogromnie różniących się samcach, dobrowolnie uwięzionych w dziczy lasu. Dzieli ich wszystko - wiek, charakter, styl bycia. Łączy jedno, przepraszam, dwie rzeczy. Dziewczyna (jeden z nią sypia, drugi jest jej bratem), oraz praca jaką obydwoje muszą wykonać. A pałają się sezonowym malowaniem pasów i stawianiem słupków na nowych jezdniach czwartoligowej siatki połączeń w Hrabstwie Bastrop w stanie Texas, gdzie w roku 1987 doszło do ogromnego pożaru lasów. Akcja filmu dzieje się dokładnie rok po tamtych wydarzeniach i jesteśmy wraz z nimi naocznymi świadkami skutków tegoż kataklizmu.

Alvin i brat jego dziewczyny, Lance, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ale nie ma między nimi agresji, ta pojawia się dopiero później, już bardziej uzasadniona i tak z przymrużeniem oka. Po prostu nie nadają na tych samych falach. Lance (w tej roli Emile Hirsch, ten od Into the Wild. Szok, jak on w tym filmie wygląda), to leniwy gnój, któremu w głowie są tylko imprezy i dziewczyny. Alvin jest dużo starszy i wyposażony w zasady moralne i etyczne, do tego jest niezwykle zaradny i perfekcyjnie zorganizowany. Łowi ryby, poluje, w przeciwieństwie do Lance'a umie nawet rozbić namiot. Zamknięcie ze sobą na odludziu i na wiele tygodni dwóch, tak znacząco różniących się od siebie jednostek męskich, siłą rzeczy musi zwiastować liczne słodko-gorzkie sytuacje, gagi i scenki sytuacyjne, że o kapitalnych dialogach nie pomnę.

I tak w istocie się dzieje. Jest zarówno śmiesznie, jak i czasem wręcz dramatycznie. Chłopaki doświadczają co i rusz emocjonalnej huśtawki nastrojów. Jeden cierpi na nudę i samotność (Lance), drugi cieszy się nią i czerpie z niej ile wlezie (Alvin). To rodzi konflikty, ale też zbliża ich do siebie. Punktem zwrotnym ich leśnej egzystencji staje się list, jaki otrzymuje Alvin od siostry Lance'a. Wtedy to o dziwo, większą dojrzałością wykazuje się ten młodszy i głupszy, a starszy i mądrzejszy nagle traci grunt pod nogami.

Trochę komedia, trochę filozoficzny film drogi, leniwie poprowadzony, ale jak dla mnie, świetnie zestrojony z motywami przewodnimi, z otaczającą ich/nas przyrodą, po prostu jest perfekcyjnie zmajstrowany jak na swą gatunkową lekkość. Wewnętrzna przemiana naszej dwójki nawzajem się uzupełniających i uczących się bohaterów, jest wartościową opowieścią o cnotach życia. O przyjaźni, miłości, o kobietach, tak, w tym filmie jest dużo o kobietach (tak między wierszami). Jakie są, czego w nich nie lubimy, za co kochamy i dlaczego od nas odchodzą. Prince Avalanche poprzez zabawę, groteskę i skecz sytuacyjny, zwyczajnie uczy. Może nie jest to materiał na doktorat, ale na licencjata wystarczy. Wyszedłem z kina w doborowym nastroju, w dodatku wzbogacony o kolejną życiowa mądrość. Dobra inwestycja.

4/6


czwartek, 14 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Dmuchana lala

Dmuchana lala/Air Doll
reż. Hirokazu Kore-eda, JPN, 2009
116 min.


Lubię dość niekonwencjonalne podejście Japończyków do sztuki filmowej. Rok rocznie na warszawskim festiwalu obcuję z azjatyckimi dziwadłami które skutecznie łamią wszelkie znane dotąd mi schematy. Rok temu był nim Symbol Hitoshiego Matsumoto, dwa lata temu wielonowelowe Tokyo! W tym roku sugerując się opisem, bardzo liczyłem na Dmuchaną lalę.

"Samotny Hideo codziennie wieczorem oddaje się pogawędkom z Nozomi. Kąpie ją, następnie kocha się z nią, a w końcu idzie spać. Nozomi jest dmuchaną lalką z sex shopu. Pewnego dnia, gdy Hideo wychodzi do pracy, Nozomi ożywa i wychodzi w świat. Szeroko otwartymi ze zdumienia oczami przygląda się otoczeniu. Rozmawia z każdym, kogo napotka, imituje ludzkie ruchy, stara się przełożyć własne istnienie na to uczucie "pustki w środku", jakie ludzie demonstrują na każdym kroku. Zaczyna prowadzić równoległe życie poza mieszkaniem Hideo. Oparta na mandze mocna mieszanka świata fantazji i rzeczywistości, w bardzo liryczny sposób przełożona na język filmu. Autor zdjęć Mark Lee Ping-bing ("Spragnieni miłości") nadaje błyszczącemu życiu XXI wieku eteryczny, pełen lekkości powab".

