czwartek, 29 października 2015

Król EPO

Strategia mistrza
reż. Stephen Frears, FRA, GBR, 2015
103 min. Monolith Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sportowy, Biograficzny




Myślę, że na stu przypadkowo zapytanych na ulicy osób, w dowolnym kraju, o pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Armstrong, sześciu odpowie, że kojarzy go z astronautą Neilem, dziewięciu połączy je ze słynnym jazzmanem - Louisem, natomiast cała reszta wykrzyknie natychmiast i bez mrugnięcia okiem: "Aaaa... Lance. Ten kolarz!".

No właśnie, ten kolarz, a nawet Pan kolarz. Wyjątkowy w dziejach światowego kolarstwa. Pod każdym względem. Mistrz świata i siedmiokrotny zwycięzca Wielkiej pętli, największego i najtrudniejszego kolarskiego wyścigu na świecie. Wygrywał go bezustannie od 1999 do 2005 roku. Zdominował go bardziej niż Schumacher Formułę 1, a nawet Rocco i Ron Jeremy branżę porno. Absolutny fenomen, kosmita i nadczłowiek, który przez dekadę był na ustach całego świata. A przecież jeszcze w roku 1997 walczył z nowotworem, z parszywym rakiem jądra, a i przed chorobą wcale nie był taki znów najlepszy. Obiecujący, zdolny, wyróżniający się, tak, ale to wszystko. Owszem, w roku 1993 zdobył Mistrzostwo Świata ze startu wspólnego, do tego odniósł też kilka etapowych zwycięstw w klasykach na starym kontynencie, był też mistrzem USA, ale żeby tak zaraz wygrać siedem TdF pod rząd? Od razu i z marszu tuż po wyleczeniu nowotworu? W głowie się nie mieści.

Nie może więc dziwić fakt, że z czasem zaczęły pojawiać się pogłoski, a także podejrzenia o doping. Kolarstwo w latach 90-tych, delikatnie rzecz ujmując, nie było specjalnie czyste, a w drugiej połowie, właściwie to nie było czyste w ogóle. Ciągle ciążyło na nim jakieś widmo skandalu. Co pewien czas ktoś kompromitował się na badaniach antydopingowych, lub też, tak jak ekipa Festiny w roku 1998, wpadało się na granicy przewożąc w bagażniku EPO, testosteron, a nawet amfę. Jazda po bandzie, na bezczela i bez trzymanki. Tour de France był nawet nazywany Tour de Dopage, a na listach kolarzy przyłapanych na dopingu świeciła przykładem cała śmietanka peletonu tamtych lat: Marco Pantani, Jan Ullrich, Erik Zabel, Laurent Jalabert, Mario Cipollini, Jacky Durand, czy Kevin Livingston. Niemal wszyscy... oprócz Lance'a Armstronga.

Przez te wszystkie lata nigdy na niczym go nie złapano. Przynajmniej oficjalnie. W trakcie największych odnoszonych przez niego sukcesów nic mu nigdy nie udowodniono. Był czysty jak łza, do tego niezwykle popularny. Stanął na czele własnej fundacji Livestrong, która walczyła z nowotworem i pomagała chorym dzieciom na całym świecie. Był uwielbiamy przez mainstream i opinię publiczną. Promował cnoty wielkiego sportowca oraz zdrowy tryb życia. Był rozchwytywany przez największe światowe koncerny, reklamował najlepsze produkty na świecie. Stał się ikoną, niekwestionowanym królem kolarstwa i lokomotywą, która ciągnęła za uszy całe światowe kolarstwo. W pojedynkę zrobił dla niego więcej, niż wszystkie kampanie reklamowe i akcje marketingowe razem wzięte. Stąd UCI (Międzynarodowa Unia Kolarska) traktowała go jak skarb. Był dla nich klasyczną kurą znoszącą złote jaja, która ściągała sponsorów, zainteresowanie kibiców i dawała splendor. Oczywiste więc było, że nic nie mogło mu się stać, na niczym nie można było go przyłapać, broń Boże żadnego obyczajowego skandalu, żadnego dopingu, bo wtedy razem z nim pogrążone zostałoby całe kolarstwo. Lance Armstrong w związku z tym stał się nietykalny, a ten, kto miał czelność podnieść na niego rękę, z marszu stawał się opętanym nienawiścią szaleńcem. Tak postawienie sprawy pomagało mu osiągać swoje nadrzędne cele, a tymi zawsze było tylko jedno: Zwycięstwo. Był nim bezwzględnie opętany.


Jakże więc wielkie musiało być zdziwienie oraz jakiż szok musieli przeżyć wszyscy, kiedy jednak ten nieskazitelny król kolarstwa z dnia na dzień stał się królem wstydu i kłamstwa, jednego z największych w historii zawodowego sportu. Spirala kłamstw, podejrzeń i manipulacji zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. W peletonie szprycowali się już niemal wszyscy, nawet ci co nie chcieli, gdyż zdawali sobie sprawę, że bez tego nigdy nie osiągnęliby poziomu zawodowego kolarstwa, które w swym procederze postanowiło stracić głowę. Wiedział o tym już prawie każdy, kwestią czasu było więc przebicie tego napompowanego do granic absurdu balonu obłudy i zakłamania. Pod naciskiem mediów oraz kibiców w końcu zdjęto z głowy Armstronga czapkę niewidkę, zwinięto także parasol ochronny. Udowodniono mu nie tylko to, że był nie do końca uczciwy i czysty, lecz także to, co przyszło dopiero z czasem, że stał niemal na szczycie piramidy całego procesu dopingowego, tzw. Programu, jaki perfekcyjnie wcielił do zawodowej grupy kolarskiej US Postal. Z pomocą doktora Michaela Ferrari oraz jego laboratorium stworzył doskonały team robotów, rasę panów w kolarstwie, która panowała niepodzielnie przez wiele lat.

Nagle całe kolarstwo zostało okryte hańbą i do dziś jeszcze walczy o odzyskanie w pełni utraconego wtedy prestiżu. A Armstrong? Jemu też cały świat zwalił się nagle na głowę. Wycofali się sponsorzy, odwrócili fani, acz jeszcze nie wszyscy, wszak sam grał do końca i ciągle wszystkiemu zaprzeczał. Wielu mu nadal wierzyło. Nawet ja sam miałem z tym problem, ale moralna degrengolada nawarstwiała się, wciąż wychodziły na światło dzienne nowe fakty, sądy zbierały dowody, a firma ubezpieczeniowa SCA Promotions, która przez lata wypłacała Armstrongowi gigantyczne bonusy za zwycięstwa w TdF w końcu postanowiła przestać mu płacić i zaczęła domagać się odszkodowania. Armstrong w roku 2008 jeszcze na chwilę wrócił do ścigania się, jak gdyby nigdy nic walczył o odzyskanie twarzy, nadal do niczego się nie przyznawał, rok później ukończył TdF na wysokim trzecim miejscu, co dla niego było jednak porażką. Zaczął podupadać nieco na zdrowiu psychicznym, nie radził sobie najlepiej z ciężarem oskarżeń. W końcu w roku 2012 wszystko się dla niego skończyło. Amerykańska Agencja Antydopingowa na wskutek zebranych dowodów dożywotnio zawiesiła Armstronga, oraz pozbawiła wszystkich tytułów począwszy od 1998 roku. Legenda sięgnęła bruku.


Armstrong pękł. Wybrał się do Oprah Winfrey i udzielił słynnego wywiadu, w którym przed milionami widzów przyznał się do zażywania EPO, kortyzonu, testosteronu, hormonu wzrostu oraz przeprowadzania transfuzji krwi. Jednocześnie przyznał się do stosowania dopingu podczas wszystkich siedmiu wygranych Tour de France. Uciął tym wszystkie żyjące jeszcze spekulacje, a jego najwytrwalsi obrońcy musieli w końcu powiedzieć pas. Coś właśnie się skończyło, piękna bajka okazała się kłamstwem. Mimo wszystko trochę szkoda, bowiem Armstrong zrobił dla kolarstwa bardzo wiele. Przez lata był pozytywną postacią, o czym po części dowiadujemy się także z filmu Stephena Frearsa, który to postanowił opowiedzieć jego historię w sposób, hmm... całkiem rozrywkowy.

Tak, The Program (u nas jako... Strategia mistrza - LOL!), to bardzo dobrze skonstruowane, emocjonujące i rozrywkowe kino, które ukazuje cały proces przemiany młodego i nieznanego kolarza w niekwestionowanego króla peletonu w sposób bardzo przystępny i akceptowalny nawet przez zupełnych laików kolarstwa. Byłem na nim w kinie z dziewczyną, która nawet nie wiedziała kim jest Lance Armstrong, a kolarstwo kojarzy się jej pewnie bardziej z piciem latte na Polu Mokotowskim. A mimo to oglądało się jej to dobrze. Dziwnym nie jest, wszak historia Armstronga jest wprost wymarzona dla każdego filmowca. Niezwykły scenariusz z życia wzięty, emocjonujący i rozbudowany, istny samograj. Frears opowiedział praktycznie o wszystkim o czym wyżej napomknąłem, a na podstawie istniejących faktów wykreował postać, którą mimo obciążających ją dowodów nawet da się lubić. To bardzo uczciwa i sprawiedliwa perspektywa. Reżyser wszystko pozostawia w gestii widza. Na ekranie ukazuje nam spowiedź kolarza, a tylko od nas zależy, czy będziemy potrafili i chcieli go rozgrzeszyć.

Bardzo dobra kreacja Bena Fostera, który świetnie wczuł się w postać legendy. Jest przekonujący, a to mi wystarczy. Zadowalające jest także odwzorowanie realizmu z punktu widzenia peletonu, co w filmach sportowych przeważnie jest bardzo trudno wypracować. Tu się udało, acz oczywiście jest kilka gorszych momentów, ale to niuanse o których nawet nie warto pisać. W mojej ocenie jest to najlepszy film o kolarstwie, przynajmniej od czasów American Flyers z roku 1985, którym jarałem się za małolata, co jest pewnego rodzaju znakiem czasów. W tamtej historii dominowały głównie wzniosłe cnoty herosów, uczciwa walka i sportowa rywalizacja, a także poświęcenie dla wyższych idei spod sztandarów Pierre'a de Coubertin. A w The Program? No cóż, pokusa zwycięstwa i chęć dominacji za wszelką cenę zabija sportową pasję i wyrzuca ją do kosza niczym zużytą strzykawkę z EPO. Trochę marny to drogowskaz dla dzieciaków poszukujących w sporcie ideałów. Ale takie jest dziś życie. Po prostu. Po trupach do celu. Niech więc małolaty się przyzwyczajają.

4/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,4



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz