Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sportowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sportowy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 lutego 2018

Gwiazdy tańczą na lodzie

I, Tonya
reż. Craig Gillespie, USA, 2017
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 2.03.2018
Dramat, Sportowy, Biograficzny



To było w roku 1994. W lutym. W głowie miałem jeszcze fiu-bździu, a na niej, przy rozczarowaniu moich rodziców, zacząłem właśnie zapuszczać długie włosy, no bo Eddie Vedder, Cobain, czy Max Cavalera. Zamiast rozmyślać o realnych problemach współczesnego świata i rozwodzić się nad kierunkiem jaki obierała młoda polska demokracja, wolałem grać z kumplami w Sensible Soccer na Amidze. To był piękny etap na mapie mojego beztroskiego życia. A jednak nadal mam ten obrazek doskonale zachowany i zakodowany na swoim twardym dysku we łbie. Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer dla Polski były mniej więcej tak samo pasjonujące jak losowo wybrany Mundial dla mieszkańca Bangladeszu, acz przepraszam bardzo, zdobyliśmy tam nawet jedno piąte miejsce, sukces na miarę naszych ówczesnych możliwości, niemniej cały świat, Polska i Bangladesz pewne również, żył wtedy pojedynkiem dekady, o którym taki Popek przed walką z Oświecińskim w KSW mógłby tylko pomarzyć. Naprzeciw siebie, na jednej imprezie i na jednym lodowisku stanęły w szranki rywalizacji nie tyle sportowej, co też ambicjonalnej, charakterologicznej oraz wizerunkowej, dwie amerykańskie łyżwiarki figurowe – Nancy Kerrigan i Tonya Harding.

Kerrigan (Piękna) była delikatna i śliczna niczym kwiat lotosu, zaś atletyczna Harding (Bestia) była jej przeciwieństwem. W każdym calu. Media na niemal całym świecie żyły ich konfliktem i obyczajowym skandalem, którego finałem było pogruchotanie kolana tej Pięknej na rzekome zlecenie Bestii. Afera jak stąd do Bangladeszu. Chodziło o wykluczenie z reprezentacji na ZIO największej konkurentki, ulubienicy publiczności i związku łyżwiarskiego w USA. Cóż, prawie się udało. Kolano jednak nie zostało mocno uszkodzone, Kerrigan finalnie wystąpiła na Olimpiadzie, a cały świat patrzył z uwagą na pojedynek dwóch rywalek. Sportowo? Nudy. Ciśnienia nie wytrzymała Harding, tudzież jej sznurowadło, która ostatecznie zakończyła rywalizację na 8 miejscu, Kerrigan była druga. Pamiętam jakby to było wczoraj. Wtedy i ja uważałem, że symbolicznie dobro wygrało ze złem. Jako naiwny nastolatek wierzyłem w podział świata między te dwie stale zwalczające się siły. Cały świat myślał pewnie tak samo. Dziś, 24 lata później, oraz po obejrzeniu I, Tonya w reż. Craiga Gillespie mój punkt widzenia diametralnie się zmienił. Teraz wierzę głównie w siłę zła, bo dobro zwyczajnie nie istnieje.

Umówmy się. Filmy o złych charakterkach są zawsze ciekawsze. Ekranizacja życiorysu grzeczniutkiej Kerrigan byłaby nudna jak tapeta w motylki u babci Jadzi, ale już życiorys Harding, to już zupełnie inny rozmiar kapelusza. Nawet jest to trochę zastanawiające, że ta niemal baśniowa historia musiała czekać ponad dwie dekady na dobrą ekranizację. Ale warto było czekać. I, Tonya, to kapitalnie odwzorowana historia tej z natury złej, zeszmaconej i oplutej w mediach, z której dowiadujemy się, że wcale taka zła jak ją kiedyś malowali nie była, a przynajmniej nie zawsze. Jej kariera potoczyła się... no tak jak się potoczyła. Sporo zadań się nie powiodło, trochę przez samą siebie, trochę przez innych. Skończyła sią na depresji, alkoholizmie oraz ringu bokserskim w roli cyrkowego klauna, a to przecież pierwsza kobieta w historii, która wykonała potrójnego Axla. Co więc poszło nie tak?


W jej rolę wcieliła się wilkowowallstreetowa ślicznotka Margot Robbie. Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, to aż usiadłem, co by nie przyjebać łbem o szafkę w kuchni. Jak to tak. Tego nisko zawieszonego mięśniaka ma zagrać takie chucherko? Ale nie takie dziwy już moje oczy widziały. Robbie została przepięknie zmasakrowana przez charakteryzatorów i faktycznie w filmie jest brzydka jak Harding. Chylę czoła. Mam nadzieję Pani Doroto, że przez nazwanie rzeczy po imieniu nie zostanę zaraz ukarany grzywną w wysokości pół miliona złotych. Od razu mówię – tyle nie mam. Cóż, tak już jest ten świat skonstruowany, że jedne kobiety rodzą się piękne, a inne piękne mniej. Harding zdecydowanie była/jest piękna mniej. Postawmy więc w tym miejscu seksistowską kropkę.

Poznajemy więc losy małego i słodkiego urwiska chowanego pod tyranią swojej gruboskórnej i apodyktycznej matki (Allison Janney, jak nie dostaniesz za to Oscara, to osobiście polecę do LA i wysadzę jakiś samochód pułapkę). Co to jest za postać, matka w sensie, to ja was przepraszam. Kobiecina skradła cały film dla siebie. Dawno nie widziałem tak wyrazistej, mocnej i przekonującej roli. No dobra, widziałem niedawno w Trzech billboardach..., ale umówmy się, to się często nie zdarza. Miałem wręcz ochotę wstać na końcowych napisach i zaklaskać niczym Janusz z Grażynką w Boeningu po lądowaniu na lotnisku w Hurghadzie. Ale też śliczna brzydka Margot nie poddaje się bez walki. Co to to nie. Wspięła się na wyżyny swojego aktorskiego rzemiosła. Zaszła niemal tak wysoko jak ś.p. Tomasz Mackiewicz na Nandze, tylko lepiej skończyła. Zastanawiam się ile ona musiała spędzić czasu na tafli lodowiska, żeby jeździć tak jak to pokazali w filmie. Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można ściemnić i nanieść myszką na zieloną płachtę, ale faktem niezaprzeczalnym jest, że łyżwy na nogach Robbie specjalnie nie przeszkadzały.

Mała Harding dorastała więc w trudnych okolicznościach przyrody. Szalona matka co chwila rozwodziła się z kolejnymi straceńcami, którzy pewnie do dziś plują sobie w brodę, że musieli się wiązać z takim aligatorem. Do tego towarzyszyły jej ciągłe zakazy i nakazy, permanentna dyscyplina, dym z papierosów, brak namacalnej matczynej miłości, no i rzecz jasna kasy. Słowem – nie było lekko, a żreć przecież trzeba. Harding hartowana przez trudne relacje z matką i najbliższym otoczeniem od najmłodszych lat żyła w kontrze do ogólnie przyjętych reguł i zasad, odstawała też od swoich rówieśników. Wszystkim. Ale była jedna rzecz w czym była od nich lepsza. To jazda na łyżwach. Czuła się na nich jak ryba w wodzie, aczkolwiek wolała robić to po swojemu. Zamiast rozgrzewki - papieros. Zamiast zdrowego odżywiania - browar. Zamiast jeziora łąbędziego - AC/DC. W naprawianiu silników spalinowych, strzelaniu z broni długiej do królików i laniu po pyskach też była niezła, ale o tym już więcej w środku pudełka.


Była uosobieniem wszystkich cech charakteru, które nie pasowały do łyżwiarstwa figurowego stworzonego dla księżniczek. Harding za wszelką cenę nie chciała nią nigdy zostać. Dlatego też świat łyżwiarstwa nigdy nie chciał ją uznać za swoją, ale musiał. Wiem, że to tylko film, i można w nim przedstawić nawet Adolfa w roli kochającego zwierzątka, wrażliwego artystę malarza, ale Harding naprawdę jawi się jako klawa i równa babka z jajami. Fajny i ostry jak brzytwa charakterek, lubię takie, chodzący wulkan emocjonalny - mix wrodzonego wkurwu z drobnomieszczańską fantazją. Nie chciałbym, żeby była matką moich dzieci, nie poszedłbym z nią też do ołtarza, ale zatańczyć przy weekendzie? Why not.

Tempo oraz konstrukcja filmu przypominają mi trochę Wilka z Wall Street. Szybkie, krótkie i dynamiczne cięcia, sporo w tym stylówy Scorsese, trochę też zaczeski Guya Ritchie. Ogląda się to wszystko po prostu wygodnie. Latka lecą, lokacje się zmieniają, skandale, aferki, świetne sążniste dialogi, nawet jak ktoś nie znosi łyżwiarstwa (np. ja), to też powinien być usatysfakcjonowany. Dzieje się dużo, znaczy się w chuj - używając słownictwa jakie najczęściej pojawia się w tej historii. Gillespie może i dostał za zadanie zmiękczyć oraz nieco ocieplić mocno nadszarpnięty przez ząb czasu wizerunek upadłej już Harding, a może nie dostał, nie wiem i wy tego też pewnie wiedzieć do końca nie będziecie, ale prawdę mówiąc mam to w dupie. Nie interesuje mnie specjalnie czy prawdziwa Harding była bardziej taka jak ją malowały przez lata media, czy jednak bliżej jej do tej zagranej przez Robbie.

Film bazuje głównie na wywiadach udzielonych zarówno przez Harding, jak i przez jej matkę, byłego męża oraz najdurniejszego ochroniarza jakiego spłodził ten padół. Z pewnością tli się tu wiele prawdy, ale też trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że czasem pewnie poleciano grubo po bandzie kolorem. I, Tonya należy więc traktować głównie jak dobrze skonstruowaną rozrywkę z elementami biografii, dramatu i sentymentytakietam. Jest świetnie zagrany i skonstruowany, po prostu kolejny bardzo dobry film z roku 2017, który powinien święcić triumfy w tegorocznym kinowym repertuarze, a na czerwonych dywanach robić potrójne rittbergery. U nas w kinach kilka dni po zakończeniu się zimowych igrzysk w Pyo… Pjo… Pjoncz… no w Korei Południowej. Zdecydowanie polecam dać się zapędzić na lód przez brzydulę Robbie i dziarską Janney. Tylko trzymajcie się mocno bandy.





poniedziałek, 17 października 2016

32' WFF vol.2

Zderzenie
reż. Mohamed Diab, FRA, EGI, 2016
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Wczoraj pisałem o Opowieściach z Meksyku, które bazowały na ujęciach kamer zainstalowanych w jednym tylko mieszkaniu nie wystawiając swoich obiektywów poza jego ściany, a dziś idziemy krok dalej i umieszczamy je w policyjnej suce. Z tej oto perspektywy Mohamed Diab przedstawia wydarzenia jednego dnia lata 2013 roku, dwa lata po egipskiej rewolucji, podczas masowych zamieszek trwających po ustąpieniu islamskiego prezydenta Mursiego pomiędzy jego wyznawcami (Bractwo Muzułmańskie), a przeciwnikami. USA obaliła jedną dyktaturę, by w jej miejscu powstała druga, jeszcze gorsza, która zrobiła taki pierdolnik w regionie, że do dziś jeszcze płacimy za to wysoką cenę (napływ imigrantów, destabilizacja polityczna całego regionu). Ale nie na tym skupia się reżyser, lecz na aspekcie psychologicznym i czysto ludzkim.

Do policyjnej suki podczas kolejnych starć z policją pakowani są kolejni zatrzymani. Na oślep i jak popadnie, czyli generalnie jak zwykle. Dziennikarze, kobiety, dzieci, starcy, manifestanci z jednego obozu jak i z drugiego, śmiertelnie wrogo do siebie nastawionych. Na około 15 metrach kwadratowych opancerzonego wozu finalnie znajduje się kilkanaście osób o różnych poglądach politycznych, wyznaniu, płci, wieku oraz profesji. Napięta sytuacja siłą rzeczy prowokuje do wewnętrznych tarć, kłótni, konfliktów i bójek, ale z biegiem czasu oraz przez dynamicznie zmieniające się tło wydarzeń wokół stale przemieszczającej się policyjnej ciężarówki, skłócone ze sobą towarzystwo zaczyna powoli przejawiać człekokształtne odruchy. Pojawia się konstruktywna dyskusja, pomoc bliźniemu i miłosierdzie. Rozpoczynają wspólne działanie, by w porozumieniu wydostać się z patowej sytuacji. Niemniej finał tej niezwykle interesującej z punktu widzenia realizacji historii ponownie przybiera bardzo ciemne barwy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród Muzułmanów na tych kipiących ziemiach na próżno jest szukać sensu, logiki oraz pokoju. Bardzo zacne, klaustrofobiczne kino, z psychologicznym spojrzeniem na zwykłych ludzi umorusanych po pas w gównie, lecz momentami nieco męczące. Nie każdy będzie umiał wytrzymać z nimi w tej ciasnej suce. Ale na pewno warto spróbować. Po filmie, pierwsze na co miałem ochotę, to umyć ręce i napić się wody.







W środku wulkanu
reż. Sævar Guðmundsson, ISL, 2016
86 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy


A teraz będzie chór, tzn. piłka nożna. Co prawda EURO 2016, jakże udane i dla nas skończyło się już wiele miesięcy temu, a obecnie trwają eliminacje do kolejnego turnieju, to jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi jeszcze sporo migawek rodem z francuskich boisk. Jedną z nich na pewno jest postawa islandzkiej reprezentacji, która była jedną z największych sensacji całego turnieju. Tak oto kraj o populacji mniejszej niż Bydgoszcz awansował do ćwierćfinałów EURO upokarzając po drodze dumną i historycznie wrogą im Anglię. Ale zanim do tego doszło, reprezentacja Islandii musiała wygrać eliminacje i okazać się lepsza od Holandii, Czech i Turcji. W Środku wulkanu jest właśnie dokumentalnym zapisem tych zwycięskich eliminacji po których cały naród wikingów zwyczajnie oszalał.

Dwójka młodych islandzkich operatorów dostała zgodę od Islandzkiego Związku Piłki Nożnej oraz trenera kadry Larsa Lagerbacka na towarzyszenie kadrze z kamerą przez dwa lata gier eliminacyjnych. Jesteśmy więc świadkami rodzenia się w bólach wielkiej i doskonale ze sobą zżytej drużyny gotowej pójść za sobą w ogień. Obserwujemy ją od kuchni, począwszy od prywatnych wypowiedzi i wspomnień z dzieciństwa, po grę w obecnych klubach i reprezentacji. Widzimy ich w czasie wolnym od treningów, w pracy na co dzień gdzieś z dala od piłki, także na zgrupowaniach i wyjazdach w ramach eliminacji. Na oczach kamery powstaje kapitalny zapis tworzenia się silnej i charyzmatycznej ekipy złożonej z twardych facetów z jajami bardziej przypominających zawodników rugby, aniżeli piłki nożnej. Finalny i niespodziewany sukces sportowy jest tylko preludium do tego co wydarzyło się później na boiskach Francji, ale dla kibiców, dziennikarzy i wszystkich mieszkańców Islandii wygrane eliminacje stały się przepustką do raju, do innego, nieznanego im wcześniej lepszego świata. Film odwzorowuje całe to szaleństwo i radość, ale też wzrusza i prowokuje gęsią skórkę na rękach. Kapitalnie zmontowana sportowa historia o małych-wielkich ludziach, o spełnianiu marzeń, o nieustępliwości i walce na całego z klimatycznym tłem w postaci krajobrazów dzikiej i zimnej Islandii. Jestem bardzo na tak.










Psy
reż. Bogdan Mirica, ROM, BUL, 2016
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller


Rumuńskie kino już od dawna kojarzy mi się dużo lepiej niż ich motoryzacja. Spokojnie i z dużą ufnością można było wybrać seans z Psami Bogdana Miricy, ale, że to będzie aż tak wysmakowane i klimatyczne kino, to się nie spodziewałem. Klimat to słowo klucz, bowiem
sama opowiedziana w filmie historia jest nieskomplikowana i prosta jak budowa silnika Dacii 1,6 w benzynie. Ale prawdziwą radość czerpałem z oglądania świetnych zdjęć i ujęć pejzaży rumuńskiej prowincji. Także nieśpiesznie snująca się akcja filmu bardzo przypadła mi do gustu. Wszystko było tu jak należy, nie za długo i nie za dużo, ot, w sam raz. No ale właśnie, o czym w ogóle jest ten film? Sęk w tym, że sam tego do końca nie wiem. Na odziedziczonej przez Romana po śmierci wuja gigantycznych rozmiarów ziemi i nieużytków grasuje jakaś tajemnica oraz stary niepisany układ jej mieszkańców. Miastowy Roman przyjeżdża z Bukaresztu, by tą ziemię szybko sprzedać i wyjechać, ale nie podoba się to lokalsom. I właściwie to tyle. Giną ludzie, pies i inne zwierzęta, jest trochę krwi, trochę dreszczyku emocji i dochodzenia miejscowej policji.

Film jest pomieszaniem z poplątaniem polskiego Domu Złego Smarzowskiego z tureckim Pewnego razu w Anatolii Ceylana. W ojczyźnie księcia Draculi określa się go także mianem rumuńskiego To nie jest kraj dla starych ludzi, co jak dla mnie jest lekkim nadużyciem, ale pomaga wyobrazić sobie panujący w filmie klimat. Niemniej to dobra rekomendacja, bo to w istocie bardzo smakowite i dobrze zrealizowane kino, które do końca trzyma widza za paszczę.






Między nami
reż. Rafael Palacio Illingworth, USA, 2016
100 min.
Polska premiera: ?
Romans, Dramat


O tym jak bardzo mogą być skomplikowane związki kobiety z mężczyzną napisano już miliard książek i nakręcono niewiele mniej filmów. Niby każdy jest o czymś innym, a tak naprawdę wszystkie mówią to samo. Facebook nawet nazwał rzecz po imieniu: "To skomplikowane". Autor tej niezwykle kameralnej i niskobudżetowej amerykańskiej opowieści stara się ten slogan nieco lepiej wyjaśnić. Osobiście uważam, że trafienie w sedno zagadnienia jest zwyczajnie niemożliwe, to jednak szanuję każdą interesującą próbę okiełznania tego śmiertelnego wirusa, którego potocznie nazywamy miłością. Między nami niewątpliwie bardzo mądrze i ciekawie podchodzi do tematu, ale jednocześnie tak jak każda inna melodramatyczna produkcja nie daje finalnie żadnych przełomowych rozwiązań i odpowiedzi, no ale zgoda, przynajmniej próbuje. Film jest na tyle kameralny, że nie doczekał się jeszcze ani plakatu, ani nawet zwiastuna, niemniej spodziewam się, że zrobi karierę, jeśli rzecz jasna dadzą mu na to szanse lokalni dystrybutorzy. Zdecydowanie na nią zasługuje.

Punkt wyjściowy i zarazem odniesienia, to młoda para, na oko 30-35 lat, mieszkająca ze sobą i będąca w związku już od czterech, czy tam sześciu lat. Kolejny etap? Wiadomo. Ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, 500+, potem separacja, rozwód, starość i śmierć. Mniej więcej. A co jeśli obie strony zaczynają mieć wątpliwości już przed pierwszym punktem tej wyliczanki, czyli ślubem, lub kolejnymi - dziećmi i zakupem mieszkania? Ja na ten przykład uważam, że tam gdzie pojawiają się pierwsze wątpliwości, tam trzeba zacząć spierdalać, ale nie dalej jak wczoraj gdzieś między 1, a 2 w nocy niemal pokłóciłem się o to ze swoją koleżanką. Ile ludzi, związków i doświadczeń, tyle poglądów, wiadomo. Illingworth próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania w sposób bardzo uczciwy.

Nasza dwójka gołąbków próbuje uciec gdzieś w bok, by finalnie odnaleźć to przed czym tak naprawdę uciekali próbując przekuć to we wspólne zwycięstwo. Może i jest to nieco banalne założenie, ale za to bardzo uniwersalne i bezpieczne. Do tego mały plusik ode mnie, bowiem wreszcie to facet zachowuje się bardziej w porządku niż kobieta, co trochę może wywrócić światopogląd tych co bardziej fanatycznych feminonazistek, które we wszystkim co złe doszukują się penisa. Fajne, filozoficzne, smacznie przegadane, lekkie i pouczające kino. Dobre dla par jak i singli, ale mimo wszystko tych bardziej młodszych niż starszych. Ci drudzy i tak będą mieć to w dupie. Na pewno dużo bardziej inteligentne od durnych komedii romantycznych, które aż ociekają od nadmiaru lukru i pudru. Warto poszukać.







Odyseja
reż. Jérôme Salle, FRA, 2016
122 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny


Film zamknięcia festiwalu. Palce lizać. Dla wilków morskich (czyli mła) pozycja obowiązkowa. Przepiękna audiowizualna opowieść o życiu legendarnego odkrywcy, badacza mórz i oceanów, podróżnika, oficera marynarki, reżysera i pisarza - Jacquesa Cousteau. To wyjątkowa postać, na której pasji wychowało się kilka pokoleń ludzi na całym świecie. Cousteau wynalazł akwalung i pierwszą maskę nurkową. To także twórca legendarnego statku badawczego "Calypso" oraz kilku łodzi podwodnych. Bezgranicznie zakochany w morzu i przyrodzie. Jego prace umożliwiły milionom ludzi ujrzenie życia "niebieskiego kontynentu" i to w czasach, kiedy odbiorniki telewizyjne nadawały tylko w czerni i bieli. Jego liczne filmy nagradzano na największych filmowych festiwalach świata, był ikoną i ojcem chrzestnym podróżników. Cousteau znany był także z ostrego języka. Uważał np. że w celu ustabilizowania populacji ziemskiej należy eliminować 350 tys. istnień ludzkich dziennie. Tak na marginesie, to uważam podobnie.

Dzięki Odysei dowiadujemy się przede wszystkim o tym jak wyglądało jego życie rodzinne oraz jak rozwijała się jego fascynacja morzem i przyrodą. To w istocie wspaniała opowieść o uganianiu się za swoimi marzeniami, o trudnych kompromisach i poświęcaniu wszystkiego w imię własnych ambicji oraz obsesji. Całość podziwia się niczym wysokobudżetowe produkcje przyrodnicze jakie można obserwować na Discovery, czy Planete. Ten film to także jak wizyta w gigantycznym oceanarium. Jak ujrzenie po raz pierwszy słońca po sześciu miesiącach opadów deszczu. W końcu, to jak czytanie za dzieciaka po raz pierwszy 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Radość dla oczu i raj dla duszy.

Ten wielobarwny i odwzorowany z rozmachem świat w każdej minucie swojego trwania pachnie romantyzmem. Aż pękam z radości, że mogłem go podziwiać na jednym z największych kinowych ekranów w Polsce. Odyseja nie zasługuje na kiepską kopię w komputerze, gdyż od razu straci połowę swojej wartości. Warto wybrać się więc na nią do kina. Polski dystrybutor (Monolith Films) co prawda jeszcze nie podał terminu premiery, ale sądzę, że stanie się to lada chwila.





piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

czwartek, 29 października 2015

Król EPO

Strategia mistrza
reż. Stephen Frears, FRA, GBR, 2015
103 min. Monolith Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sportowy, Biograficzny




Myślę, że na stu przypadkowo zapytanych na ulicy osób, w dowolnym kraju, o pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Armstrong, sześciu odpowie, że kojarzy go z astronautą Neilem, dziewięciu połączy je ze słynnym jazzmanem - Louisem, natomiast cała reszta wykrzyknie natychmiast i bez mrugnięcia okiem: "Aaaa... Lance. Ten kolarz!".

No właśnie, ten kolarz, a nawet Pan kolarz. Wyjątkowy w dziejach światowego kolarstwa. Pod każdym względem. Mistrz świata i siedmiokrotny zwycięzca Wielkiej pętli, największego i najtrudniejszego kolarskiego wyścigu na świecie. Wygrywał go bezustannie od 1999 do 2005 roku. Zdominował go bardziej niż Schumacher Formułę 1, a nawet Rocco i Ron Jeremy branżę porno. Absolutny fenomen, kosmita i nadczłowiek, który przez dekadę był na ustach całego świata. A przecież jeszcze w roku 1997 walczył z nowotworem, z parszywym rakiem jądra, a i przed chorobą wcale nie był taki znów najlepszy. Obiecujący, zdolny, wyróżniający się, tak, ale to wszystko. Owszem, w roku 1993 zdobył Mistrzostwo Świata ze startu wspólnego, do tego odniósł też kilka etapowych zwycięstw w klasykach na starym kontynencie, był też mistrzem USA, ale żeby tak zaraz wygrać siedem TdF pod rząd? Od razu i z marszu tuż po wyleczeniu nowotworu? W głowie się nie mieści.

Nie może więc dziwić fakt, że z czasem zaczęły pojawiać się pogłoski, a także podejrzenia o doping. Kolarstwo w latach 90-tych, delikatnie rzecz ujmując, nie było specjalnie czyste, a w drugiej połowie, właściwie to nie było czyste w ogóle. Ciągle ciążyło na nim jakieś widmo skandalu. Co pewien czas ktoś kompromitował się na badaniach antydopingowych, lub też, tak jak ekipa Festiny w roku 1998, wpadało się na granicy przewożąc w bagażniku EPO, testosteron, a nawet amfę. Jazda po bandzie, na bezczela i bez trzymanki. Tour de France był nawet nazywany Tour de Dopage, a na listach kolarzy przyłapanych na dopingu świeciła przykładem cała śmietanka peletonu tamtych lat: Marco Pantani, Jan Ullrich, Erik Zabel, Laurent Jalabert, Mario Cipollini, Jacky Durand, czy Kevin Livingston. Niemal wszyscy... oprócz Lance'a Armstronga.

Przez te wszystkie lata nigdy na niczym go nie złapano. Przynajmniej oficjalnie. W trakcie największych odnoszonych przez niego sukcesów nic mu nigdy nie udowodniono. Był czysty jak łza, do tego niezwykle popularny. Stanął na czele własnej fundacji Livestrong, która walczyła z nowotworem i pomagała chorym dzieciom na całym świecie. Był uwielbiamy przez mainstream i opinię publiczną. Promował cnoty wielkiego sportowca oraz zdrowy tryb życia. Był rozchwytywany przez największe światowe koncerny, reklamował najlepsze produkty na świecie. Stał się ikoną, niekwestionowanym królem kolarstwa i lokomotywą, która ciągnęła za uszy całe światowe kolarstwo. W pojedynkę zrobił dla niego więcej, niż wszystkie kampanie reklamowe i akcje marketingowe razem wzięte. Stąd UCI (Międzynarodowa Unia Kolarska) traktowała go jak skarb. Był dla nich klasyczną kurą znoszącą złote jaja, która ściągała sponsorów, zainteresowanie kibiców i dawała splendor. Oczywiste więc było, że nic nie mogło mu się stać, na niczym nie można było go przyłapać, broń Boże żadnego obyczajowego skandalu, żadnego dopingu, bo wtedy razem z nim pogrążone zostałoby całe kolarstwo. Lance Armstrong w związku z tym stał się nietykalny, a ten, kto miał czelność podnieść na niego rękę, z marszu stawał się opętanym nienawiścią szaleńcem. Tak postawienie sprawy pomagało mu osiągać swoje nadrzędne cele, a tymi zawsze było tylko jedno: Zwycięstwo. Był nim bezwzględnie opętany.


Jakże więc wielkie musiało być zdziwienie oraz jakiż szok musieli przeżyć wszyscy, kiedy jednak ten nieskazitelny król kolarstwa z dnia na dzień stał się królem wstydu i kłamstwa, jednego z największych w historii zawodowego sportu. Spirala kłamstw, podejrzeń i manipulacji zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. W peletonie szprycowali się już niemal wszyscy, nawet ci co nie chcieli, gdyż zdawali sobie sprawę, że bez tego nigdy nie osiągnęliby poziomu zawodowego kolarstwa, które w swym procederze postanowiło stracić głowę. Wiedział o tym już prawie każdy, kwestią czasu było więc przebicie tego napompowanego do granic absurdu balonu obłudy i zakłamania. Pod naciskiem mediów oraz kibiców w końcu zdjęto z głowy Armstronga czapkę niewidkę, zwinięto także parasol ochronny. Udowodniono mu nie tylko to, że był nie do końca uczciwy i czysty, lecz także to, co przyszło dopiero z czasem, że stał niemal na szczycie piramidy całego procesu dopingowego, tzw. Programu, jaki perfekcyjnie wcielił do zawodowej grupy kolarskiej US Postal. Z pomocą doktora Michaela Ferrari oraz jego laboratorium stworzył doskonały team robotów, rasę panów w kolarstwie, która panowała niepodzielnie przez wiele lat.

Nagle całe kolarstwo zostało okryte hańbą i do dziś jeszcze walczy o odzyskanie w pełni utraconego wtedy prestiżu. A Armstrong? Jemu też cały świat zwalił się nagle na głowę. Wycofali się sponsorzy, odwrócili fani, acz jeszcze nie wszyscy, wszak sam grał do końca i ciągle wszystkiemu zaprzeczał. Wielu mu nadal wierzyło. Nawet ja sam miałem z tym problem, ale moralna degrengolada nawarstwiała się, wciąż wychodziły na światło dzienne nowe fakty, sądy zbierały dowody, a firma ubezpieczeniowa SCA Promotions, która przez lata wypłacała Armstrongowi gigantyczne bonusy za zwycięstwa w TdF w końcu postanowiła przestać mu płacić i zaczęła domagać się odszkodowania. Armstrong w roku 2008 jeszcze na chwilę wrócił do ścigania się, jak gdyby nigdy nic walczył o odzyskanie twarzy, nadal do niczego się nie przyznawał, rok później ukończył TdF na wysokim trzecim miejscu, co dla niego było jednak porażką. Zaczął podupadać nieco na zdrowiu psychicznym, nie radził sobie najlepiej z ciężarem oskarżeń. W końcu w roku 2012 wszystko się dla niego skończyło. Amerykańska Agencja Antydopingowa na wskutek zebranych dowodów dożywotnio zawiesiła Armstronga, oraz pozbawiła wszystkich tytułów począwszy od 1998 roku. Legenda sięgnęła bruku.


Armstrong pękł. Wybrał się do Oprah Winfrey i udzielił słynnego wywiadu, w którym przed milionami widzów przyznał się do zażywania EPO, kortyzonu, testosteronu, hormonu wzrostu oraz przeprowadzania transfuzji krwi. Jednocześnie przyznał się do stosowania dopingu podczas wszystkich siedmiu wygranych Tour de France. Uciął tym wszystkie żyjące jeszcze spekulacje, a jego najwytrwalsi obrońcy musieli w końcu powiedzieć pas. Coś właśnie się skończyło, piękna bajka okazała się kłamstwem. Mimo wszystko trochę szkoda, bowiem Armstrong zrobił dla kolarstwa bardzo wiele. Przez lata był pozytywną postacią, o czym po części dowiadujemy się także z filmu Stephena Frearsa, który to postanowił opowiedzieć jego historię w sposób, hmm... całkiem rozrywkowy.

Tak, The Program (u nas jako... Strategia mistrza - LOL!), to bardzo dobrze skonstruowane, emocjonujące i rozrywkowe kino, które ukazuje cały proces przemiany młodego i nieznanego kolarza w niekwestionowanego króla peletonu w sposób bardzo przystępny i akceptowalny nawet przez zupełnych laików kolarstwa. Byłem na nim w kinie z dziewczyną, która nawet nie wiedziała kim jest Lance Armstrong, a kolarstwo kojarzy się jej pewnie bardziej z piciem latte na Polu Mokotowskim. A mimo to oglądało się jej to dobrze. Dziwnym nie jest, wszak historia Armstronga jest wprost wymarzona dla każdego filmowca. Niezwykły scenariusz z życia wzięty, emocjonujący i rozbudowany, istny samograj. Frears opowiedział praktycznie o wszystkim o czym wyżej napomknąłem, a na podstawie istniejących faktów wykreował postać, którą mimo obciążających ją dowodów nawet da się lubić. To bardzo uczciwa i sprawiedliwa perspektywa. Reżyser wszystko pozostawia w gestii widza. Na ekranie ukazuje nam spowiedź kolarza, a tylko od nas zależy, czy będziemy potrafili i chcieli go rozgrzeszyć.

Bardzo dobra kreacja Bena Fostera, który świetnie wczuł się w postać legendy. Jest przekonujący, a to mi wystarczy. Zadowalające jest także odwzorowanie realizmu z punktu widzenia peletonu, co w filmach sportowych przeważnie jest bardzo trudno wypracować. Tu się udało, acz oczywiście jest kilka gorszych momentów, ale to niuanse o których nawet nie warto pisać. W mojej ocenie jest to najlepszy film o kolarstwie, przynajmniej od czasów American Flyers z roku 1985, którym jarałem się za małolata, co jest pewnego rodzaju znakiem czasów. W tamtej historii dominowały głównie wzniosłe cnoty herosów, uczciwa walka i sportowa rywalizacja, a także poświęcenie dla wyższych idei spod sztandarów Pierre'a de Coubertin. A w The Program? No cóż, pokusa zwycięstwa i chęć dominacji za wszelką cenę zabija sportową pasję i wyrzuca ją do kosza niczym zużytą strzykawkę z EPO. Trochę marny to drogowskaz dla dzieciaków poszukujących w sporcie ideałów. Ale takie jest dziś życie. Po prostu. Po trupach do celu. Niech więc małolaty się przyzwyczajają.

4/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,4



środa, 21 października 2015

Witaj w świecie mężczyzn

Zdobyte pole
reż. Christopher Pryor, NZL, 2015
90 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy



Jaka jest największa różnica między rugby a piłką nożną? "Rugby, to chuligańska gra dla dżentelmenów, a piłka nożna to dżentelmeńska gra dla chuliganów". Tak mówią. Ja bym to skwitował dosadniej. Rugby to gra dla mężczyzn, a piłka jest dla rozkapryszonych maminsynków w getrach. Ale nie zawsze tak było.

Żyję jednym i drugim. Oczywiście okrągła piłka ma u mnie znacznie wyższe notowania, wszak ma w naszym narodzie o wiele dłuższe tradycje. W tym kraju wszystko kręci się wokół niej. Niemniej do rugby podchodzę z wielkim szacunkiem, sympatią i... tęsknotą. Tak właśnie. Doszukuję się w nim tego, co w piłce zostało w latach 80 i 90 bezpowrotnie utracone. Pasji, heroiczności, waleczności i uczciwości. Także, jak sam to nazywam, romantycznego etosu chuligana. Dziś piłka kojarzy mi się głównie z żelem do włosów, solarium i goleniem nóg przez CR7. Przy pierwszym lepszym kontakcie z nogą przeciwnika piłkarze przewracają się jak porażeni prądem. Do tego dorzucają jeszcze bezustanne symulki, oszukują i wymuszają rzuty karne. Najgorsze w tym wszystkim nie jest już nawet to, że to robią, lecz to, że po meczach nie widzą w tym absolutnie niczego złego. Przerażające.

Piłkarskie gwiazdki zarabiają nieprzyzwoicie wielkie pieniądze, zupełnie nieadekwatne do ich pozycji i znaczenia w świecie futbolu. Nie mówiąc już o równaniu ich zarobków z przeciętnymi dochodami pospolitych zjadaczy chleba. To dzieje się także i w Polsce, acz na mniejszą skalę. Byle gnojowi, który ledwie pięć razy kopnie prosto piłkę płaci się dziś horrendalne gaże, przez co ich młodociane oraz jeszcze w pełni nieukształtowane umysły szybko nasiąkają zgnilizną moralną i samouwielbieniem. Od najmłodszego juniora niczego im w klubach nie brakuje. Na treningi dowożą ich rodzice, a później sami jeżdżą Bentleyami i Aston Martinami. Pod nos podstawia im się pomarańczowe buty za osiem stów oraz wyprasowane klubowe trykoty. Wszędzie jeżdżą klimatyzowanymi autokarami, trenują na równiutkich i pięknych boiskach, w wielu klubach także się ich karmi, ubiera, kurwa, podciera nawet tyłki. To deprawuje, rozmiękcza i niszczy charaktery. Od małego przyzwyczaja się ich do życia na wysokim poziomie, a nie do ciężkiej pracy, która winna być kluczem do sukcesu. Dlatego właśnie tęsknię za piłkarzami kiedy ci jeszcze nie byli mentalnie zepsuci, kiedy jednocześnie byli zadziorni i charakterni, po prostu męscy, a piłka uczciwa. Za Ericiem Cantoną, za George'm Bestem, czy naszym Władkiem Grotyńskim. Za piłkarskimi chuliganami, lecz w pozytywnym tego słowa znaczeniu, za dzieciakami z nizin społecznych, które wyrosły na wielkich piłkarzy dzięki ciężkiej pracy i talentowi.


Brzydzę się dzisiejszą piłką, oglądam ją regularnie, żyje meczami, sprawdzam wyniki, chodzę i jeżdżę na stadiony, ale się nią brzydzę. To dziś biznes jak każdy inny oraz jak żaden inny. UEFA i FIFA przerobili piłkę w cyrk obwoźny oraz w kurę znoszącą złote jaja, w ekskluzywny klub dla wybranych członków, posiadaczy złotych kart z napisem VIP. Dziś jej docelowym odbiorcą nie jest już - tak jak to było w zamyśle kiedy ją wymyślano na wyspach - zwykły robotnik, nie jest nim także człowiek z ekonomicznego marginesu, lecz przedstawiciel klasy średniej wzwyż. Dziś wyrzuca się plebs ze stadionów, ludzi młodych, biednych i zbuntowanych, a wysokimi cenami biletów pozbywa się przedstawicieli klasy robotniczej zawsze aktywnie wspierającej swoje ukochane drużyny. W ich miejsce inwestuje się nawet nie w kibiców, lecz w klientów, najlepiej bogatych i grzecznych, którzy przy okazji meczu zostawią trochę euro w stadionowym barze i sklepie z pamiątkami. "We cares about money". Sens dzisiejszego istnienia UEFA i FIFA zawarty w jednym prostym zdaniu.

Dlatego te nieco wyobcowane rugby jest naturalną przeciwwagą dla moralnego zepsucia. Może niezupełnie w Polsce, bo to u nas nadal jest sport niszowy, w pół amatorski, mało promowany i popularny, acz to się powoli już zmienia. Tak się właśnie składa, że na boiskach Anglii akurat odbywa się Puchar Świata w rugby. Najważniejsza impreza, odpowiednik MŚ w piłce nożnej. Oglądam sobie mecze w tv i różnice w odniesieniu do piłki widoczne są jak na dłoni. Już same wykonywanie przedmeczowych hymnów stymuluje ciarki na plecach. Śpiewane są przez zawodników z taką zawziętością, pasją i szacunkiem do barw narodowych, że ich piłkarskie odpowiedniki na ich tle przypominają najwyżej dożynki w Spale.

Ale rugby to coś więcej niż tylko twarda i męska gra. To także kanon dżentelmeńskich zachowań i zwyczajów. Etykieta rugbisty jest tak samo zasadnicza i wzniosła jak dajmy na to żeglarska. Tzw. trzecia połowa, w której zawodnicy obu walczących ze sobą zespołów po meczu spotykają się, by oddać sobie szacunek i napić się wspólnie piwa, to już wieloletnia tradycja, nieodłączny element gry na każdym szczeblu rozgrywek. Rugbyści na boisku gotowi są pourywać sobie nogi, ale po meczu podają sobie ręce i po prostu idą na wspólną imprezę. Szacunek dla rywala. Zawsze. Gdzie dziś jest w tym aspekcie piłka nożna? Odpowiadam - w buszu.


Zdobyte pole jest niezwykłą opowieścią o rozkochanej w rugby Nowej Zelandii, o pasji i męskiej przyjaźni, o twardych zasadach gry i jeszcze cięższym życiu, o mozolnej pracy u podstaw. Jest także świetnie napisaną rozprawką na temat filozofii będącej w opozycji do narzucanych nam dziś przez kolorowe czasopisma dla kobiet i zniewieściałych mężczyzn bredni bez żadnego znaczenia.

Zabrani jesteśmy do małego miasteczka Reporoa, leżącego w północnej Nowej Zelandii, w którym mieszkają dumni mężczyźni, rolnicy, pasterze i hodowcy krów. Po godzinach ciężkiej pracy grają w rugby, dla przyjemności, ale też i na poważnie, na punkty, na szczeblu lokalnych rozgrywek. Poznajemy wszystkich bohaterów teamu, zawodników, trenerów, ich rodziny, dzieci, widzimy czym się zajmują na co dzień, jak trenują, jak walczą z innymi przeciwnikami, wszystko na serio, bez ściemy oraz w czerni i bieli, która tylko uwypukla zawartą między wierszami treść. Widzimy także jak się bawią, jak wychowują dzieci, jak kochają swoje kobiety i jak robią z siebie głupków upijając się przy tym na umór. Życiowe do bólu, do tego błyskotliwe i typowo męskie kino, w którym dominuje szowinistyczny oraz seksistowski cięty humor jaki pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Ale jeśli chodzi o mnie, to jest to jak najbardziej mój świat: Męski, twardy, szczery i pełny reguł oraz zasad. Taki jak rugby, po prostu, ale zaadresowany nie tylko dla jego fanów. Piłkofani również znajdą w nim coś dla siebie. Jednak najlepsze w nim jest to, że ogląda się go nie jak dokument, lecz niemal jak film fabularny. Jest trochę jak Football Factory, tylko dla jajofanów i bez pozaboiskowej chuliganki;)

5/6



czwartek, 15 października 2015

31'WFF vol.2

Chuck Norris kontra Komunizm
reż. Ilinca Călugăreanu, ROM, GER, 2015
78 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Zwykle odpuszczam sobie sekcję filmów dokumentalnych na WFF, wszak pierwszeństwo ma zawsze fabuła na którą i tak przeważnie brakuje mi czasu, niemniej ze względu na nieco słabszy tegoroczny program festiwalu pochyliłem się niżej nad dwoma interesującymi mnie dokumentami. Pierwszy z nich - Chuck Norris Vs. Communism, wpadł mi w oko najszybciej ze wszystkich upchanych w programie, głównie ze względu na zwracający na siebie uwagę tytuł i zaprawdę powiadam wam, że to jak dotąd najlepszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym WFF. Prawdziwie złoty strzał.

Opowieść ta przede wszystkim ma podłoże stricte sentymentalne. Moje pokolenie (30+) będzie traktować ją zupełnie inaczej niż, dajmy na to dzisiejsza gimbaza. Ta nie zrozumie jej ni w ząb. Jeśli więc komuś jest bliżej do tej drugiej grupy, to lepiej niech od razu sobie daruje dalsze czytanie, bo to zasadniczo nie będzie się wiele różnić od walki z językiem japońskim upchanym na ulotkach z Sushi.

Ale do rzeczy. Na blisko osiemdziesiąt minut zostajemy przeniesieni w czasie, do lat mojego dzieciństwa, konkretnie to do połowy lat 80-tych, co prawda nie do Polski Ludowej, tylko do Socjalistycznej Republiki Rumunii, w której to komunistyczny reżim rządów apodyktycznego Nicolae Ceausescu był znacznie bardziej restrykcyjny od naszego, o ile oczywiście w ogóle można sobie wyobrazić większy syf w jakim wszyscy tkwiliśmy wtedy po uszy. W tym zamkniętym przed światem, do cna otumanionym i zmanipulowanym, oraz pogrążonym w bólu i permanentnej biedzie kraju zaczynają pojawiać się pierwsze magnetowidy. Zupełnie jak u nas, w Polsce. Do dziś pamiętam pierwsze video marki Sanyo jakie pewnego pięknego dnia przyniósł do domu ojciec. Byliśmy drudzy w bloku, na całe trzynaście pięter. Przez najbliższe tygodnie nie odstępowałem go na krok, no, chyba, że aktualnie przebywałem w szkole, tudzież na boisku. Uwielbiałem je tak bardzo, że z czystego sentymentu trzymałem je u siebie w domu aż do połowy ubiegłego roku. Nawet teraz trochę żałuję, że oddałem je w końcu do utylizacji. Zrobiłem straszne świństwo.

Ale w Polsce, w porównaniu do Rumunii było jeszcze jako takie Eldorado. Filmy można było w bardziej lub mniej legalny sposób zdobywać, jak grzyby po deszczu wyrastały też wypożyczalnie kaset video, kopiowało i rozpowszechniało się filmy bez większej obawy o własne życie lub o wjazd milicji na kwadrat. Natomiast w bratniej Rumunii proceder ten był śmiertelnie zakazany. Nie wolno było nawet przetrzymywać magnetowidu w domu, który w tamtych czasach kosztował tyle co porządny samochód, znaczy się Dacia. Ale stłamszony i zastraszony przez władzę lud był tak bardzo spragniony okna, co ja gadam, choćby lufciku z widokiem na szeroki świat, tak bardzo chciał poczuć się przez chwilę wolny, że te magnetowidy oraz kasety video zdobywano nielegalnie, często z narażeniem życia, żeby tylko zagrać na nosie władzy socjalistycznej. Ten kto już miał w domu video był królem osiedla. Dla wszystkich mieszkańców urządzano wieczory filmowe. Była to dla nich jedyna możliwość na obcowanie z imperialistycznym światem zachodu. Dzięki kultowym filmom z lat 80-tych można było zobaczyć w telewizorze jak wyglądają pełne sklepowe półki, wspaniałe samochody, kolorowe ulice i pięknie ubrani ludzie. To było bolesne zderzenie z zupełnie obcym i niedostępnym dotąd światem zachodu i dekadencji moralnej. Zagraniczne i niecenzurowane przez Partię filmy były marzeniem każdego obywatela, Mt Everestem ludzkich pragnień.

Dokument opowiada nam właśnie o tych czasach oraz wyjaśnia fenomen całego zjawiska. Wspomina pierwszą i jedyną lektorkę, której głos można było usłyszeć we wszystkich filmach tamtej epoki i który zaraz po wodzu Ceausescu był najbardziej rozpoznawalnym w całej Rumunii. Zapoznani zostajemy także z całym procesem powstawania i kształtowania się nielegalnego rynku kopiowania oraz dystrybucji filmów, dowiadujemy się też o cichej umowie z Bezpieką, o wpływie kaset video na reżim Ceausescu oraz na jego finalny upadek - także po części przez kasety video. W rolach głównych występują naoczni bohaterowie i świadkowie tamtych czasów, także zwykli ludzie, którzy wychowali się na oglądanych ukradkiem filmach z Van Dammem, Schwarzeneggerem, Stallone, czy Chuckiem Norrisem. Rumuńskie dzieciaki, zupełnie tak jak ich polskie odpowiedniki, tak jak i ja sam naśladowaliśmy swoich idoli oraz filmowych bohaterów. Chcieliśmy być tacy jak oni, chcieliśmy, by nasze kraje były takie fajne jak na filmach i żeby było normalnie, po prostu. Nasze młodociane umysły, w większym, bądź mniejszym stopniu zostały ukształtowane przez magnetowidy oraz zagraniczne filmy akcji. Wypada to teraz po tylu latach zwyczajnie docenić.

Chuck Norris kontra Komunizm to nostalgiczna podróż do lat mentalnego i psychicznego zniewolenia narodów siłą ulokowanych za żelazną kurtyną, a także manifest wolności wyrażony przy pomocy kaset video. Wspaniała podróż do lat 80-tych, oraz napawanie się ikonami kina tamtej epoki. Usłyszenie po latach odgłosu pracy magnetowidu - bezcenne. Boże, jakie to było piękne. Film polecam więc wszystkim swoim rówieśnikom, którzy naocznie doświadczyli tej samej przygody co ja. Jeśli tylko gdzieś natraficie na ten tytuł, bierzcie go w ciemno. Lektura obowiązkowa.

5/6







Najsilniejszy człowiek na świecie
reż. Kenny Riches, USA, 2015
99 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Kolejny przedstawiciel niezależnego kina zza oceanu, w dodatku namaszczony przez festiwal w Sundance, a raczej odznaczony stemplem jakości Sundance. Ale tym razem w przeciwieństwie do Rozrywki był to strzał w sam środek tarczy. Wprost uwielbiam takie historie. Pozytywnie zwariowani oraz odbiegający od modelowego szablonu i typu przeciętnego człowieka bohaterowie, błyskotliwy humor, a także pozytywne ciepło bijące z każdej minuty ulokowanej na taśmy filmowej.

Główny bohater - kubański reffudżis, Beef, jest prawdopodobnie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Mieszka w słonecznym Miami i pracuje na budowie. Przeniesienie przez niego stukilogramowego prefabrykatu to lekki pierd. Na pierwszy rzut oka wydaje się być trochę opóźnionym w rozwoju i mało bystrym człowiekiem, ale za to jest bardzo szczery, prostolinijny i uczciwy, wprost nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Często towarzyszy mu jego najlepszy przyjaciel - reffudżis z Chin, Conan (jak ten Barbarzyńca), miłośnik psów i pływania o wyjątkowo niskim morale, niedoceniany przez własnych rodziców, samego siebie, jak i cały otaczający go świat. Beef ma tylko jedno hobby. Jest nią jazda na swoim błyszczącym złotem BMXie. Pewnego dnia kradną mu go na ulicy, a Conanowi przy okazji ucieka jego nowy pies, co prowokuje duże perturbacje i przetasowania emocjonalne w ich poczciwych dotąd żywotach. Obaj zaciekle szukając tego co nagle stracili odnajdują coś znacznie cenniejszego, bardziej życiowego i ulotnego.

Przezabawna słodko-gorzka opowieść o przyjaźni i miłości, o sile i uporze, o wyznaczaniu życiowych ścieżek zawsze wiodących pod prąd. Zaprezentowana jest nam ona w rytmie oraz formie letnich teledysków charakterystycznych dla grup Washed Out, czy Stumbleine. Słońce, ocean, plaża, nieśpieszny klimat, permanentny luz i zabawne dialogi w tle. Naprawdę świetnie się to oglądało. Idealny lek na jesienną depresję, na zimę w środku października i na alergię na otaczających nas wszędzie idiotów. Kino pozytywnego zakręcenia o wielkich-małych ludziach. O każdym z nas z osobna. Lajk.

4/6






Bestia
reż. Sam and Tom McKeith, AUS, PHI
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sportowy




A oto przykład, jak jedno zdanie zawarte w opisie filmu może zdekocentrować oraz oszukać naszą czujność. "Bezkompromisowy i niezwykle naturalistyczny wgląd w rzadko pokazywany na ekranie podziemny świat Manili". Nie powiem, to mnie kupiło najbardziej. Problem tylko w tym, że ukazanie tej bezkompromisowości oraz unikatowego przedstawienia podziemnego świata Manili miało miejsce jedynie w opisie filmu, niestety. Uczciwie spoglądałem na ekran i jakoś na to kurde balans nie natrafiłem.

Być może to wszystko przez fatalną pracę kamery. Tak, zdecydowanie. Twórcy postanowili wykreować indywidualny styl ekspresji, przez co każde ujęcie kamery było skoncentrowane na maksymalnym przybliżeniu twarzy bohaterów występujących w tej opowieści. Potwornie brakowało mi przestrzeni, tła, tego zobrazowania obiecywanego życia Manili właśnie. Tzn. one były, jakieś, ale ukazane w formie najwyżej micro. Wąskie kadry, zgoda, często są bardzo istotne do uwypuklenia stanów emocjonalnych postaci, wykorzystuje się je także do skoncentrowania uwagi widza na konkretnym punkcie, by ten zwrócił uwagę na istotny problem, ale jeśli cały film bazuje na jednym i tym samym schemacie, no to sorry bardzo, ale to już przegięcie. Aż mi oczy puchły. Zamiast na widokach intensywnie oddychającej stolicy Filipin musiałem koncentrować się na ilościach krost, pryszczy i cebulek włosa zlokalizowanych na twarzach bohaterów. Niestety reżyser nie wpadł na pomysł, by widzowi pokazać coś więcej. Nawet chciałem zadać mu to pytanie zaraz po seansie, bo akurat był z nami na sali, ale niestety musiałem szybko lecieć na kolejny film. Trudno, pytanie pozostawiam więc bez odpowiedzi.

Szkoda. Taka forma ekspresji zabiła całą przyjemność z obcowania z w sumie niezłą opowieścią. Dramatyczne rozterki młodego boksera, który poprzez mały szwindel firmowany przez swojego trenera-ojca, oraz mafię obstawiającą wyniki, musi zmierzyć się z odpowiedzialnością za śmierć drugiego człowieka popełnioną własnymi rękawicami. Test na człowieczeństwo, na naturalne instynkty i uczciwość w czasach, w których wszyscy wkoło mają ją w głębokim poważaniu. Cóż, byłaby przyzwoita czwórka, a tak, przez te durne aspekty realizatorskie lokuję Bestię na trójce.

3/6


sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6