Tym razem jednak się zawiodłem. Sam pomysł, oryginalność i jak zwykle zadziwiająca konwencja mocno naostrzyły mój apetyt. Jednak wyjątkowo uwierająca mnie pustka w treści irytowała mnie przez niemal cały czas. Był to pierwszy film na festiwalu podczas którego modliłem się o jego jak najszybsze zakończenie. Nawet trochę mnie to dziwi, bo jakby tak zebrać teraz wszystko do kupy, to zasadniczo film ma wszystkie niezbędne do polubienia go składniki. Jest ładny wizualnie, świetnie zmontowany, poprawnie zagrany. Niestety nie ma w nim tylko jednego. Mądrości. Oczywiście wcale nie musi jej zawierać. Ale mam wrażenie że reżyser koniecznie i za wszelką cenę chciał widzowi powiedzieć coś mądrego. Bawił się niedopowiedzeniami, poezją i ukrytymi gdzieś między wierszami dziwnie melancholijnym romantyzmem. Tak to wszystko nieudolnie sformułował, że wyszedł z niego klasyczny przerost formy nad treścią.

Dmuchana lala na myśl przywodzi mi podobną produkcję Spielberga A.I. Sztuczna inteligencja. Tam mały chłopczyk-robot bardzo chciał zostać prawdziwym dzieckiem, tu lalka pragnie być prawdziwą kobietą. Niestety dla Hirokazu Kore-edy, wszelkie porównania idą na jego niekorzyść. Szkoda. Można było użyć nieco innego języka, bardziej dla ludzi. A wyszło że gada się tu tylko do lalek.

2/6

niedziela, 7 marca 2010

Życie ulotne jak ulotka

Pożegnania
reż. Yojiro Takita, JPN, 2008
130 min. Vivarto


Jako że tegoroczne Oscary nie budzą we mnie większych emocji, a nawet żadnych. To jednak pozostanę jeszcze przez chwilę w ich klimacie. Wpadła mi bowiem w ucho pewna japońska wiolonczela, która na pierwszy rzut oka z Oscarem może i faktycznie nie ma wiele wspólnego, ale grając piękną melodię o życiu i śmierci w nagrodzonych w zeszłym roku Oscarem Pożegnaniach, tknęła we mnie trochę życia, pasji i orientalnej filozofii życia. Jak widać po decyzji Akademii... nie tylko mi spodobał się jej wydźwięk.

Dla przeciętnego europejczyka, typowy Japończyk to szalenie trudny do zrozumienia dziwak. No bo tak. Dziwnie skrzeczy, wiecznie i głupkowato się uśmiecha, kłania się nawet wiatrowi, a będąc poza krajem - obowiązkowo wyposażony jest w aparat fotograficzny. Jeśli do kompletu dodamy ich durne programy rozrywkowe i teleturnieje w telewizji, odbiór mieszkańców kraju kwitnącej wiśni, często musi być taki, jaki przeważnie jest.

Ich dalekowschodnia kultura może czasem więc i razi nasze europejskie standardy moralne, ale bierze się to przede wszystkim z braku zrozumienia, oraz naszych różnic kulturowych, które nawet w dobie globalizacji, jeszcze nie zdążyły się zatrzeć (i dobrze). W japońskiej tradycji nie sposób nie dostrzec pewnych pięknych i odziedziczonych po przodkach symboli, które często przypisują wielkie znaczenia małym rzeczom, a w których to jednostką nadrzędną wbrew globalnej i konsumpcyjnej naleciałości... nadal jest człowiek, oraz szacunek do życia i śmierci, które są ulotne jak kwiaty Sakury.

Yojiro Takita w Pożegnaniach, przedstawił obraz Japończyków jakich chyba chciałby, aby obywatel reszty świata widział na co dzień. Ale także przedstawiając zagrożenia jakie niesie za sobą postępująca globalna amnezja kulturowa, stara się także przypomnieć swoim krajanom skąd pochodzą, jak mają postępować w życiu, oraz kim nigdy nie będą.

Za pośrednictwem głównego bohatera i jego życiowych losów, przeprowadza widza po lekko wyboistej drodze, bynajmniej nie usłanej różami, by w ostateczności doprowadzić widza do chwili zadumy. Daigo Kobayashi gra na wiolonczeli w tokijskiej orkiestrze w Filharmonii, lecz pewnego dnia zostaje ona rozwiązana. Tu kamyczek do ogródka wrzuca Takita, który jasno daje do zrozumienia, że przez romans ludzkości z wszech maści tanią i niewymagającą większego wysiłku, oraz lansowaną przez wielkie koncerny popkulturą, zdradzana zostaje w ten sposób kultura wyższa, która często pozostawiona sama sobie - umiera. Być może reżyser odnosząc się do tego konkretnego przykładu trochę przeszacował, ale tu bardziej chodzi o myśl która sama w sobie jest bardzo prawdziwa, ale też i mało odkrywcza.

Nasz bohater traci więc pracę i pozostaje z niespłaconym drogim instrumentem, w dodatku z zachwianą wiarą w muzykę oraz własne umiejętności. Jako że w Japonii także żyć z czegoś trzeba, sprzedaje wiolonczelę i wraz z żoną decyduje się na powrót po latach do rodzinnego miasteczka, w którym to i w odziedziczonym po jego matce domu, oboje pragną zacząć wszytko od nowa. Są więc nowi przyjaciele, znajomi, ale przede wszystkim... nowa praca. Daigo zupełnie przypadkowo zostaje pracownikiem tajemniczego „biura podróży” specjalizującego się nie w wycieczkach do ciepłych krajów, lecz w godnym wysyłaniu umarłych ludzi do innego, lepszego świata. Czyli taki ichniejszy zakład pogrzebowy.

Praca ciężka i wstydliwa. Nie każdy potrafi przebywać z umarlakami, dotykać ich, przemywać i ubierać. Ale też jest to praca dobrze płatna, dla której można przezwyciężyć swoje słabości. Daiko będący w finansowej potrzebie, zmuszony jest więc do tego, by dać sobie z tym radę, ale też nadal traktuje związany z tym wstyd, jak swojego najlepszego przyjaciela.

Śmierć w filmie ukazana jest raz z przymrużeniem oka, wręcz w groteskowy sposób (pierwsza scena filmu), innym razem przyjmuje bardzo odpychające i śmierdzące pozy. Nie mniej jednak, reżyser udowadnia, że jest ona taka sama i równa dla wszystkich. Wszyscy też zasługują na równe traktowanie, zwłaszcza w chwilach naszej ostateczności. Daigo, a co za tym idzie, również i widzowie, z pogrzebu na pogrzeb, zaczyna coraz lepiej rozumieć definicję śmierci (a przy okazji również i życia), z całym towarzyszącym jej bagażem bólu i cierpienia najbliższych.

W Japonii ceremonia chowania ludzi jest nie tyle inna od naszej, co zwyczajnie i po prostu piękna. W towarzystwie rodziny i najbliższych, oddaje się zmarłemu szacunek i cześć poprzez uroczysty ceremoniał pochówku ze specjalnym ubieraniem i malowaniem twarzy zmarłego w taki sposób, aby chowane ciało przypominało żywe, tak jak pamiętają je najbliżsi. Ten szalenie wzniosły i widowiskowy rytuał okraszony w filmie piękną muzyką, zmienia podejście do wykonywanego zawodu nie tyle samego Daigo, ale również krytykujących go i brzydzących się jego profesją najbliższych.

Takita poprzez delikatność w przekazie obrazu, oraz wykorzystując ludzką wrażliwość na piękno i muzykę, na nowo przekonuje Japończyków do oddawania należytego szacunku zmarłym, a pozostałym mieszkańcom innych kontynentów, rysuje jej definicję na nowo. Łamie tematy tabu w taki sposób, abyśmy dostrzegli w śmierci nie tylko kres naszego ziemskiego życia z perspektywy największego, aczkolwiek według nas bardzo odległego zagrożenia, lecz żebyśmy uzmysłowili sobie fakt, że zarówno życie jak i śmierć są bardzo ulotne i każdego dnia kroczą równym krokiem obok siebie. Obie są także szalenie piękne i nieuniknione. Jak kwiaty kwitnącej wiśni, rodzą się każdego roku, by umrzeć.

Nieco baśniowa narracja filmu chwyta za serce, a klasyczna muzyka wypełnia je błogim magicznym nastrojem. Czasem jest też z czego się pośmiać, w końcu życie i śmierć, to nie tylko smutne doznania. Polecam gorąco. Oscar tym razem jak najbardziej zasłużony.

4/6