środa, 15 kwietnia 2015

Kryminalny tryptyk

The Gambler
reż. Rupert Wyatt, USA, 2014
111 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Kryminał, Dramat


Udany remake w świecie filmu zdarza się tak jak słoneczna, ciepła pogoda w lany poniedziałek - czyli mniej więcej raz na kilka lat, jeśli nie rzadziej. Mimo to ciągle powstają kolejne, niczym reklamy leków na wrzody, biegunkę i prostatę w polskiej telewizji. Z roku na rok więcej, jakby brakowało już pomysłów na oryginalny scenariusz. Coraz częściej przeobraża się to w kabaret niestety. Np. kilka tygodni temu światłowodem obiegła informacja, iż Hollywood chce stworzyć własną wersję skandynawskiego Turysty (Force Majeure). W zasadzie nihil novi, Amerykanie troszcząc się o dość ograniczoną intelektualnie kondycję swojego społeczeństwa lubują się w tego typu praktykach, tyle, że europejski oryginał nadal grają w wielu kinach i generalnie pachnie jeszcze nowością. Po co więc tak szybko? For Money. Proste.

Remake'i (chrzanić językową poprawność, będę pisał "rimejki") filmów z lat 50, 60, nawet 70-tych, mimo, iż niektóre niewiele się przez te wszystkie lata postarzały, oraz często dalej ociekają swą zajebistością, poddawane są regularnemu faceliftingowi, głównie ze względów finansowych właśnie, wszak odgrzewanie kotletów w świecie mainstreamu cały czas jest bardzo pożądane. Henry Fonda? Marlon Brando? Humphrey Bogart? Kogo to dziś obchodzi, przecież już dawno nie żyją. Dawać Brada Pitta, Clooneya i dziadka De Niro. Buisness is buisness. Na stary tytuł w nowej odsłonie przyjdą zarówno nowi jak i starzy widzowie, ci drudzy głównie z ciekawości.

Czasem też, niestety rzadziej, czyni się to ze względu na słabość wersji oryginalnych, na zasadzie - "jeśli zepsute/nieaktualne, trzeba naprawić". Tą drogę akurat popieram, a nawet jestem czasem jej entuzjastą. Scarface jest chyba najbardziej sztandarowym przykładem tej koncepcji. Gdyby nie remake z roku 1983, niewiele osób wiedziałoby o istnieniu oryginalnego Człowieka z blizną z roku 1932. W tak dużych przeskokach czasowych dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt, który na siłę można zaliczyć do zalet rimejków. Mam tu na myśli postęp techniczny. Ciężko jest bowiem porównać pod tym kątem kino lat 30-tych z tym całkiem współczesnym, czerń i biel z kolorem, czy mono z dźwiękiem cyfrowym. Ale też z drugiej strony medalu, bo przecież ta zawsze istnieje, kultowy film, to także nazwiska, aktorzy, klimat i pierwsze skojarzenia jakie się w nas zagnieździły przed laty. Jak mamy to nagle zastąpić czymś innym, tak bardzo odbiegającym od oryginału oraz z założenia przez nas nieakceptowalnym? Nie wyobrażam sobie np. rimejku Dwunastu gniewnych ludzi. Film ten oparty jest na mistrzowskich kreacjach aktorskich, na psychologicznej głębi i duszności małego pomieszczenia. Takich przypadków jest przecież tyle, ile dobrych starych filmów. Całe mnóstwo. Pewne świętości powinny jednak pozostać na swoich miejscach i dalej wisieć w złotych ramkach na ścianie płaczu, ale też, kto ma u licha o tym decydować?

Osobiście uważam, że jeśli już koniecznie trzeba poprawiać największe klasyki kina, to opowiadam się za ich cyfrowymi rekonstrukcjami, tylko i wyłącznie. Poprawiać - tak, ale nie przerabiać na podobieństwo współczesnych czasów. Kino, to nie tylko rozrywka dla mas, ale i pewnego rodzaju wehikuł czasu, cenne historyczne archiwum. Przez pryzmat taśmy filmowej możemy cofnąć się w dowolną kinematograficzną epokę i napawać się jej wielkością. Zatem chyba jednak pat, nie ma złotego środka. Raz się uda, raz nie. W jednym przypadku remake może mieć sens, w innym trąci myszką. Ryzykują wszyscy, widz jednak jakby najmniej, wszak może po prostu olać nową wersję swojego ulubionego filmu sprzed lat i dalej ogrzewać się w blasku jego wielkości.

The Gambler to także remake, właściwie to ksero oryginału z 1974 roku. Czy dosłowne? Niestety nie wiem. Uczciwie przyznaję, że pierwowzoru nie widziałem. Trudno jest mi więc o podstawową i najważniejszą ocenę - o porównanie wersji pierwotnej ze współczesną. Omijam więc ten punkt na dzień dobry i koncentruję się na dalszych wytycznych, a te są... no całkiem niezłe, przyznaję. Opowieść o hazardziście - Jimie Bennett'cie (Mark Wahlberg), który wywodzi się z dobrze sytuowanego domu, a prywatnie jest wykładowcą akademickim, to bardzo przyzwoicie zobrazowane studium człowieka rozbitego emocjonalnie, ambitnego i inteligentnego, ale też słabego i potwornie samotnego - ofiary bezstresowego wychowania. Hazard jest nie tyle jego nałogiem, ani też purytańską rozrywką, ale też, a może i głównie, sposobem na wyrwanie się z ciasnych węzłów społecznego oraz klasowego zaszufladkowania. Jest także wilczym biletem, który zwalnia go z konieczności podporządkowania się pospolitym i twardym regułom gry. Przez cały film próbowałem rozgryźć Jima, zrozumieć jego często mało logiczne działania, a reżyser rzecz jasna ciągle zbijał mnie z tropu. Ale na końcu pojechał klasykiem - wyciągnął do mnie rękę głównego bohatera i poprosił o przybicie z nim żółwika, co też ochoczo wykonałem. W zasadzie wszystko jest w tej historii w porządku. Świetny klimat opowieści, barwne drugoplanowe postacie (John Goodman, fuckin yeah!), autentyczne wzbudzenie we mnie ciekawości, oraz towarzyszący mi wachlarz skrajnych emocji, tyle że, no właśnie, nadal jest to pieprzone ksero, tylko podane w nowej, bardziej atrakcyjnej szacie graficznej. Gdzieś w tym wszystkim gubi się jakże pożądany przeze mnie pierwiastek zajebistości i oryginalności. Cóż, przynajmniej dzięki niemu usłyszeliśmy o oryginale z roku 1974 i być może po niego z ciekawości sięgniemy. Niemniej współczesnemu Hazardziście nie mogę podarować oceny wyższej niż cztery, nawet, jeśli na nią zasługuje. To byłoby nieuczciwe.

4/6 






Inherent Vice
reż. Paul Thomas Anderson, USA, 2014
148 min. Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Komedia



Lubię i cenię mości P.T. Andersona, głównie za genialną Magnolię, frywolny Boogie Nights, oraz za brudny i sterylny Aż poleje się krew, ale jeśli po kilku dobrych filmach wypuszcza się dla odmiany gniota, wtedy taryfa ulgowa nagle chowa głowę w piasek i to bez prawa piśnięcia. No nie wyszło, co tu więcej pisać, zdarza się, nawet najlepszym, niemniej już drugi tydzień pląsa mi po gardzieli jakiś niesmak. Jeszcze gorsza jest świadomość tego, że po słabym i miałkim Mistrzu naiwnie sądziłem, iż z takim nazwiskiem gorzej wypaść już raczej się nie da, a przynajmniej, że to nie przystoi. Cóż... pomyliłem się, a nie lubię.

Inherent Vice po niezwykle obiecujących zapowiedziach, także po genialnych teaserach i wręcz epickich plakatach zasadził w mej głowie ziarno zainteresowania (delikatnie rzecz ujmując), a na znak przyjaźni podarował mi nawet szczyptę fascynacji (również delikatnie niedoszacowywując ciężaru tegoż stwierdzenia). Frywolny plakat z różowymi nogami Katherine Waterston, albo też graficzna inscenizacja a'la "Ostatnia wieczerza" robiły mi gdzieś z tyłu głowy tak po prostu dobrze. Właśnie od tego zaczyna się dobry film - od smakowitego opakowania. Gorzej, jeśli w środku pudełka nagle odkrywamy same okruchy i garść trocin. Boli to wtedy podwójnie, bo też kto lubi w pijackim szaleństwie kłaść się do łóżka z Salmą Hayek, a budzić rano z bólem głowy w asyście jakiejś tłustej Grycanki? No właśnie.

Zapewne nie każdy się ze mną zgodzi i w sumie nic nie szkodzi, gdyż o to w tym sporcie chodzi, żeby się napieprzać i obrzucać nawzajem błotem w obronie własnego zdania, ale to jest naprawdę słaby film. Kropka. Albo nie, przecinek. Film jest nie tyle słaby, wszak potencjał drzemie w nim całkiem duży łamany na ogromny, tyle, że jest on zupełnie niewykorzystany, spieprzony i po wszech czasy zaprzepaszczony. Scenariusz w tym filmie kuleje tak bardzo, że nawet na paraolimpiadzie zostałby zdyskwalifikowany za niezdolność uczestnictwa w sportowej rywalizacji.

