Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2014. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2014. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 grudnia 2015

Złote Ekrany 2014



Witam was w ostatnim dniu roku, tradycyjnie Jackiem Danielsem z colą oraz cyckami matki chrzestnej bloga - Salmy Hayek (no gdzieś się one kołyszą na pewno), na szóstej już dorocznej i uroczystej gali wręczenia Złotych Ekranów, na której to zostanie wyróżnionych dwadzieścia najlepszych filmów roku 2014, oczywiście według subiektywnej oceny szefa wszystkich szefów i weterana kapituły Złotych Ekranów - Wujka Ekrana. Roku 2014, tak, dobrze czytacie. Ranking powstał na podstawie klucza innego niż wszystkie, oparty został na roku światowej a nie polskiej premiery. Ci, co użerają się ze mną już od lat siedmiu (czyli jakieś sześć, w porywach do ośmiu osób) wiedzą doskonale, dlaczego w dupie ja mam polski kalendarz premier oraz dlaczego w związku z powyższym konkretny rok produkcji filmu jest dla mnie... konkretnym rokiem produkcji filmu, a nie czymś innym, dajmy na to śledziem w czekoladzie. Film zawsze jest z tego roku, w którym został wyprodukowany, a nie z tego, w którym został wyemitowany w polskim kinie. Kropka. Więcej o mym dość osobliwym toku rozumowania można dowiedzieć się np. przy okazji nadrabiania poprzednich rocznych podsumowań, kolejno z lat: 2009, 2010, 2011, 2012 i 2013.

Zatem do dzieła, póki lód trzyma jeszcze temperaturę a goście świetnie się bawią. Wyobraźcie sobie oklaski, światła, czerwone dywany, cycki, flesze fotoreporterów i... brudny rock'n'roll autorstwa przebywającego już od dwóch dni na emeryturze Lemmy'ego Kilmistera (R.I.P).

Rok produkcyjny roku pańskiego 2014 nie był zbyt bogaty w kinowe arcydzieła. Na nie spokojnie wystarczyła mi pierwsza dziesiątka, drugą zaś musiałem skompletować filmami jedynie dobrymi i poprawnymi, co wcale nie oznacza, że kiepskimi. Niestety jak co roku kilku mocnych kandydatów musiało obejść się smakiem, wszak albo nie odnaleźli autostrady prowadzącej do polskiej dystrybucji w ogóle, albo czegoś im zabrakło, np. linków do Torrenta, albo napisów. Cóż. Życie.

Do rzeczy.

Na 20 tytułów aż 9 miało swoją polską premierę w roku 2014, przez co z pewnością zdążyliście już o nich dawno zapomnieć. Kolejnych 8 napinało swoje muskuły w dogorywającym właśnie roku 2015, a pozostałe 3 nie mogło tego uczynić w żadnym polskim kinie, bowiem dystrybutorzy zgodnie uznali, że nie warto dla nich kruszyć kopii.

Ok, koniec Legendy.
Chluśniem, bo uśniem.


Miejsce 20
Rover - reż. David Michôd, USA, AUS

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo w prostocie siła, mimo, że ten numer nie z każdym filmem się udaje. Australijska preria, surowy klimat i apokaliptyczny krajobraz. Bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa, a w niej samotny kierowca opętany vendettą, która napędza tą całą leniwą, z pozoru także nieco nudną narrację. Mniej więcej tak właśnie powinien wyglądać nowy Mad Max gdyby tylko chciał pozostać sobą. Mocne, proste, oszczędne w słowach i środkach przekazu, a przy tym wystarczająco absorbujące, żeby się w tym zatracić.


Miejsce 19
Dwa dni, jedna noc - reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL

Polska premiera: 27.02.2015
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Ponieważ pochyla się w sposób mądry i odpowiedzialny nad pytaniem: "Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej niż tysiąc Euro?" W pierwszym kontakcie film mnie irytował i męczył, ale z perspektywy czasu dostrzegam w nim wyraźnie zarysowany moralitet, który ośmiesza współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem szczurów ludzkość. Walka człowieka wywodzącego się z nizin klasy robotniczej z bezdusznymi korpo-standardami oraz z kurewstwem i upadkiem zasad moralnych. Ot, nasza codzienność.


Miejsce 18
Droga krzyżowa - reż. Dietrich Brüggemann, GER

Polska premiera: 26.12.2014
Dystrybucja: Aurora Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Odkładałem go przez rok, aż zapomniałem o nim zupełnie i przypadkowo natrafiłem na emisję w TV. Mocne, acz niestety nieco przejaskrawione odzwierciedlenie fundamentalizmu religijnego, który podany w złych dawkach oraz źle interpretowany potrafi stać się zagrożeniem dla starego porządku świata. Surowa doktryna obdarta ze zdroworozsądkowych instynktów jako śmiertelna trucizna, która wpływa na życie 14-letniej dziewczyny zafascynowanej świętymi męczennikami. Odważne.


Miejsce 17
St. Vincent - reż. Theodore Melfi, USA

Polska premiera: 12.12.2014
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Bill "Fuckin" Murray jest dla mnie Charlesem Bukowskim światowego kina. Ikona luzu, wyjebalizmu na celebryckie standardy, błyskotliwego poczucia humoru, ironii oraz sarkazmu. A jeśli jeszcze grana przez niego postać zostaje wzbogacona o mizantropię, życiową zgorzkniałość, pijaństwo, hazard i pospolite chamstwo, to wypada tylko udać się na kolanach do Częstochowy i pomodlić na Jasnej Górze o to, by takich filmów z Murrayem w roli głównej i o Murrayu kręcono jeszcze jak najwięcej.



Miejsce 16
Rok przemocy - reż. J.C. Chandor, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Ponieważ obdarował mnie frajdą z obcowania ze świetnie odwzorowanym klimatem lat 80-tych, także z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby poczuć ten klimat trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach otrzymaliśmy bardzo udany, kameralny obraz, który o dziwo nie miał tyle szczęścia i nie trafił do polskiej dystrybucji kinowej. Zdecydowanie nie zasłużył na takie potraktowanie.



Miejsce 15
Grand Budapest Hotel - reż. Wes Anderson, USA, GER

Polska premiera: 28.03.2014
Dystrybucja: Imperial - Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zdecydowanie nie należę do psychofanów GBH, przyjąłem go raczej tak, jak setę ciepłej ojczystej tuż przed południem - z charakterystycznym grymasem na twarzy. Niemniej, brak tej pozycji w rocznym zestawieniu byłby dużym wykroczeniem i zamachem na zdrowy rozsądek. Wes Anderson zbudował niezwykły świat, może tym razem nieco hipsterski i nazbyt cukierkowy, ale gdy tą całą jaskrawą niedorzeczność, absurd i bajkowość wyłowi się z ekranu, to okazuje się, że moje nogi nadal chcą się uginać przed jego (Andersona) wielkością.


Miejsce 14
Obywatel roku - reż. Hans Petter Moland, NOR

Polska premiera: 16.05.2014
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo wygląda jak trzeci sezon Fargo, a nawet kontynuacja jej kinowej fabuły, oczywiście w reżyserii braci Coen. Norweskie śnieżne krajobrazy, małomiasteczkowy klimat, pokręcony, skandynawski czarny humor, także obfitująca w liczne niespodziewane zwroty akcji zwariowana i do samego końca trzymająca w napięciu kryminalna intryga wcielają w życie klasyczny efekt domina, w którym bezsprzecznie rządzi duet złożony ze śmiechu i krwi. Wyborne. Dowcipne. Niedocenione.



Miejsce 13
Interstellar - reż. Christopher Nolan, USA, GBR

Polska premiera: 7.11.2014
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Aż trudno w to uwierzyć, że ten rozczarowujący mnie film, jaki w ubiegłym roku kupił cały świat wylądował dziś na bardzo wysokim 13 miejscu. Czy aby jednak jestem zupełnie normalny? Powód jest chyba tylko jeden. Rok 2014 dla mojego ukochanego Sci-Fi nie był zbyt płodny. Nolan nie miał więc dużej konkurencji. To tylko poprawne i spektakularne kino Fiction, które zostało oparte na fajerwerkach technicznych i wizualnych popisach. Zabrakło przedrostka Sci, no, ale na bezrybiu...


Miejsce 12
Wolny strzelec - reż. Dan Gilroy, USA

Polska premiera: 21.11.2014
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo pomimo widocznego zakrzywienia zwierciadła w którym odbijają się dzisiejsze zakłamane i centralnie sterowane media, film bardzo sprawnie opowiada o mechanizmach w nich zachodzących, także o manipulacji faktami i o fałszowaniu informacji. A jednocześnie ukazuje zagubioną w tym wszystkim jednostkę, która dla dobrego newsa jest w stanie poświęcić wszystko, także prawdę. Sprawnie wyreżyserowane, wciągające i intrygujące, acz niestety za bardzo amerykańskie, przez co nieco sztuczne.


Miejsce 11
Zaginiona dziewczyna - reż. David Fincher, USA

Polska premiera: 10.10.2014
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: W ubiegłym roku absolutna czołówka i główny bohater na listach rocznych podsumowań. U mnie co prawda z opóźnieniem, ale również z laurem wyróżnienia. Typowy Fincher. Wciągający, elektryzujący i do końca trzymający w napięciu. I wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie te durne zakończenie. Oglądałem ostatnio w TV i pomimo upływu czasu nadal nie mogłem się z tym faktem pogodzić. Dlatego właśnie Zaginiona dziewczyna ląduje poza pierwszą dziesiątkę. Ale to nadal jest świetne kino.



Miejsce 10
O dziewczynie, która... - reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN

Polska premiera: 14.08.2015
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo to absolutnie jeden z najbardziej oryginalnych tytułów jaki trafił w tym roku do polskiego kina. Perfekcyjnie udekorowano taśmę filmową jakże odmiennymi stylistykami - horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, westernem, animacją i komiksem w jednym. Wszystko to zaprezentowane zostało w poetyckiej czerni i bieli oraz zostało ulokowane gdzieś w odmętach irackiej rzeczywistości. Gdyby film był muzyką, byłby mixtape'em roku.



Miejsce 9
American Sniper - reż. Clint Eastwood, USA

Polska premiera: 20.02.2015
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Amerykanie jak nikt inny potrafią robić nasączone patosem kino patriotyczne, które przy zupełnej okazji między wierszami przemyca jedynie słuszną definicję porządku świata z punktu widzenia Białego Domu. Niemniej dziadek Eastwood na przekór trendom udziela bardzo mądrej lekcji patriotyzmu, jakże aktualnego pod każdą szerokością geograficzną. Tłumaczy jak i dlaczego powinniśmy być dumni ze swojego kraju, flagi oraz historii. I za to właśnie szanuję ten film najbardziej.


Miejsce 8
Mama - reż. Xavier Dolan, CAN

Polska premiera: 17.10.2014
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nie cierpię tego hipstera. To zupełnie nie moja kinowa wrażliwość. Jestem wyposażony w odmienne stany emocjonalne oraz punkty widzenia na różne formy tolerancji i akceptacji odmienności, zwłaszcza tej płciowej, w której ten młody Kanadyjczyk czuje się chyba najlepiej. Ale jego Mama, jak matkę kocham, to wspaniałe i niezwykle dojrzałe kino, które swoją mądrością przebija się przez moją gruboskórność i odziedziczony po jego wcześniejszych filmach sceptycyzm. Lubię takie przemiany.


Miejsce 7
Kalwaria - reż. John Michael McDonagh, IRL, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Brak tego tytułu w kinowym repertuarze uznaję za największy fakap roku. To bardzo aktualna pozycja, zwłaszcza dziś, w dobie kulturowej zawieruchy oraz bezpardonowej walki o sumienie i etyczne wartości starego kontynentu. Małe irlandzkie miasteczko i jego zróżnicowana społeczność jako symbol dzisiejszej Europy, gdzie stare mierzy się z nowym, oświeconym, duchowo wyobcowanym. Kapitalna lekcja pokory, historii i wiary, która jest dziś zewsząd atakowana i traktowana jak zło najwyższe. Mądre, a nawet zabawne.


Miejsce 6
Co robimy w ukryciu - reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, NZL

Polska premiera: 27.02.2015
Dystrybucja: Mayfly
Moja ocena: 5

Dlaczego: Dawno już nie byłem w kinie świadkiem tak wielu eksplozji braw, żywiołowych reakcji, salw śmiechu oraz ogólnej kapitalnej interakcji jaka zawiązała się pomiędzy twórcami, aktorami i widownią. Absurdalne i błyskotliwe poczucie humoru ukazane z dystansem do całej ludzkości, które z charakterystyczną dla siebie ironią i sarkazmem, także kapitalnym pomysłem i mądrością ukazuje wycinek naszej rzeczywistości z perspektywy współczesnych wampirów jak gdyby nigdy nic żyjących sobie między nami. Epic.


Miejsce 5
Turysta - reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN

Polska premiera: 6.02.2015
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zjawiskowa i dość osobliwa w swym kształcie karykatura współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej/średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który w zderzeniu z obcym mu na co dzień światem nieokrzesanej dzikiej natury zwyczajnie głupieje. Bardzo surowy i ascetyczny obraz wnikliwie obserwujący oraz komentujący przemianę szczęśliwej i kochającej się rodziny przebywającej na urlopie w emocjonalną ruinę. Wbija się głęboko w ludzkie umysły i pozostawia trwały uszczerbek na psychice. Zacne kino.


Miejsce 4
Dzikie historie - reż. Damián Szifrón, ESP, ARG

Polska premiera: 2.01.2015
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: To właśnie nim rozpocząłem kinowy rok 2015. Okazał się idealny na noworoczny rozruch. Wyszukane, oryginalne i absurdalne poczucie humoru zawarte w sześciu, luźno powiązanych ze sobą nowelowych opowieści. Dzikie historie są jak William "D-Fens" Foster w Upadku, tkwiący w swoim samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Są jak pierdolony kurwa zajebiście wyluzowany kwiat lotosu na tafli jebanego jeziora. Tak, są aż tak dobre.


Miejsce 3
Whiplash - reż. Damien Chazelle, USA

Polska premiera: 2.01.2015
Dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o
Moja ocena: 5

Dlaczego: To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Jednak fenomen filmu polega głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla opętanego nią młodego człowieka. Fascynujące.

Miejsce 2
Lewiatan - reż. Andriej Zwiagincew, RUS

Polska premiera: 14.11.2014
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 6

Dlaczego: Film, który w bardzo dosłowny sposób sprowadza wycinek komentowanej rzeczywistości do popularnego u nas sloganu: "Rosja, to stan umysłu". Z pozoru wielka i silna, ale jednocześnie moralnie upadła. Ukazana została w formie symbolu - wielkiego szkieletu morskiego potwora obrazującego skorumpowanie władzy oraz zniszczone przez hektolitry wódki społeczeństwo. Wielkie i bezpośrednie kino obdarte ze złudzeń, w którym czuć zarówno ducha Dostojewskiego jak i mistrza Tarkowskiego.


Miejsce 1
Birdman - reż. Alejandro González Iñárritu, USA

Polska premiera: 23.02.2015
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 6

Dlaczego: Król jest tylko jeden. Reklamacji nie uwzględnia się. Kino kompletne, takie, którego szukam jak wariat w każdym filmie. To był najwspanialszy czas spędzony w kinowym fotelu. Myślę, że mogłem wtedy przypominać 5-letnie dziecko, które z rozdziawioną gębą ogląda coś, czego nie jest w stanie objąć myślami. Tyle dobrego się tu dzieje. Wzorowe aktorstwo, niecodzienny montaż i praca kamery, świetnie spenetrowane zakamarki nowojorskiego teatru, no i ten boski pierwiastek szaleństwa jaki tkwi w każdym z nas. Oglądałem go już pięć razy i nadal nie mogę przestać.





A na deser w osobnej kategorii 10 najlepszych polskich filmów roku 2014, nagrody wyróżnionym wręczy Ania "Mała" z Warsaw Shore.

1. Pod Mocnym Aniołem
2. Powstanie Warszawskie
3. Bogowie
4. Serce, serduszko
5. Obce ciało
6. Jack Strong
7. Służby specjalne
8. Jeziorak
9. Miasto 44
10. Hardkor Disko


Dziękuję za uwagę i zapraszam do baru. Odbiór darmowych drinków odbywać się będzie po wyrecytowaniu na głos tajnego hasła, które w tym roku brzmi: "Nie ma lepszego od wujka Ekrana wielkiego". A każda kobieta, która okaże swój nagi, niczym nieskrępowany biust, otrzyma trzy dowolnie wybrane drinki, a nawet osobisty uścisk dłoni wujka na zapleczu baru. Tak więc gra warta świeczki dziewczyny.

Ok, to do siego i z Bogiem.
Salut.

czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



środa, 15 kwietnia 2015

Kryminalny tryptyk

The Gambler
reż. Rupert Wyatt, USA, 2014
111 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Kryminał, Dramat


Udany remake w świecie filmu zdarza się tak jak słoneczna, ciepła pogoda w lany poniedziałek - czyli mniej więcej raz na kilka lat, jeśli nie rzadziej. Mimo to ciągle powstają kolejne, niczym reklamy leków na wrzody, biegunkę i prostatę w polskiej telewizji. Z roku na rok więcej, jakby brakowało już pomysłów na oryginalny scenariusz. Coraz częściej przeobraża się to w kabaret niestety. Np. kilka tygodni temu światłowodem obiegła informacja, iż Hollywood chce stworzyć własną wersję skandynawskiego Turysty (Force Majeure). W zasadzie nihil novi, Amerykanie troszcząc się o dość ograniczoną intelektualnie kondycję swojego społeczeństwa lubują się w tego typu praktykach, tyle, że europejski oryginał nadal grają w wielu kinach i generalnie pachnie jeszcze nowością. Po co więc tak szybko? For Money. Proste.

Remake'i (chrzanić językową poprawność, będę pisał "rimejki") filmów z lat 50, 60, nawet 70-tych, mimo, iż niektóre niewiele się przez te wszystkie lata postarzały, oraz często dalej ociekają swą zajebistością, poddawane są regularnemu faceliftingowi, głównie ze względów finansowych właśnie, wszak odgrzewanie kotletów w świecie mainstreamu cały czas jest bardzo pożądane. Henry Fonda? Marlon Brando? Humphrey Bogart? Kogo to dziś obchodzi, przecież już dawno nie żyją. Dawać Brada Pitta, Clooneya i dziadka De Niro. Buisness is buisness. Na stary tytuł w nowej odsłonie przyjdą zarówno nowi jak i starzy widzowie, ci drudzy głównie z ciekawości.

Czasem też, niestety rzadziej, czyni się to ze względu na słabość wersji oryginalnych, na zasadzie - "jeśli zepsute/nieaktualne, trzeba naprawić". Tą drogę akurat popieram, a nawet jestem czasem jej entuzjastą. Scarface jest chyba najbardziej sztandarowym przykładem tej koncepcji. Gdyby nie remake z roku 1983, niewiele osób wiedziałoby o istnieniu oryginalnego Człowieka z blizną z roku 1932. W tak dużych przeskokach czasowych dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt, który na siłę można zaliczyć do zalet rimejków. Mam tu na myśli postęp techniczny. Ciężko jest bowiem porównać pod tym kątem kino lat 30-tych z tym całkiem współczesnym, czerń i biel z kolorem, czy mono z dźwiękiem cyfrowym. Ale też z drugiej strony medalu, bo przecież ta zawsze istnieje, kultowy film, to także nazwiska, aktorzy, klimat i pierwsze skojarzenia jakie się w nas zagnieździły przed laty. Jak mamy to nagle zastąpić czymś innym, tak bardzo odbiegającym od oryginału oraz z założenia przez nas nieakceptowalnym? Nie wyobrażam sobie np. rimejku Dwunastu gniewnych ludzi. Film ten oparty jest na mistrzowskich kreacjach aktorskich, na psychologicznej głębi i duszności małego pomieszczenia. Takich przypadków jest przecież tyle, ile dobrych starych filmów. Całe mnóstwo. Pewne świętości powinny jednak pozostać na swoich miejscach i dalej wisieć w złotych ramkach na ścianie płaczu, ale też, kto ma u licha o tym decydować?

Osobiście uważam, że jeśli już koniecznie trzeba poprawiać największe klasyki kina, to opowiadam się za ich cyfrowymi rekonstrukcjami, tylko i wyłącznie. Poprawiać - tak, ale nie przerabiać na podobieństwo współczesnych czasów. Kino, to nie tylko rozrywka dla mas, ale i pewnego rodzaju wehikuł czasu, cenne historyczne archiwum. Przez pryzmat taśmy filmowej możemy cofnąć się w dowolną kinematograficzną epokę i napawać się jej wielkością. Zatem chyba jednak pat, nie ma złotego środka. Raz się uda, raz nie. W jednym przypadku remake może mieć sens, w innym trąci myszką. Ryzykują wszyscy, widz jednak jakby najmniej, wszak może po prostu olać nową wersję swojego ulubionego filmu sprzed lat i dalej ogrzewać się w blasku jego wielkości.

The Gambler to także remake, właściwie to ksero oryginału z 1974 roku. Czy dosłowne? Niestety nie wiem. Uczciwie przyznaję, że pierwowzoru nie widziałem. Trudno jest mi więc o podstawową i najważniejszą ocenę - o porównanie wersji pierwotnej ze współczesną. Omijam więc ten punkt na dzień dobry i koncentruję się na dalszych wytycznych, a te są... no całkiem niezłe, przyznaję. Opowieść o hazardziście - Jimie Bennett'cie (Mark Wahlberg), który wywodzi się z dobrze sytuowanego domu, a prywatnie jest wykładowcą akademickim, to bardzo przyzwoicie zobrazowane studium człowieka rozbitego emocjonalnie, ambitnego i inteligentnego, ale też słabego i potwornie samotnego - ofiary bezstresowego wychowania. Hazard jest nie tyle jego nałogiem, ani też purytańską rozrywką, ale też, a może i głównie, sposobem na wyrwanie się z ciasnych węzłów społecznego oraz klasowego zaszufladkowania. Jest także wilczym biletem, który zwalnia go z konieczności podporządkowania się pospolitym i twardym regułom gry. Przez cały film próbowałem rozgryźć Jima, zrozumieć jego często mało logiczne działania, a reżyser rzecz jasna ciągle zbijał mnie z tropu. Ale na końcu pojechał klasykiem - wyciągnął do mnie rękę głównego bohatera i poprosił o przybicie z nim żółwika, co też ochoczo wykonałem. W zasadzie wszystko jest w tej historii w porządku. Świetny klimat opowieści, barwne drugoplanowe postacie (John Goodman, fuckin yeah!), autentyczne wzbudzenie we mnie ciekawości, oraz towarzyszący mi wachlarz skrajnych emocji, tyle że, no właśnie, nadal jest to pieprzone ksero, tylko podane w nowej, bardziej atrakcyjnej szacie graficznej. Gdzieś w tym wszystkim gubi się jakże pożądany przeze mnie pierwiastek zajebistości i oryginalności. Cóż, przynajmniej dzięki niemu usłyszeliśmy o oryginale z roku 1974 i być może po niego z ciekawości sięgniemy. Niemniej współczesnemu Hazardziście nie mogę podarować oceny wyższej niż cztery, nawet, jeśli na nią zasługuje. To byłoby nieuczciwe.

4/6 






Inherent Vice
reż. Paul Thomas Anderson, USA, 2014
148 min. Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Komedia



Lubię i cenię mości P.T. Andersona, głównie za genialną Magnolię, frywolny Boogie Nights, oraz za brudny i sterylny Aż poleje się krew, ale jeśli po kilku dobrych filmach wypuszcza się dla odmiany gniota, wtedy taryfa ulgowa nagle chowa głowę w piasek i to bez prawa piśnięcia. No nie wyszło, co tu więcej pisać, zdarza się, nawet najlepszym, niemniej już drugi tydzień pląsa mi po gardzieli jakiś niesmak. Jeszcze gorsza jest świadomość tego, że po słabym i miałkim Mistrzu naiwnie sądziłem, iż z takim nazwiskiem gorzej wypaść już raczej się nie da, a przynajmniej, że to nie przystoi. Cóż... pomyliłem się, a nie lubię.

Inherent Vice po niezwykle obiecujących zapowiedziach, także po genialnych teaserach i wręcz epickich plakatach zasadził w mej głowie ziarno zainteresowania (delikatnie rzecz ujmując), a na znak przyjaźni podarował mi nawet szczyptę fascynacji (również delikatnie niedoszacowywując ciężaru tegoż stwierdzenia). Frywolny plakat z różowymi nogami Katherine Waterston, albo też graficzna inscenizacja a'la "Ostatnia wieczerza" robiły mi gdzieś z tyłu głowy tak po prostu dobrze. Właśnie od tego zaczyna się dobry film - od smakowitego opakowania. Gorzej, jeśli w środku pudełka nagle odkrywamy same okruchy i garść trocin. Boli to wtedy podwójnie, bo też kto lubi w pijackim szaleństwie kłaść się do łóżka z Salmą Hayek, a budzić rano z bólem głowy w asyście jakiejś tłustej Grycanki? No właśnie.

Zapewne nie każdy się ze mną zgodzi i w sumie nic nie szkodzi, gdyż o to w tym sporcie chodzi, żeby się napieprzać i obrzucać nawzajem błotem w obronie własnego zdania, ale to jest naprawdę słaby film. Kropka. Albo nie, przecinek. Film jest nie tyle słaby, wszak potencjał drzemie w nim całkiem duży łamany na ogromny, tyle, że jest on zupełnie niewykorzystany, spieprzony i po wszech czasy zaprzepaszczony. Scenariusz w tym filmie kuleje tak bardzo, że nawet na paraolimpiadzie zostałby zdyskwalifikowany za niezdolność uczestnictwa w sportowej rywalizacji.

Myślę, że P.T. Anderson tak bardzo chciał w tym filmie naśladować nie tylko inne produkcje, ale też parodiować różne formuły oraz filmowe gatunki, że się w tym aż zatracił. Inherent Vice to średnio udana krzyżówka Big Lebowski (przede wszystkim główna postać: hippis-ćpun, także kryminalna barwność oraz liczne absurdalne dialogi), Las Vegas Parano (dragi, bardzo dużo dragów, oraz wyrazisty, mocno odczuwalny styl Huntera S. Thompsona), a nawet Sin City (sposób narracji, wielowątkowość, oraz duża ilość barwnych postaci). Miks trzech uznanych, gdzieniegdzie kultowych produkcji, które po wymieszaniu dają tylko chaos, ból i zniszczenie, a w połączeniu z przeszło dwuipółgodzinną taśmą filmową, także znużenie. Są w tej szalonej kryminalnej opowieści momenty dobre, zgoda, to w istocie nie jest gniot z rodziny wybitnych, obejrzeć można, ale co z tego, skoro miało być zupełnie inaczej. Trója, i to wyciągnięta za uszy.

3/6






A Most Violent Year
reż. J.C. Chandor, USA, 2014
125 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Dramat, Gangsterski




Na koniec tego małego kryminalnego tryptyku film od którego najmniej oczekiwałem, najmniej chciałem i na którego najmniej liczyłem, a który paradoksalnie dał mi najwięcej. Głównie obdarował mnie frajdą z obcowania z niezwykłym klimatem lat osiemdziesiątych oraz z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby to poczuć, trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, czy trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach, otrzymujemy bardzo udany w tym aspekcie, kameralny A Most Violent Year.

Opowieść, od razu trzeba to napisać, bardzo prosta, nieskomplikowana, dla niektórych pewnie też nazbyt uboga oraz rozczarowująca, jest jednak poprowadzona według najlepszych wzorców gangsterskiego kina lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Ekhm, drugi już raz posłużyłem się w tym tekście gangsterską retoryką, a w istocie jest jej tu stosunkowo niewiele. Ledwie kilka wystrzałów z broni krótkiej, w tym jeden do dzikiego zwierzęcia na drodze, żadnych narkotyków, mafijnych konstelacji, oraz zakopywania na pustyni poćwiartowanych ciał, a mimo to film aż tonie w fali powodziowej nowojorskiego gangsta.

Twórcy zabierają nas do roku 1981 zapisanego w annałach jako najbardziej niebezpiecznego pod względem przestępczości w tym mieście, oraz przedstawiają nam małżeństwo Abela i Anny Morales (Oscar Isaac i Jessica Chastain), którzy prowadzą całkiem nieźle prosperujący rodzinny interes z branży paliwowej. Konkurencja na rynku jest ogromna, więc siłą rzeczy dochodzi do wielu nieczystych zagrań. Nagle zaczynają ginąć ciężarówki z paliwem, atakowani są ich kierowcy, trwa brudna walka o przetrwanie, wpływy i dominację na trudnym rynku, do tego jeszcze swoje wścibskie paluchy wtrąca prokuratura oraz policja federalna. Słowem - nie jest lekko. Ale oto w całym tym syfie ponad przeciętność wybija się jedyny sprawiedliwy, rycerz w lśniącej stali, wyposażony w całkiem prosty kręgosłup moralny szeryf, który postanawia w szlachetny sposób walczyć z barbarzyństwem. Mowa o Abelu Moralesie, który (to wielki zaszczyt) przypomina mi w wielu scenach, oraz w swej ogólnej charakterystyce samego ojca chrzestnego - Don Vito Corleone, a nawet jego syna Michaela. Tak, Oscar Isaac zagrał tą rolę w sposób iście epicki. Nie sposób oderwać od niego wzorku. Jest twardy, uparty, szczery, prostolinijny i odważny. Ma w oku ten błysk klasycznego włoskiego mafiosy z którym widz chce się utożsamiać. Dla mnie jest to gigantyczne odkrycie. Isaac dotąd wydawał mi się zupełnie bezpłciowy, a przecież widziałem z nim już kilka niezłych filmów. Lubię takie odkrycia.  

Świetne kino, może i mało gangsterskie, momentami też nieco nużące oraz bardzo leniwie poprowadzone (dla mnie jest to akurat plus), które nie chce i wcale nie musi aspirować do czegokolwiek wyższego od taboretu z Ikei. Ale ten niepowtarzalny klimat... ten klimat daje mu kopa tak wielkiego, jak lasy deszczowe w Amazonii. Bardzo mocna czwórka. Może nie pięć, bo też trochę centymetrów brakuje, ale zupełnie nie szkodzi. I tak ogląda się (i słucha) iście wybornie.

4/6


czwartek, 2 kwietnia 2015

Dzikość serca

Wild
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2014
115 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 6.02.2015
Biograficzny, Podróżniczy, Dramat




Słońce, przynajmniej w teorii, bo od przeszło tygodnia nikt trzeźwy go nie widział, coraz mocniej operuje na nieboskłonie, a słupek rtęci w termometrze budzi się powoli z zimowego letargu. No… gdzieś na pewno. To znak, że do skomasowanej ofensywy przechodzi planowanie letnich wyjazdów, podróży i urlopów. Ten, kto na co dzień odbija kartę w korporacyjnych Mordorach (moje kondolencje) doskonale wie, że luty-marzec są miesiącami, w których trzeba się już z góry określić z urlopem na cały rok, zabawić w myśliwego, który stara się upolować co lepsze terminy dla siebie. Gigantyczna bzdura, jedna z wielu, której ja, biedny korposzczur z przypadku nie rozumiem, ale zwyczaj jest zwyczaj, albo sam zgarniesz atrakcyjne długie weekendy, albo zrobią to za Ciebie inni.

Sam jestem już po pierwszych szkicach, które naniosły na mój osobisty kalendarz odrobinę fantazji. Wbrew pozorom lubię ten okres, gdyż idealnie współgra z budzącą się do życia wiosną (a właśnie, gdzie ona się do kurwy nędzy podziała?). Wszystko zaczynamy na nowo, kolejne rozdanie, może lepsze, może tym razem ciut gorsze niż przed rokiem, ale zwykle panuje przekonanie, że w tym konkretnym roku będzie jednak lepiej, mocniej i intensywniej. Wejdziemy wyżej, popłyniemy dalej, pojedziemy szybciej. Co prawda we wrześniu boleśnie uświadomimy sobie, że lato było za krótkie, kasy za mało, w związku z czym z ambitnych planów pozostała nam kamieni kupa. Ale nie zmienia to postaci rzeczy, że w marcu budzi się w nas Marco Polo, Roald Amundsen i Wojtek Cejrowski w jednym.

Zwykle nasz zapał kończy się jednak na last minute w Egipcie (Tunezja chwilowo odpadła w repasażach), tudzież na dwóch tygodniach z bachorami we Władysławowie (z czego przez trzy dni świeci słońce), ale też coraz częściej spora odnoga rodów Kowalskich i Nowaków penetruje świat wszerz i wzdłuż, zupełnie jak byśmy byli światową potęgą w globtroterstwie, oraz krajem powszechnego dostatku i dobrobytu. Nie ma zakątka na globie w którym nie usłyszelibyśmy polskiego języka, co na swój sposób jest często nieco męczące, a nawet i uwłaczające naszym oazom spokoju, ale biorąc pod uwagę ogólne warunki życia w kraju nad Wisłą, to jest to nawet wręcz zdumiewające. Wystarczy odpalić pierwszego lepszego fejsa, by zobaczyć słit focie swoich znajomych z Tajlandii, Dominikany, Australii, czy innej Patagonii. Podróże, dzięki serwisom społecznościowym, kredytom bankowym i tanim lotom jeszcze nigdy nie były tak pospolite i oczywiste, jak dajmy na to śnieg w kwietniu.

Osobiście uważam, że, my - naród wspaniały (tylko ludzie kurwy), z genem podróżnika rodzimy się już w golusieńkim standardzie. Wpłynęły na to zarówno rozbiory, powstania, wojny - co za tym idzie wieczne emigracje, także Hitler i Stalin, Gomułka i Jaruzelski, którzy ciągle wysadzali przed nami w powietrze zwodzony most prowadzący do lepszego świata. Dwa współczesne grosze dorzucili również miłościwie nam panujący Platformersi, którzy obiecali młodym, wykształconym z wielkich ośrodków drugą Irlandię, ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że nadal wszyscy i nie wiedzieć czemu szukają jej bardziej w okolicach Dublina, niż dajmy na to w Radomiu. No cóż. Jakby nie patrzeć, jesteśmy głodni świata, bezustannie. Przy jednych z najniższych dochodów w Europie jeździmy drogimi samochodami, budujemy wielkie domy z cegły, kupujemy mieszkania na potęgę, na które nas oczywiście nie stać, chodzimy w drogich i markowych ciuchach, chętnie jadamy w ą i ę restauracjach, oraz kilka razy w roku jeździmy na zagraniczne wycieczki w standardzie all inclusive, a w domu mamy lepszy sprzęt RTV i AGD niż przeciętny Amerykanin. Do diaska, jesteśmy krajem pieprzonych i niewytłumaczalnych paradoksów.


Ale wróćmy do podróżowania, bo też trzeba w końcu nakierować ten nieco wymykający się z nawiasów przyzwoitości tekst na tory filmu o którym chciałbym w tym miejscu nieco napomknąć. Trochę już zapomniany i mało poruszany na forach kinomanów „Wild”, bo o nim mowa, inspirowany jest historią opartą na bestselerowej autobiograficznej powieści amerykańskiej feministki (bleh) - Cheryl Strayed. Jej podróż życia była zgoła odmienna od naszych beztroskich, wakacyjnych tripów, bo też zupełnie inny przyświecał jej cel. Zamiast odpoczynku - katorga i skrajny wysiłek fizyczny, zamiast zwiedzania z zawieszonym aparatem na szyi - odkrywanie własnych słabości, poszukiwanie samego siebie, także sensu życia, oraz inne, może nieco hipsterskie z dzisiejszego punktu widzenia motywy i inspiracje. Niemniej biorąc pod uwagę życiowe doświadczenia Strayed, ma to jakiś sens i logikę, także swój związek przyczynowo-skutkowy, zatem kupuję ten temat w ciemno, wszak sam fanem aktywnego wypoczynu jestem dozgonnym, a przy tym hejterem gorących piasków i hotelowych leżaków ogrodzonych od codzienności świata kolczastym drutem. Od dawna zachodzę w głowę, co jest fajnego w leżeniu plackiem na plaży. Człowiek i tak większość swojego życia spędza leżąc na plecach. Swoich. Większość biur podróży sprzedaje nam więc to, co mamy za darmo na co dzień, tylko z innym tłem w standardzie. Sprytne to i dochodowe, a przy okazji bezdennie głupie.

Ok. Film. Młoda dziewczyna po śmierci ukochanej matki zatraca się w odmętach szaleństwa, popada w ramiona bezustannej zabawy, narkotyków i przygodnego seksu (klawo!). Z czasem w końcu traci męża, przyjaciół, rozsądek i na koniec samą siebie. W przypływie autorefleksji postanawia w końcu coś z tym zrobić, wziąć w garść, ogarnąć ryj, odnaleźć życiową równowagę i odbudować psychicznie. Za pokutę obiera dla siebie pieszą wędrówkę morderczym szlakiem Pacific Crest Trail liczącym przeszło 4 tysiące km i prowadzącym zachodnim wybrzeżem USA od granicy z Meksykiem po tą północną, z Kanadą. Ostatecznie Strayed w ciągu trzech miesięcy przeszła odcinek liczący przeszło 1700 km, co rzecz jasna należy uznać za niezły wyczyn. Napisała o tym książkę i jebut, dalej to już poszło. Wywiady, referaty, wykłady, kolejne książki. Sława i chwała na wieki.

W filmie, w jej postać wcieliła się Reese Witherspoon, która jeszcze przed oficjalną publikacją książki sama zakupiła prawa do jej ekranizacji. Widać mocno zainspirowała ją ów historia, co w zasadzie nie dziwi, wszak jest to opowieść typowo kobieca, z nutką feministycznego i nieco hipsterskiego podejścia do życia jak i świata, z czym przyznaję, nie jest mi specjalnie po drodze, ale też jestem w stanie przymknąć na to oko i spróbować odnaleźć w niej odrobinę frajdy, powiewu wolności i radości. Niestety tylko trochę.

W ostatnich latach powstało już najmniej kilka podobnych filmów, które opowiadają i komentują prawdziwe historie młodych ludzi przebywających na… hmm, przedłużonych wakacjach. Warto w tym miejscu wspomnieć o Into the Wild, Tracks, po części także o 127 godzinach. Wszystkie te opowieści charakteryzują się podobną formą i budową emocji. Główni bohaterowie pozostawieni samym sobie, w obliczu najwyższej próby, a także w momencie bezkompromisowego zderzenia się z siłami natury, z pomocą skoków lokacyjnych i czasowych penetrują swoje zagubione we wszechświecie umysły. Typóweczka. W zasadzie mnie to ani nie dziwi, ani też specjalnie nie irytuje. Jak bowiem inaczej nakręcić film o samotnych podróżnikach? Dialogów praktycznie żadnych, zatem bohaterowie albo gadają sami ze sobą, albo też zekranizowane są ich wspomnienia oraz aktualne przemyślenia na tematy natury egzystencjalnej. Nie inaczej jest także i w Wild.


Nasza blondyna więc sobie chodzi z nieprzyzwoicie wielkim plecakiem, rzuca z wściekłości butami w przepaść i pisze pamiętnik pomiędzy jedną porcją fasoli, a drugą. Jak najbardziej może zdobyć sympatię widza, wszak jest taką trochę życiową niedorajdą, jak zresztą co drugi oglądacz. Nie ma żadnego doświadczenia w trekkingu, nie umie się nawet mądrze spakować, rozłożyć namiotu, rozpalić ognia w podróżnej kuchence, wszystko na tej wyprawie robi pierwszy raz (no, poza seksem z przypadkowym gościem). Manualna niedojda, która na ostatniej prostej prowadzącej do bezpowrotnego przespania szansy na odbudowanie własnego życia, nagle się zatrzymuje, zawraca i udaje pod prąd, w dodatku finalnie osiąga metę. To po prostu musi budzić uznanie, sympatię i szacunek.

Jej podróż ku odkupieniu swoich grzechów oraz odzyskaniu radości i sensu istnienia jest trochę alegorią drogi krzyżowej. Tak, nieco biblijnie (to tak przy okazji świąt), ale ja akurat lubię doszukiwać się w meandrach ludzkich żywotów analogii do przypowieści z Pisma Świętego. Męka, cierpienie, ból, a na końcu radość, ulga i poczucie spełnienia - rozpoczęcie nowego życia. Wszystko tu do siebie pasuje, acz ateiści i lewaki z pewnością będą to widzieć zupełnie inaczej, ale też mają do tego pełne prawo. Wyczerpująca wędrówka w poszukiwaniu lepszej części samej siebie krzepi jej charakter, uczy pokory, pozwala też dostrzec piękno oraz zrozumieć kruchość ludzkiego życia. Oddala od siebie towarzyszące jej demony, wkurw na cały świat i ciągle towarzyszący jej ból po stracie matki. Szlak i jego oznaczenia na trasie przywodzą mi nieco na myśl światło latarni morskiej świecącej gdzieś w oddali, które wskazuje drogę do bezpiecznego schronienia w porcie. Ale żeby do niego dotrzeć, trzeba wpierw pokonać tysiące wzburzonych fal oceanu. Nie dla mięczaków jest więc ta podróż.

Cóż. Zatem finał. Nie jest to film i opowieść wielka, wzniosła, ani tym bardziej ważna z perspektywy naszych ziemskich istnień (chyba, że chodzisz do gimnazjum). Nie zmienia, a przynajmniej nie powinna czynić tego w sposób znaczący naszego postrzegania świata, bo też tezy padające w Wild są bardzo ogólnikowe, proste, acz szlachetne z punktu widzenia swojego ogólnego założenia. Towarzyszy nam klasyka Ameryki: Bezdroża, piękne krajobrazy, ogrom przestrzeni, dzikość natury, prerie, kaniony, pustynie, nawet hippisi, autostop i muzyka country. Tak, tego nie sposób jest nie polubić, zwłaszcza, kiedy siedzi w tobie nieokrzesany pierwiastek dzikości serca. Całość dopełnia dobra rola Witherspoon. Legalna blondynka wreszcie dorosła i jakby dojrzała. Chyba właśnie ostatecznie ją polubiłem, a byłem niemal pewien, że już nigdy to nie nastąpi. Ale myślę też, że po prostu każda kobieta, kiedy założy wielki plecak, przepocony t-shirt i obcisłe szorty, zepnie też włosy w prosty kucyk i zapomni o szpachli pudru nakładanej na twarz, to potrafi mnie tym kupić. Bezwarunkowo. I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że znacznie większą wolność, bo to głównie jej poszukuję w tego typu opowieściach, poczułem w Into the Wild. Samo Wild to jednak niestety trochę za mało. Niemniej warto. Warto stawiać przed sobą podobne cele, sprawdzać się, gubić i znów odnajdywać. Niekoniecznie należy brać plecak i wychodzić z nim na kilka miesięcy z domu, można też po prostu podróżować i przekraczać kolejne granice nie wychodząc nawet z własnej głowy. Udanych i inspirujących urlopów życzę. Niech każdy odkryje w nich coś z siebie samego.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,0


sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6

środa, 11 lutego 2015

Ku chwale Ojczyzny

American Sniper
reż. Clint Eastwood, USA, 2014
134 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 20.02.2015
Wojenny, Dramat, Biograficzny




Czym jest dziś patriotyzm? U nas zwykle utożsamiano go z udziałem w walkach za ojczyznę, wszak lata pod zaborami i okupacją, zarówno niemiecką jak i sowiecką wykrystalizowały w narodzie bunt, nieposłuszeństwo oraz chęć, a wręcz obowiązek nieustannej walki z najeźdźcą o wolność swojej ojczyzny. Stąd nasi najwięksi bohaterowie narodowi, to głównie wielcy wojownicy, wojskowi dowódcy i żołnierze w walce o niepodległość. Mnie osobiście patriotyzm również kojarzy się głównie z walką, acz niekoniecznie z tą zbrojną, gdyż dziś, w czasach teoretycznie względnego spokoju również mamy o co i z kim walczyć ku chwale ojczyzny. Głównie o człowieczą godność, o chleb i dach nad głową, o krótsze kolejki do lekarzy specjalistów, o pracę, jakąkolwiek, o przyzwoite wynagrodzenie i godną emeryturę, o sprawiedliwość, prawdę i uczciwość w życiu publicznym, czyli po prostu o normalność, która ciągle zdaje się puszczać gdzieś i byle komu za pieniądze.

Niestety współczesne demokratyczne rządy robią dziś bardzo wiele, by z patriotyzmu swoich obywateli wyleczyć. Ten wydaje się być już niemodny i nieco zaściankowy, bardziej szkodzi interesom "nowoczesnego" Państwa niż mu pomaga, wszak patriotyzm, jako postawa szacunku do tradycyjnych wartości, także umiłowania do własnej historii i kultury, zupełnie nie uznaje kompromisów i nie zgadza się na serwowane nam w hurcie przez wielkich tego świata globalne rozmiękczenie. Patriota wszech złodziejstwo, kłamstwo i cwaniactwo, zwłaszcza te lokowane na szczeblach establishmentu władzy nazywa po imieniu, a bezczelna polityczna sitwa, która nadużywa swych przywilejów, zwyczajnie nie lubi, gdy obywatel nazywa ją (słusznie zresztą) złodziejem, chujem i kłamcą. Zatem patriota to w większości przypadków tego świata wróg władzy ustawodawczej, wróg Państwa, wróg polityków, którzy głównie miłują swoje stołki, a nie narodowe idee z których z czasem zostali wyprani nawet najwięksi twardziele. A jeśli to wróg twój, to trzeba go gnoić. Wiadomo.

Dla mnie więc współczesny patriotyzm to przede wszystkim postawa, w której człowiekowi nie jest wszystko jedno. Patriotyzm stoi na straży interesów narodu, który, wbrew temu co próbują nam wmawiać poprzez mainstreamowe i reżimowe media, nie jest w stanie prawidłowo rozwijać się i patrzeć w przyszłość bez szacunku do samego siebie, do swoich obywateli, oraz bez szacunku do własnej historii. Dzisiejszy świat, jako globalna wioska już dawno w tym względzie ocipiał. Konsekwentnie zaciera się dziś państwowe granice, miesza ze sobą różne kultury, tradycje, kolory skóry, także kościoły, naiwnie przy tym sądząc, iż model multi-kulti jest cudownym lekiem na wirusy wojny, głodu i biedy. Że jest to droga prowadząca donikąd świadczą chociażby ostatnie wydarzenia w Paryżu (sorry, ale nie jestem Charlie), meczety w Londynie i szariat w Szwecji. Założenia multi-kulti może i są dobre, lecz finalnie sprawdzają się jedynie w kuchni, kinie i muzyce, czasem jeszcze w łóżku. Może i da się dziś wyprać mocno zabrudzoną białą koszulę, ale nie ma takiej siły, która wyprałaby człowieka z jego zakorzenionej w genach tożsamości narodowej. Można zmienić adres zamieszkania, przekroczyć granice, pokonać oceany i zdobyć kontynenty, ale swojego Boga, zwyczaje i wychowanie zawsze zabieramy ze sobą i nie uregulują tego żadne ustawy, ani unijne dyrektywy.


Dziadek Eastwood będący przedstawicielem konającego już na naszych oczach starego porządku świata, odnoszę wrażenie, że jeszcze przed swoją śmiercią chce wzbudzić w nieco zagubionej ludzkości poczucie żalu i tęsknoty za tym, co właśnie od nas bezsprzecznie i powoli odchodzi. I to na własne życzenie. Zupełnie jakby chciał upomnieć się, oraz zachować w pamięci dla przyszłych pokoleń cząstkę tego, co według niego jest piękne, wzniosłe i słuszne, może niekoniecznie sprawiedliwe, ale po prostu normalne. Świat nigdy nie był i nie będzie pozbawiony bólu, cierpienia, krwi, śmierci i chęci dokonania zemsty. Każdy, komu wydaje się, że może być inaczej jest zwyczajnie naiwny, płytki i ograniczony. Clint Eastwood wychował się jeszcze w czasach, kiedy honor, ofiarność i poświęcenie dla idei nie były cnotą, lecz obowiązkiem wyssanym z mlekiem matki. Natomiast dzisiejsze czasy wychowują ludzi mentalnie słabych, ubezwłasnowolnionych, uzależnionych od dóbr materialnych, którymi steruje się przy pomocy w pełni kontrolowanych mediów, karmiąc przy tym tanią rozrywką i iluzją niezależności. Wystarczy zagwarantować im minimum socjalne, obdarzyć 30-letnim kredytem we frankach i puścić w telewizji "Taniec z gwiazdami", by móc swobodnie utrzymać ich na ściskanej we własnych dłoniach smyczy. Bardzo krótkiej smyczy, z której praktycznie nie ma możliwości się urwać.

Dlatego też patrioci nie pasują do dzisiejszych czasów. Jest z nimi trochę tak jak z romantyzmem. Niby piękny i wzniosły w swoich nawiasach definicyjnych, ale poza kartką papieru, która wszystko wchłonie, poza niezwykle chłonną taśmą filmową, przeciętnemu człowiekowi jest on potrzebny tak, jak zeszłoroczne sprawozdanie ze szczepień ochronnych Państwowego Zakładu Higieny. Patrioci są w gruncie rzeczy nieposłuszni, nie lubią być ograniczani i zawłaszczani przez tych, którzy źle pojmują patriotyzm, lub nie rozumieją go w ogóle. Dziś w szeroko rozumianej opinii publicznej patriota, który stawia sobie za cel nadrzędny dobro i interesy swojego kraju nad własne, to idiota, dureń, szaleniec, w dodatku kato-faszysta, wszak dziś promuje się głównie mentalną bezpłciowość, bezideowość, ateizm i bezinwazyjność. Postawy w stylu: "przepraszam bardzo, czy mogę dziś popracować trochę dłużej w pracy? Nawet za darmo, dziękuję". A każda grupa społeczna i zawodowa, która tylko upomni się o swoje, o godność i sprawiedliwość jest dziś od lewa do prawa piętnowana. Najświeższy przykład u nas: Rolnicy i górnicy.

Zamiast kultu flagi i godła ofiaruje się nam dziś kult pieniądza, a wraz z nim nieodłączne: korupcję, układy, afery, cwaniactwo i złodziejstwo, które tak po prawdzie, nie robią już na nikim żadnego wrażenia. Konserwatywne Stany Zjednoczone Ameryki na tle tej liberalnej, mocno socjalistycznej i zatraconej w kosmopolitycznych ideach Europy mocno się wyróżniają. To chyba jedyne dziś, a przynajmniej jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie kult patriotyzmu, przywiązania i szacunku do munduru oraz flagi państwowej jest najlepiej rozwinięty. Na swój sposób jest to niebywałe, że kraj z tak krótką, ledwie 250-letnią historią, oparty na emigrantach i napływowej ludności z całego świata, tak rozlegle sytuowany na mapie geograficznej potrafi i chce szanować własną wielkość i państwowość, terytorialną przynależność oraz czcić własny heroizm. Powiem szczerze, że im tego zazdroszczę. U nas to praktycznie wymarło wraz z ostatnimi bohaterami narodowymi, jakimi byli wymordowani przez Niemców i sowietów powstańcy warszawscy, żołnierze Armii Krajowej i Wyklęci. W co drugim amerykańskim ogrodzie wisi flaga państwowa i o zgrozo, nie jest ona u nich obciachem. Dla odmiany u nas dumnym z flagi państwowej jest się tylko na Wielkiej Krokwi podczas konkursu skoków narciarskich, tudzież na meczu siatkarzy. Tydzień temu natrafiłem na krótki i zupełnie zwyczajny filmik (link dla fejsbukowiczów), który najdobitniej tłumaczy czym dla Amerykanów jest narodowa duma, szacunek dla wojennego weterana i jego munduru. Krzepiące, czyż nie?


Mniej więcej w tym właśnie tonie i charakterze podszedł Clint Eastwood do ekranizacji autobiografii jednego z największych bohaterów amerykańskiej armii ostatnich dekad i najlepszego ich snajpera - Chrisa Kyle'aAmerican Sniper, to przede wszystkim próba współczesnego zdefiniowania i przy okazji także rozliczenia patriotyzmu ze wszystkich jego wad i zalet. Próba jak najbardziej udana, o czym świadczą chociażby kolejne bite rekordy oglądalności za oceanem. Ale to także próba odszukania w szaleństwie wojny pierwiastka człowieczeństwa, próba zdiagnozowania ludzkiej słabości i określenia granic jego wytrzymałości. Snajper Kyle - Teksańczyk, kowboj, ochotnik i patriota, podąża za głosem serca, śladem wpojonych przez ojca tradycyjnych wartości i zaciąga się do Navy SEALs. Stamtąd trafia na misję do Iraku. Ponawia ją jeszcze później trzykrotnie, wszystko po to, żeby zabijać terrorystów i wrogów swojej ojczyzny. Czyn może i szalony z punktu widzenia wygodnego fotela oraz hipoteki zaciągniętej pod własne em dwa, ale jakże naturalny i oczywisty z punktu widzenia naszych walecznych ojców. 255 wyeliminowanych celów, w tym jeden z odległości 1920 metrów, dwukrotnie ranny, potwornie zakochany, mąż, ojciec, człowiek pełen marzeń, pasji, oddany sprawie wyższej - Państwu, które kocha nad życie.

Eastwood wycisnął z tej opowieści absolutne maksimum. Lokowany gigantycznych rozmiarów patos i heroizm niektórych może razić, jest momentami nieznośny i wręcz nie do udźwignięcia przez tych co bardziej wrażliwych na wszech przejaskrawienia, ale według mnie jest on jak najbardziej akceptowalny. Szkoda tylko trochę, że wersja filmowa nieco odbiega od faktów zawartych chociażby w swym literackim pierwowzorze. Eastwood w kilku momentach trochę zbyt daleko popłynął, ale i to finalnie jestem w stanie przełknąć, wszak dla mnie liczą się w tym filmie głównie dwie rzeczy. Raz, zdefiniowanie heroizmu, patriotyzmu i oddanie im należnego szacunku na jaki bezsprzecznie zasługują, oraz dwa, skupienie się na czynniku ludzkim, na słabościach, pasji i szaleństwach jednostki ludzkiej wtopionej w mechanizmy wojny i polityki. Pod tym kątem American Sniper jest obrazem wzorowym, bliskim ideału.

Heroizm, bohaterstwo, amerykańska flaga, trupy, wybuchy, krew, łzy, znów amerykańska flaga, miłość i złamane kobiece serce. Wszystkie te składowe wpływają na zgrabną i całkiem udaną produkcję spod znaku wyciskacza łez oraz prowodyra gęsiej skórki, który w dodatku wzbudza u odbiorcy, zwłaszcza tym amerykańskim, poczucie narodowej dumy. I dobrze, takie obrazy muszą ciągle powstawać, trzeba jakoś tego zabieganego i zagubionego pomiędzy domem, żłobkiem i zakładem pracy człowieka na chwilę zatrzymać i wbić mu do głowy, co w życiu jest naprawdę ważne. Patriotyzm nie jest więc zły. To nasz gwarant przetrwania i wyznacznik azymutu na przyszłość. To właśnie poprzez kultywowanie polskości oraz patriotyzmu w czasach zaborów i wojen Polska przetrwała, po czym powstała jak Feniks z popiołów. Kiedy obywatel nie che umierać za swój kraj, ten koniec końców skazany zostanie na zagładę. Owszem, najpierw to Państwo musi zbudować w swoim obywatelu umiłowanie do ojczyzny, wzbudzić w nim zaufanie, przekonać do swoich racji i obdarzyć go należytą opieką, co dziś jest nie tyle trudne, co wręcz niemożliwe do osiągnięcia, gdyż tym pasożytom u żłoba zwyczajnie na tym nie zależy. Dlatego też serce mi krwawi, gdy widzę te miliony ludzi, które z braku perspektyw uciekają z naszego kraju, wkurw mnie dopada, kiedy widzę nowe podręczniki i spis lektur w szkołach, rozsadza mnie od środka, gdy widzę jak Prezydent mego kraju zamiast pod biało-czerwoną flagą i w cieniu białego orła defiluje z różowym balonikiem w ręku i z czekoladowym orłem w swej ciemnej dupie.

Dziadek Eastwood daje więc całemu światu przykład tego, jak należy być dziś dumnym ze swojego kraju i pochodzenia, jak należy być dumnym z narodowej flagi, historii i godła, ze swoich żołnierzy. My też bądźmy, na przekór tym wszystkim chujom. Więcej snajperów, więcej bohaterów, więcej oddanych sprawie i zakochanych w swoich ojczyznach. Nagrodą za taką postawę są ostatnie minuty filmu, w których zostały ukazane prawdziwe nagrania z ostatniej drogi Chrisa Kyle'a. Miałem wtedy łzy w oczach. Właśnie o to chodzi w kinie i oto też winno chodzić w życiu w ogóle. Szacunek, wierność, miłość, oddanie. Ku chwale Ojczyzny. Amen.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2