Myślę, że P.T. Anderson tak bardzo chciał w tym filmie naśladować nie tylko inne produkcje, ale też parodiować różne formuły oraz filmowe gatunki, że się w tym aż zatracił. Inherent Vice to średnio udana krzyżówka Big Lebowski (przede wszystkim główna postać: hippis-ćpun, także kryminalna barwność oraz liczne absurdalne dialogi), Las Vegas Parano (dragi, bardzo dużo dragów, oraz wyrazisty, mocno odczuwalny styl Huntera S. Thompsona), a nawet Sin City (sposób narracji, wielowątkowość, oraz duża ilość barwnych postaci). Miks trzech uznanych, gdzieniegdzie kultowych produkcji, które po wymieszaniu dają tylko chaos, ból i zniszczenie, a w połączeniu z przeszło dwuipółgodzinną taśmą filmową, także znużenie. Są w tej szalonej kryminalnej opowieści momenty dobre, zgoda, to w istocie nie jest gniot z rodziny wybitnych, obejrzeć można, ale co z tego, skoro miało być zupełnie inaczej. Trója, i to wyciągnięta za uszy.

3/6






A Most Violent Year
reż. J.C. Chandor, USA, 2014
125 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Dramat, Gangsterski




Na koniec tego małego kryminalnego tryptyku film od którego najmniej oczekiwałem, najmniej chciałem i na którego najmniej liczyłem, a który paradoksalnie dał mi najwięcej. Głównie obdarował mnie frajdą z obcowania z niezwykłym klimatem lat osiemdziesiątych oraz z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby to poczuć, trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, czy trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach, otrzymujemy bardzo udany w tym aspekcie, kameralny A Most Violent Year.

Opowieść, od razu trzeba to napisać, bardzo prosta, nieskomplikowana, dla niektórych pewnie też nazbyt uboga oraz rozczarowująca, jest jednak poprowadzona według najlepszych wzorców gangsterskiego kina lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Ekhm, drugi już raz posłużyłem się w tym tekście gangsterską retoryką, a w istocie jest jej tu stosunkowo niewiele. Ledwie kilka wystrzałów z broni krótkiej, w tym jeden do dzikiego zwierzęcia na drodze, żadnych narkotyków, mafijnych konstelacji, oraz zakopywania na pustyni poćwiartowanych ciał, a mimo to film aż tonie w fali powodziowej nowojorskiego gangsta.

Twórcy zabierają nas do roku 1981 zapisanego w annałach jako najbardziej niebezpiecznego pod względem przestępczości w tym mieście, oraz przedstawiają nam małżeństwo Abela i Anny Morales (Oscar Isaac i Jessica Chastain), którzy prowadzą całkiem nieźle prosperujący rodzinny interes z branży paliwowej. Konkurencja na rynku jest ogromna, więc siłą rzeczy dochodzi do wielu nieczystych zagrań. Nagle zaczynają ginąć ciężarówki z paliwem, atakowani są ich kierowcy, trwa brudna walka o przetrwanie, wpływy i dominację na trudnym rynku, do tego jeszcze swoje wścibskie paluchy wtrąca prokuratura oraz policja federalna. Słowem - nie jest lekko. Ale oto w całym tym syfie ponad przeciętność wybija się jedyny sprawiedliwy, rycerz w lśniącej stali, wyposażony w całkiem prosty kręgosłup moralny szeryf, który postanawia w szlachetny sposób walczyć z barbarzyństwem. Mowa o Abelu Moralesie, który (to wielki zaszczyt) przypomina mi w wielu scenach, oraz w swej ogólnej charakterystyce samego ojca chrzestnego - Don Vito Corleone, a nawet jego syna Michaela. Tak, Oscar Isaac zagrał tą rolę w sposób iście epicki. Nie sposób oderwać od niego wzorku. Jest twardy, uparty, szczery, prostolinijny i odważny. Ma w oku ten błysk klasycznego włoskiego mafiosy z którym widz chce się utożsamiać. Dla mnie jest to gigantyczne odkrycie. Isaac dotąd wydawał mi się zupełnie bezpłciowy, a przecież widziałem z nim już kilka niezłych filmów. Lubię takie odkrycia.  

Świetne kino, może i mało gangsterskie, momentami też nieco nużące oraz bardzo leniwie poprowadzone (dla mnie jest to akurat plus), które nie chce i wcale nie musi aspirować do czegokolwiek wyższego od taboretu z Ikei. Ale ten niepowtarzalny klimat... ten klimat daje mu kopa tak wielkiego, jak lasy deszczowe w Amazonii. Bardzo mocna czwórka. Może nie pięć, bo też trochę centymetrów brakuje, ale zupełnie nie szkodzi. I tak ogląda się (i słucha) iście wybornie.

4/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz