Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2019. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2019. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.








poniedziałek, 6 stycznia 2020

Złote Ekrany 2019



Eluwina jesieniarze,

Co prawda mój blog to taka alternatywka na tle innych blogów, na który niechętnie zagląda nawet już sam jego autor, ale jako, że w życiu rzadko otrzymujemy to czego tak naprawdę chcemy, trzeba przyjąć ten fakt z pokorą. Skoro jednak już tu jesteście, to może też doczytacie do końca, może nawet wam się spodoba, a może nie i też będzie spoko. Żółwik dla was wszystkich.

Pewnego rodzaju tradycją w tym miejscu jest gala wręczenia Złotych Ekranów, czyli roczne podsumowanie, które jest proste jak włos Mongoła - składa się z 20 najlepszych filmów jakie Wujek Ekran widział w minionym już roku. Właściwie to nie wiem po co już tyle lat to robię, pewnie z przyzwyczajenia. Tak, to chyba jedyne rozsądne wytłumaczenie. Ludzie z przyzwyczajenia oddychają, piją, żyją w małżeńskich kajdanach po 20 lat i robią też inne głupstwa. Moim głupstwem do którego się już przyzwyczaiłem jest właśnie ten blog oraz niniejsze podsumowanie, które już z samego założenia jest bez sensu, bo przecież nigdy nie da się wszystkiego obejrzeć, wszystkiego przemielić i wydać sprawiedliwy osąd. Ale skoro inni mogą, to ja tym bardziej, zatem zapraszam po raz kolejny do zapoznania się z bardzo subiektywnym rankingiem roku pańskiego 2019. Rankingiem szczególnym, bo jubileuszowym, gdyż dziesiątym. Takie jajca.

A skoro już dziesiąty, to wprowadziłem pewną znaczącą nowość, taki trochę lifting średnio sprzedającego się modelu auta, tudzież lifting starej pomarszczonej twarzy, przez co mój ranking przestanie być ekscentryczną alternatywką na tle innych błyszczących rocznych rankingów, ale czasem tak po prostu bywa, że w rutynie dnia codziennego trzeba coś nagle zmienić, tak dla zdrowotności. Czasem jest to samochód, czasem kobieta, a ja na ten przykład zmieniłem zasady według których do tej pory układałem to zestawienie. Do dziś kierowałem się głównie datą światowej premiery filmu, a nie polskiej, która jak dobrze wiecie, często nie ma zbyt wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, bo potrafiła do nas przyjść często z rocznym opóźnieniem względem całego świata, a czasem nawet w ogóle nie przyjść. Głupia pipa. Zatem zakładałem dotąd, że uczciwiej będzie zebrać do kupy filmy z roku produkcyjnego, tyle, że aby mieć czas to wszystko obejrzeć, robiłem takie zestawienie z rocznym opóźnieniem, co wyglądało co najmniej idiotycznie. Przez to traciłem na atrakcyjności i aktualności i w ogóle było to wszystko bez sensu. W tym roku idę już jednak tak jak Kazik, prosto, czyli na skróty i kieruję się już tylko jedną zasadą. W mojej topce znajdują się więc filmy jakie mogliśmy wszyscy obejrzeć w naszych kinach w zakończonym właśnie roku 2019. Tylko tyle i aż tyle.

Zatem zapraszam na jubileuszową, dziesiątą galę Złotych Ekranów 2019. Endżoj.


Miejsce 20
Historia małżeńska - reż. Noah Baumbach, USA

Ledwo się załapała na listę przebojów, trzy raz była już nawet poza nią, ale jednak zawsze wracała, trochę wyciągając ją za uszy, tak jak czasem pomaga się słabszym uczniom w szkole dając im promocję do następnej klasy za ładne oczy. Bo te love story, tyle, że puszczone od tyłu, właściwie ładne ma tylko oczy. Merytorycznie niestety nie złapało mnie za serducho. Takie rozwody i rozpady związków rzadko spotykane są w przyrodzie, przez co nie umiałem w to do końca uwierzyć. Za to plusik za ukazanie cwaniactwa prawników i tych, którzy dobra pragnąc, wiecznie zło czynią.


Miejsce 19
To my - reż. Jordan Peele, USA

Klimat, oryginalność, świeżość, a jakże, jest tu też trochę strasznie i trochę śmiesznie, niby wszystko się więc zgadza. Pan Peele znowu dał mi trochę smacznych frykasów, jednak tym razem w przeciwieństwie do ubiegłorocznego „Uciekaj” kopnął mnie w jajca dużo łagodniej. Ładnie tu nawet i bardzo przyjemnie, tak slasherowo, tylko te aluzje polityczne Peelego trącą myszką i są tendencyjne, przez co trochę mi to w całokształcie wadzi. Niemniej podobało mi się bardzo, bo lubię ładne i nieoczywiste rzeczy.





Miejsce 18
Złodziejaszki - reż. Hirokazu Koreeda, JPN

Kino azjatyckie w minionym roku miało wielu mocnych reprezentantów. Gdyby ich filmy mogły wystąpić w jednej drużynie, np. na Mundialu, to kto wie, mogliby powalczyć nawet o finał. Zwykle podchodzę do ich kina z pewną obawą i nieufnością, to nie moja kulturowa wrażliwość, ale tym razem obyło się bez elektrowstrząsów. Cieplutkie i egzotyczne kino, niczym wakacje na Madagaskarze w zimie. Umiejętnie dotyka społecznych nizin i klasowych nierówności, ale mam wrażenie, że jego uniwersalność kończy się jeszcze gdzieś w Azji.



Miejsce 17
Doktor Sen - reż. Mike Flanagan, USA

Pozytywne zaskoczenie. Podchodziłem do niego tak jak pies do jeża, dużego ciśnienia właściwie nie zaobserwowano, obejrzałem go dopiero tydzień temu, a tu nagle taki suprajs wyskoczył, że z tym jeżem znaleźliśmy wspólny mianownik i polubiliśmy się do tego stopnia, że już piąty dzień nie trzeźwiejemy. To zdecydowanie jedna z najlepszych ekranizacji prozy Kinga. Do tego świetny klimat nawiązujący i czerpiący garściami ze „Lśnienia”. Może nie w stylu Kubricka, bo też nikt tak nie potrafi, ale i tak poczułem się jakbym wrócił ponownie do Hotelu Overlook.



Miejsce 16
Szczęśliwy Lazzaro - reż. Alice Rohrwacher, ITA, FRA, GER, SUI

Fellini i Visconti byliby dumni z młodej Rohrwacher. Dużo tu neorealizmów, baśni, metafor i realizmu magicznego, dziś takiego kina nikt już (prawie) nie robi. Niestety także niewielu też takie ogląda, co poniekąd jedno wynika z drugiego. Szkoda, bo kino jest dzięki takim filmom o wiele pełniejsze, spełniające swoją misję w całej swojej rozciągłości, a nie tylko w wybranych obszarach, czyli takie, o jakie cały czas winno nam wszystkim chodzić. W tej bajce dla dorosłych jest wiele mądrości oraz cennych metafor, które jak ulał pasują do dzisiejszego świata. Trochę niedoceniony, ale nie przeze mnie.


Miejsce 15
Midsommar - reż. Ari Aster, USA, SWE

Chyba największy paradoks na liście. Jedno z największych rozczarowań roku okazało się jednocześnie na tyle dobre jako całość, że i tak uplasowało się wysoko w rankingu. Ciśnienie miałem duże, chciałem to obejrzeć jak najszybciej i na długo przed premierą. W połowie seansu jeszcze byłem kupiony w całości, by w końcówce dostać rozczarowującego kopniaka między nogi. Z kina wychodziłem nieco zawiedziony, ale dziś uważam, że i tak jest to jeden z lepszych i najbardziej zjawiskowych filmów roku. Ari Aster ma u mnie szacun na dzielni za ten okultystyczny folkowy rozgardiasz.


Miejsce 14
Na noże - reż. Rian Johnson, USA

Obejrzałem go ledwie dwa dni temu, głównie dlatego, że co chwila natrafiałem na peany pochwalne i wnioski o kanonizację. Niektóre windowały go nawet na szczyty rocznych podsumowań. Uznałem więc, że siara trochę tego nie zobaczyć przed wydaniem na świat własnej topki. I o ile faktycznie rzutem na taśmę "Na noże" się na nią wdarły, to jednak aż tak mną nie zawładnęły. Owszem, miłe dla oka oddanie hołdu
Agacie Christie. Kryminalny suspens, ciekawa intryga, niezłe nazwiska na planie (acz niestety gorsze aktorstwo), bawiłem się przednio. Kryminał roku, z pewnością, ale do TOP 10 jednak daleko.


Miejsce 13
Faworyta - reż. Jorgos Lantimos, USA, IRL, GBR

Tak, wiem, to przecież reprezentant roku 2018, każdy już dawno i nim zapomniał, ale "Faworyta" jest właśnie najlepszym przykładem na to, że roczne zestawienia według dat polskich premier kinowych nie mają większego sensu. No ale skoro jest jak jest, to z przyjemnością zapraszam Lantimosa do mojej królewskiej topki. Gdyby kobiety rządziły światem, to może faktycznie nie byłoby wojen, ale za to mielibyśmy grupkę zazdrosnych krajów nie gadających ze sobą. Tak, ten film właśnie to obrazuje. Całuję rączki jej królewskiej mości.




Miejsce 12
Dwóch papieży - reż. Fernando Meirelles, ARG, ITA, USA, GBR

Z tezą się nie zgadzam, z zawartym między wierszami przekazem takoż. Jest dość stronniczo, twórcy w ogóle nie kryją się ze swoimi sympatiami i poglądami, przez co czasem jest tu aż za bardzo zero-jedynkowo, niemniej, gdy się już przyzwyczają do tego oczy, to okaże się, że jest to naprawdę zacne filmidło. Najważniejsze, że tym razem nie krytykuje się bezrefleksyjnie instytucji kościoła katolickiego, co w ostatnich latach stało się bardzo modne i smutne zarazem. Tu, jeśli się coś słusznie krytykuje, to z fasonem. I właśnie za ten promyczek humanistycznego ciepełka papieże dwaj lądują tu tak wysoko.


Miejsce 11
Mandy - reż. Panos Cosmatos, USA, BEL, GBR

To najstarszy film w zestawieniu, który znalazł się tu trochę psim swędem, wchodząc na finały poprzez baraże. Oficjalnie został pokazany w polskim kinie dopiero w październiku, zatem sorry, ale formalnie łapie się na czerwony dywan. Dla mnie to bezsprzecznie tytuł roku w kategorii najlepszy trip narkotyczny w kinie. To szaleństwo, ten obłęd, te kolory, ja pierdolę, zobaczyć Mikołaja Klatkę w takim locie, bezcenne, żadne LSD ci tego nie da co może ci ofiarować "Mandy". Najlepsze dragi w mieście. Loffciam całym sercem.



Miejsce 10
Malowany ptak - Václav Marhoul, CZE, SLK, UKR

Nadal nie mogę uwierzyć w to, że ten film znalazł się nie tyle w tym rankingu, co w to, że umieściłem go aż tak wysoko. Przecież miał szkalować Polskę i pluć na naszą historię, miał znów udowadniać, że to nie dobrzy Niemcy mordowali Żydów, tylko głównie czynili to nasi dziadowie i ojcowie. Miał, bowiem w filmie opartym na kontrowersyjnej i nieco kłamliwej książce Jerzego Kosińskiego, o dziwo jest bardzo neutralnie, za to bardzo refleksyjnie i bardzo smutno. Jeden z najbardziej brutalnych obrazów roku. Zdecydowanie nie dla każdego.



Miejsce 9
Ford v Ferrari - reż. James Mangold, USA

Film skrojony pod Oscary. Ckliwa historia oparta na faktach, o amerykańskim śnie o potędze, o wielkim uporze i walce Dawida z Goliatem. Dużo tu adrenaliny, benzyny i typowego amerykańskiego patosu w tle, także niski ukłon do kina lat 80-tych. Do tego świetne nazwiska i kreacje aktorskie, wszystko to powoduje, że mamy do czynienia z typowym festiwalowym samograjem. Niestety nie tylko dla motoryzacyjnych purystów, co piszę ze smutkiem. Za dużo tu łopatologii kierowanej dla motoryzacyjnych głąbów, ale nie szkodzi, w ogromie jego plusów te drobne minusy mi nie wadzą.



Miejsce 8
Sny wędrownych ptaków - reż. Ciro Guerra, Cristina Gallego, MEX, COL, GER, FRA

Gdyby "Narcos. Mexico" wyreżyserował Paolo Coelho, to by wyglądał właśnie mniej więcej tak jak ten film. Przemoc, miłość i gangsterka pisane wierszem. Bardzo poetyckie przedstawienie działalności narkotykowych baronów i karteli w Meksyku z równie pięknym przedstawieniem lokalnego kulturowego folkloru w tle. Ładne. Nawet bardzo. Przy okazji ledwo dostrzeżone. A szkoda.







Miejsce 7
Pewnego razu... w Hollywood - reż. Quentin Tarantino, USA, GBR

Jak to już u Tarantino zwykle bywa, w jego filmach jest wszystko to, za co go uwielbiamy i wszystko to, za co nienawidzimy. Nie inaczej było i tym razem. Osobiście liczyłem na więcej, dlatego daleko mu do best of the best nie tylko w tym rankingu, ale też w całej filmografii Tarantino. Niemniej nadal jest to świetna rozrywka oraz niezwykle wdzięczne dla widza klimatyczne requiem dla lat 60 i 70 w Hollywood. Do czasów, w których celebryci i branża filmowa byli trochę mniej sztuczni, infantylni i wkurwiający niż dziś.




Miejsce 6
Dom który zbudował Jack - reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE

Gdy niemal równo rok temu wychodziłem z kina jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że film ten wyląduje u mnie tak wysoko. Niby mi się podobało, niby czułem w kościach, że to mocna rzecz, ale też nie byłem do końca zadowolony. Ale taki już jest Von Trier, że budzi w widzu do życia wszystkie możliwe stany percepcji - od lęku i odruchów wymiotnych, po fascynację. Gdy więc po pewnym czasie obejrzałem go po raz drugi, utwierdziłem się w przekonaniu, że Von Trier jest jednym z moich ulubionych pojebów w tej branży. A pojebów to ja szanuję. Bardzo.


Miejsce 5
Irlandczyk - reż. Martin Scorsese, USA

Może trochę za nisko, a może też nawet i trochę za wysoko, ale myślę, że jest tak w sam raz. Scorsese ze swoją ferajną zasłużył na żółwika, głównie za rozbudzenie w mojej głowie tej dziwki nostalgii. "Irlandczyk" wygląda jak pożegnalny benefis poświęcony wielkim i bliskim mi nazwiskom, na których kinie wyrosłem. Wiadomo, że to już nie te lata, nie ta forma i to już wszystko nie wróci, ale za całokształt twórczości należy im się szacunek oraz jedno słowo – dziękuję. Scorsese tym filmem mówi wytrwałemu widzowi to samo. Zatem wszyscy szczęśliwi. O to w tym biznesie chodzi.


Miejsce 4
Oni - reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA

Debiutował w naszych kinach w ostatnich dniach roku 2018, ale większość z nas widziała go już w 2019, więc przymykam oko na konwenanse i daję zabłyszczeć Sorrentino na mojej ściance. Zasłużył. Poza tym na każdej zacnej imprezie winno być trochę dobrego Bunga Bunga. Tak, wiem, mam do niego słabość. Tak, wiem, jestem stronniczy. Tak, ja to wszystko rozumiem, ale mam to w dupie. Uwielbiam jego kino, wrażliwość i filozoficzną mądrość opasaną w kiczowatość, a jak do tego dodamy jeszcze cycki, kokę i niekiepską muzykę, no to mamy imprezę roku.


Miejsce 3
The Lighthouse - reż. Robert Eggers, CAN, USA

Ha, nikt nie spodziewał się w tym miejscu hiszpańskiej inkwizycji. Jeszcze tydzień temu sam też nie spodziewałem się, że zdążę obejrzeć go jeszcze przed końcem roku. Ale udało się. Jako rasowy wilk morski, żeglarz, fan szant i żeglarskiej etykiety zostałem szczerze oczarowany tym co zobaczyłem. Obłęd, szaleństwo i samotność uwięzione w morskiej latarni. Wszystko ślicznie i gładko utkane w morskie szlaczki, oraz zapuszkowane w czerni i bieli. Cudowna ekranizacja mojego ulubionego fragmentu wiersza (od Mickiewicza) – Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. A w tym przypadku również i... obłędem.


Miejsce 2
Parasite - reż. Joon-ho Bong, KOR

Ten film jest popieprzony tak jak Azjaci, lato z radiem i siostry Godlewskie jednocześnie. Ale popieprzenie użyte z premedytacją, fasonem i wyczuciem jest już towarem deficytowym na tym padole. Bardzo dziękuję Panu Bongowi za możliwość przejechania się tym szalonym rollercoasterem pełnym emocji jakich dostarczył mi jego film. Dziękuję także za to, że dzięki "Parasite" odkryłem także jego wcześniejsze filmowe dzieła. Jedno z największych moich filmowych odkryć w roku. Życzę szczęścia na Oscarach.


Miejsce 1
Joker - reż. Todd Phillips, USA, CAN

No któż by się tego spodziewał? Któż mógłby to przewidzieć? Jak do tego doszło? Nie wiem. Zenek może i nie wie, ale ja tak. Jedyna przyznana przeze mnie w tym roku dziewiątka (szóstka na blogu). Pierwszy i kto wie, może nawet ostatni taki przypadek u mnie, gdzie najlepszym filmem roku uznaję produkt wywodzący się ze świata komiksu i superbohaterów, których fanem jak powszechnie wiadomo nie jestem. Niezwykle udany remake „Taksówkarza” oraz być może pierwszy szanowany przypadek na świecie, w którym plagiatowanie absolutnej świętości może ujść z życiem i mieć sens.




Na koniec jeszcze debeściaki roku 2019 w kategoriach z dupy:

Hasło roku: How Dare You?
Ziomek roku: Keanu Reeves
Dzban roku: Jacek Kurski
Cycki roku: Yennefer
Gniot roku: „Miszmasz czyli Kogel Mogel 3” w Polsce i „Polar” na świecie.
Chujowy film roku: „Polityka”
Polski film roku: Pewnie „Boże Ciało”, ale jeszcze go nie widziałem, zatem głos na „Pana T.”
Serial roku: No przepraszam, ale „Czarnobyl”, zaraz za nim „Euforia” i ostatni BoJack
Głąb roku: Filip Chajzer, za atak paniki i całokształt twórczości
Głąbica roku: Krystyna Janda za niestety stale postępującą chorobę psychiczną
Reżyser roku: ̶P̶a̶t̶r̶y̶k̶ ̶V̶e̶g̶a̶ Martin Scorsese
Dokument roku: „Diego” i „Kult Film”. Remis.
Animacja roku: „Zgubiłam swoje ciało”
Rozczarowanie roku: „Mowa ptaków” i troszkę „Wiedźmin”
Hype roku: Cyberpunk 2077 i raban z Wiedźminem
Facepalm roku: Maryla Rodowicz i Dawid Kwiatkowski śpiewający „Shallow”
Żenujący program TV roku: My Way z Edzią Górniak
Smród roku: Nobel dla Olgi Tokarczuk
Impreza roku: Konkurs piosenki Eurowizji dla Dzieci w Polsce
Smuteczek roku: Śmierć Rutgera Hauera i Jana Kobuszewskiego
Wkurwiająca piosenka roku: „Toss A Coin To Your Witcher”
Scena filmowa roku: Taniec Jokera na schodach
Najpodlejsza scena filmowa roku: Kopniaki Roberta De Niro w „Irlandczyku”
Kampania reklamowa roku: Ogóry Krakusa
Objawienie roku: Baby Yoda
Najpiękniejszy plakat roku: "The Lighthouse"
Wyskakująca/cy z lodówki roku: Greta Thunberg
Złodziej roku: Netflix

THE END

poniedziałek, 25 listopada 2019

Wisienka na Cadillaku

Irlandczyk
reż. Martin Scorsese, USA 2019
210 min. Netflix
Polska premiera: 22.11.2019
Dramat, Biograficzny, Kryminał



Kiedy w roku 1995 swoją światową premierę miało Kasyno Martina Scorsese jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kolejna szansa na uświadczenie na dużym ekranie wieloletniego duetu aktorskiego De Niro-Pesci dziarsko brykających z giwerą za paskiem pod batutą Maestro Scorsese pojawi się dopiero za ćwierć wieku. W '95 roku rzecz jasna miałem inne życiowe priorytety i bezgranicznie pochłaniały mnie różne szczeniackie głupstwa, w związku z czym Kasyna w kinie nie obejrzałem. Gdy jednak po latach odzyskałem pełną kontrolę nad swoim jestestwem i gdy w końcu dotarło do mnie jak wielką szansę wtedy zaprzepaściłem, kac moralny zdawał się nie móc znaleźć swojego skutecznego pogromcy. Lata mijały, a okazja na doświadczenie na dużym ekranie kolejnej gangsterskiej epopei z udziałem naczelnych i ulubionych żołnierzy Scorsese z każdym rokiem dramatycznie malała. De Niro zadomowił się w głupiutkich komediach, oraz zatracił w durnych politycznych gierkach, a Pesci niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia i dawał o sobie znać tylko raz w roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to ciągle uganiał się na Polsacie za jakimś smarkaczem.

I gdy tak już końcu pogodziłem się ze smutną konstatacją, że moje ulubione filmowe włoskie zawadiaki już nigdy więcej nie wystąpią wspólnie w jednym filmie, że nastąpiła już kolejna za mojego życia zmiana pokoleniowa i Martin Scorsese znalazł sobie innego, znacznie młodszego ulubieńca w postaci Leonardo di Caprio, tak niespodziewanie nastał cud tak wielki, przy którym przemiana przez Chrystusa wody w wino na weselu w Kanie nie ma w ogóle podjazdu. Już w roku 2015 usłyszeliśmy, że coś jest na rzeczy, że Panowie rozpoczynają kolejną współpracę oraz nawet trwają już zaawansowane prace nad ekranizacją powieści Charlesa Brandta - "Słyszałem, że malujesz domy". Do dziś pamiętam stukot mojej dolnej szczęki, która z wrażenia i bez telemarku przywaliła impetem w podłogę.

Mijały miesiące i do opinii publicznej przedzierały się kolejne wiadomości z rodziny tych sensacyjnych. Do legendarnego duetu De Niro-Pesci dołączyli Al Pacino i Harvey Keitel i wiedziałem już, że kroi się coś naprawdę grubego, coś tak szalonego, na co być może jeszcze nikt dotąd się nie zdecydował. Jednocześnie z tyłu głowy siedziała jakaś zadra, pewnego rodzaju niepokój, który szeptał mi do ucha, a także powątpiewał w to, czy mocno podstarzali już dziś chłopcy z ferajny przezwyciężą reumatyzm oraz osteoporozę i dadzą radę podołać temu już bardziej młodzieńczemu zadaniu. Za finansowanie fanaberii starszych Panów wziął się Netflix i był to chyba pierwszy taki moment, w którym poczułem tak na poważnie, że jestem im za coś szczerze wdzięczny. Na produkcję filmu wyłożyli 160 mln zielonych. Oficjalnie. Gdyż nieoficjalnie padają kwoty rzędu 200 mln. Atak na Oscary, czy może to tylko sponsorowanie Scorsese i spółce godnego pożegnania się z publiką na jakie bez dwóch zdań zasłużyli? Ta niepewność ciągle nie chciała wyskoczyć mi ze łba.


I gdy tak w końcu dotarliśmy do roku 2019 i ujrzeliśmy pierwsze zdjęcia z planu, a dzień później pierwszy teaser Irlandczyka, wróciła na moje ciało ta sama gęsia skórka co niegdyś. Oczywiście raziła po oczach odmłodzona cyfrowo twarz odgrywanego przez De Niro Franka Sheerana, ale w głębi duszy tłumaczyłem to sobie tym, że przecież tak trzeba było, że wymagał tego scenariusz, przymknąłem oko i rzekłem do mojego głosu w głowie, że w filmie na pewno będzie lepiej, że w tych przeszło trzech i pół godzinach epickiej gangsterskiej epopei tych kilka trików CGI zginie w natłoku perfekcyjnie przyciętych, żywych i szybkich scen do których przyzwyczaił nas Scorsese. Dodatkową frajdę niwelującą wszystkie potencjalnie minusy tej produkcji sprawił mi sam Netflix, który zdecydował, że zanim Irlandczyk trafi na ich platformę, zrobi wpierw rozpierduchę w wybranych kinach. Zatem nagle okazało się, że mój niewybaczalny błąd z czasów szczeniackich dostał drugą i zarazem ostatnią szansę na naprawienie krzywd moralnych, dzięki której na stare lata zepnę w końcu jedną z najważniejszych niedomkniętych przeze mnie filmowych klamr, jaka pozwoli mi obejrzeć w kinie film Scorsese z udziałem jego najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. Moja radość w tym momencie sięgnęła już co najmniej krzyża na Giewoncie i kto wie, czy w tym sierpniowym porażeniu piorunem turystów nie miałem jakiegoś współudziału. Jakby co, to przepraszam.

Równie duży dreszcz emocji pojawił się u mnie przy nazwisku Ala Pacino, który u Scorsese jeszcze nigdy nie zagrał, a z samym Robertem De Niro, swoim wieloletnim przyjacielem, wystąpił dotąd ledwie trzy razy, a w jednej scenie jednocześnie - a może ze sześć. Dwa wielkie aktorskie nazwiska, które kilka różnych pokoleń wymienia jednym tchem, jedno obok drugiego, dziwnym trafem nie miały zbyt wielu okazji, by popisywać się swoją klasą w jednym filmie jednocześnie. Być może nigdy nie powstał taki plan zdjęciowy, który byłby w stanie pomieścić tak wielkie dwie aktorskie osobowości, a być może zaważył o tym zwykły przypadek, niemniej na kolejny ich wspólny film musieliśmy czekać 7 lat. Poprzednio wystąpili razem w Zawodowcach w reż. Jona Avneta oraz w Gorączce z roku 1995. Filmy dobre, ale czy wybitne? A jeśli do tego duetu dołożymy jeszcze dwóch innych ulubieńców Scorsese - Joe'go Pesci i Harveya Keitela, to rysuje nam się projekt iście bezprecedensowy i historyczny zarazem, jakby w ostatnią i pożegnalną trasę koncertową mieli wyruszyć reaktywowani po latach Guns'n'Roses.

W głowie siedziało mi więc przed seansem tylko jedno pytanie. ̶C̶z̶y̶ ̶n̶a̶ ̶3̶,̶5̶ ̶g̶o̶d̶z̶.̶ ̶w̶y̶s̶t̶a̶r̶c̶z̶y̶ ̶m̶i̶ ̶t̶y̶l̶k̶o̶ ̶j̶e̶d̶n̶a̶ ̶b̶u̶t̶e̶l̶k̶a̶ ̶m̶a̶g̶i̶c̶z̶n̶e̶j̶ ̶a̶m̶b̶r̶o̶z̶j̶i̶?̶ Czy Irlandczyk będzie bardziej hołdem złożonym minionej już epoce w kinie, kropką nad i twórczości Scorsese, czy może jednak potraktuje on sprawę śmiertelnie poważnie i zapisze się w historii dając światu kolejny filmowy absolut - dzieło kompletne?

Cóż, prawda jest taka, że na wszystkie wątki tegoż pytania odpowiedź brzmi - TAK. Może oprócz tej jednej nieszczęsnej butelki. Oczywiście nie starczyła, weźcie dwie.


TAK, Irlandczyk jest hołdem złożonym minionej epoce. Na każdym etapie tej wielowątkowej historii czuć powiew kina o jakie jest dziś już bardzo trudno w każdym szanującym się sklepie z filmami. Jeśli więc ktoś nadal dostaje gęsiej skórki na Chłopcach z ferajny, na wspomnianym już Kasynie, jeśli ktoś nadal z wypiekami na twarzy zasiada do kilkugodzinnego maratonu z Ojcem Chrzestnym, to mam dla was dobrą wiadomość, z Irlandczykiem przeżyjecie dokładnie te same chwile uniesień. To jest dokładnie ten sam proces tworzenia filmowej epopei. Nie podobny, nie tylko przypominający go, lecz identyczny. I bynajmniej nie można w tym przypadku mówić o rozczarowaniu, o wtórnym powielaniu klasyków kina. Nie. To tylko i wyłącznie powód do radości. Scorsese nie tyle daje nam te same zabawki, którymi bawiliśmy się przed laty i z których tak po prawdzie nigdy do końca nie wyrośliśmy, lecz jednocześnie stawia na najwyższej filmowej półce kolejną statuetkę, która już w dniu swojej premiery błyszczy takim samym blaskiem co wszystkie dotąd.

TAK, Irlandczyk jest także "kropką nad i" oraz jednocześnie wisienką na torcie twórczości Martina Scorsese. To akurat było pewne jak techno w Trendzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek reżysera oraz jego aktorów. Trudno jest oczekiwać kolejnego takiego projektu, raczej musimy pogodzić się z myślą, że było to ostatnie tchnienie tej części kina, która przez pięć dekad dostarczała nam epickiej frajdy i emocjonującego rozgardiaszu opartego głównie na treści i klimacie, a nie na efektach specjalnych, bez których dziś każde mainstreamowe widowisko nie ma racji bytu. Z jednej strony trochę smutek, z drugiej jednak radość, że dane nam było żyć w tej epoce i jarać się na żywo filmami Scorsese. W Irlandczyku czuć to przemijanie bardzo. Rzecz jasna głównie w wyglądzie głównych bohaterów, bowiem jeśli chodzi o kondycję samego reżysera, to tu nie mogę mu niczego zarzucić. Nadal to ma. Ale też, z reżyserią jest trochę jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina i jeśli tylko nogi pozwalają pedałować, to można tak jeździć bez końca.

Natomiast aktorzy na których w pewnym sensie wyrosłem, mimo zabiegów CGI rodem z gier komputerowych, oraz pomimo ich doświadczeniu i charyzmie, boleśnie uświadamiają mi skutki upływu tegoż czasu. Robert De Niro, mimo rzecz jasna świetnej kreacji, mimo tego, że to przecież nie jego wina, że ma już tyle lat co ma, jest jednak małym minusem filmu, acz też takim na zasadzie szukania dziury w całym. To już nie jest ten sam zawadiaka znany chociażby z czasów Kasyna. Jego ruchy, mimo technicznego kamuflażu, zdradzają jego aktualną fizyczną kondycję i tylko w tym jednym przypadku miałem odczucie, że Irlandczyk powstał o dziesięć lat za późno. Na drobny minus De Niro świadczy także fakt, że jego rówieśnicy - Joe Pesci, oraz Al Pacino, mimo tych samych ograniczeń wiekowych wypadli w tej historii dużo bardziej przekonująco. Zwłaszcza ten drugi. Al Pacino w sposób zuchwały skradł cały show. Jest zdecydowanie największym wygranym i w tym konkretnym przypadku TAK, to była wisienka na torcie także i jego aktorskiej twórczości (acz z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Chylę nisko czoło Panie Aktorze. To była wielka przyjemność móc Pana oglądać na dużym ekranie.


Scorsese bardzo szanuje swoich widzów, zatem nie mogło być mowy o tym, żeby stworzyć coś w rodzaju The Greatest Hits, składanki złożonej z największych hitów, którą wielkie zespoły i muzycy często wypuszczają pod koniec swojej wieloletniej kariery na zasadzie odcinania kuponów od sławy. Dlatego TAK, Irlandczyk daje światu dużo więcej, niż tylko sentymentalną podróż do czasów minionych. Oczywiście zawartych jest w tym albumie wiele starych melodii, które doskonale już znamy na pamięć, to jednak ten filmowy absolut dostarcza światu także wiele nowych doznań i zamyka pewien otwarty przed wieloma laty nawias burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, postawiony w latach 40-tych i zamykając go w latach 90-tych. Scorsese robi to w sposób bardzo dwuznaczny i smutny zarazem, z czym idealnie komponuje się fakt zestarzenia się naszych głównych bohaterów.

Wybaczcie, ale nie będę specjalnie skupiał się na samej fabule, raz, że nie starczyłoby mi na to czasu, a sam tekst miałby tak wiele liter, że nikt normalny by tego nie przeczytał, łącznie ze mną samym, dwa, o fabule możecie przeczytać w setkach innych miejscach, lub po prostu przeanalizować streszczenie książki Brandta. Na ekranie przez bite 210 minut przeplata się ze sobą tak wiele wątków ze świata polityki, biznesu i szeroko rozumianej gangsterki, że aby to wszystko wypunktować, należałoby rozbić ten film na części pierwsze i obdarować nimi kilka odrębnych tekstów. Reżyser, jak to ma w swoim zwyczaju, wnikliwie prześwietla burzliwy okres rozkwitu amerykańskiej wielkości widziany oczami napływowej kontynentalnej migracji, która przy pomocy broni i szemranych interesów buduje Amerykę na swój sposób. Przedstawiona w filmie historia Franka Sheerana, weterana II WŚ, a przy okazji także zabójcy na zlecenie, obejmuje swoim zakresem kilkadziesiąt lat i skupia się głównie na głośnym na początku lat 80-tych zniknięciu przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy (Al Pacino). Między wierszami zabiera nas także w podróż po zawiłych korytarzach zorganizowanej przestępczości w Ameryce, odsłaniając jej mechanizmy, walkę o wpływy i powiązania z amerykańską polityką. Scorsese w sposób bardzo wymowny rozpoczyna swą epopeję od II WŚ, kończąc ją na wojskowej operacji Allied Force w 1999 roku, jakby chciał w ten sposób ukazać pewną cykliczność, powtarzalność i zatoczenie historycznego okręgu.

Trzy i pół godziny zleciało w kinie jak moja młodość, jakby nagle zakrzywione zostało znaczenie jednostki czasu. Wraz ze swoimi kinowymi współtowarzyszami przeżyłem iście emocjonalny katharsis, co uczciliśmy później wielogodzinną dyskusją w oparach wyskokowych degustacji. Ba, byłem gotów siedzieć w kinie jeszcze długo po napisach końcowych, a nawet więcej, mógłbym obejrzeć ten film ponownie, do czego z resztą już dziś się szykuję, lecz tym razem w domowych i bardziej ekskluzywnych pieleszach. Irlandczyka traktuję trochę jak nagrodę za wytrwałość i wierność kinematografii będącej już od dawna w odwrocie, także za to nieco moje egoistyczne, purystyczne i zero-jedynkowe podejście do kina. Warto więc było czekać tyle lat, właściwie to większość mojego życia, na możliwość doświadczenia w kinie na żywo i w dniu polskiej premiery przejażdżki otwartym Cadillakiem DeVille z lat 60-tych. Jakże inna wydaje się być obecna rzeczywistość widziana z jego wnętrza. Może i produkuje się już dziś inne, dużo bardziej nowoczesne auta, ale zapachu jego tapicerki i boskiego bujania się na resorach przypominające dostojne płynięcie luksusowym jachtem po wodach Zatoki Meksykańskiej nie zastąpi mi żaden Cybertruck od Elona Muska.








wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









poniedziałek, 7 października 2019

Opowieść o niezwykłym szaleństwie

Joker
reż. Todd Phillips, USA, 2019
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 04.10.2019
Dramat, Akcja



Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla Empire miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. 

Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu Logan, Deadpool i np. Batman Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.

Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od Todda Phillipsa długo wyczekiwanego Jokera, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając Złotego Lwa za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.


Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską Jerry'ego Robinsona zadebiutował na łamach komiksu Batman vol. 1 jako nemezis Batmana. Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.

A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. Jack Nicholson, który wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy Heath Ledger uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - Jareda Leto w Legionie samobójców. To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii Christophera Nolana przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.

Todd Phillips w roli Jokera obsadził Joaquina Phoenixa i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego Jokera narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?


No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.

Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. Joker Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu Joker stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.

Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.


Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii Kac Vegas użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do Taksówkarza Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości Jokera była postać Travisa Bickle grana przez Roberta De Niro. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do Króla komedii z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta Jokera, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na Irlandczyku funkcji tej nie przyjął.

Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w Jokerze mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan Taksówkarza napiszę, że zawarte w Jokerze pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.

Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze Mroczny rycerz powstaje w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.

Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans Jokera. A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w Jokerze odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego Joker to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.







czwartek, 3 października 2019

Ćwir ćwir, pierdu pierdu

Mowa ptaków
reż. Xawery Żuławski, POL, 2019
138 min. Velvet Spoon
Polska premiera: 27.09.2019
Dramat



Jesień to trudny czas dla ciepłolubnych mieszkańców trzeciej planety od słońca. Skłania do refleksji nad kondycją naszego aktualnego jestestwa szczelnie kryjącego się pod grubym swetrem, zmusza nas także do rozliczeń z tego co udało nam się fajnego zrobić w dopiero co zakończone wakacje, zazwyczaj jednak konstatujemy ze smutkiem fakt, że znów więcej nam uciekło i przepadło na zawsze, niż przybiło z nami radosnego żółwika. Czas okrutnie depcze nasze wybujałe wyobrażenia o pięknym życiu, ale też nie ma czasu by nad tym dłużej zaszlochać, bo też szara powinność dnia powszedniego nie pozwala nam na chwilę zadumy.

Ale jesień to także obfitość w zacne premiery kinowe, co z kolei przekłada się na dotkliwy drenaż portfeli szanujących się kinomanów. To trudny dla mnie okres, gdyż jakiś wewnętrzny głos ciągle mi się wpieprza między wódkę i zakąskę, woła, żebym odstawił te prymitywne rozrywki - „idź się odcham” - wrzeszczy - „zaczerpnij trochę kultury głupcze” i „musisz to obejrzeć, teraz, bo jak zobaczysz za tydzień, to będzie już za późno i w ogóle bez sensu”. I ja proszę ja was pędzę do kina jak ten idiota przez pół miasta w strugach deszczu, żeby tylko mieć czyste kinematograficzne sumienie, żeby tylko odznaczyć film jako obejrzany i wydać swój wyrok, jakby od tego zależało moje dalsze istnienie. Prawie jak Adaś Miauczyński dźwigam swój garb męczeństwa po ubłoconych chodnikach mojego życia. Czasem żałuję, że nie mam innej zajawki, np. kolekcjonowanie pustych butelek po wódce. Zawsze to powtarzam, odczłowieczone chamy, pijaki i debile bez szkoły i żadnych zainteresowań to najszczęśliwsi ludzie na tym padole. Ale do brzegu.


Mamiony tym nieco iluzorycznym pragnieniem zaliczenia kolejnego nowego filmu udałem się w te deszczowe monsuny na dość osobliwą Mowę ptaków Xawerego Żuławskiego i to pomimo tego, że recenzje oraz komentarze na temat tejże produkcji które do tej pory przeczytałem/wysłuchałem były tak jak kino Żuławskiego seniora, mocno chaotyczne i bardzo awangardowe, od totalnego zeszmacenia, po natychmiastową beatyfikację. Jako umiarkowany fan dorobku nieżyjącego już Andrzeja Żuławskiego (właściwie to podobały mi się tylko Opętanie i Na srebrnym globie), który jednocześnie mocno szanuje jego twórczość, miałem duże obawy przed tym, jak w konfrontacji z dziedzictwem ojca oraz z pozostawionym przez niego ostatnim szkicem niedokończonego scenariusza poradzi sobie jego syn – Xawery. Mimo oczywistych dziedzicznych genów, to jednak trochę inny rozmiar kapelusza. Żuławski junior wychował się w innej nomenklaturze i czasach, dysponuje zupełnie inną wrażliwością i co tu więcej pisać, raczej nie emanuje talentem ojca. Zatem trudno było oczekiwać dosłownej kontynuacji myśli Żuławskiego seniora. Spodziewałem się raczej artystycznego hołdu złożonemu własnemu ojcu, to oczywiste, ale też konwersji nieco starej już filozofii jego ojca na własny język, ten bardziej współczesny. Spodziewałem się mixu dwóch światów, tego nieco romantycznego i awangardowego jaki bezpowrotnie już odszedł, z nowym, tym dzisiejszym i bardziej zrozumiałym dla szerszego odbiorcy, w końcu spodziewałem się nawet tego, że może mi się to wszystko jakimś cudem spodoba.

Niestety, zobaczyłem coś zgoła odmiennego. Wszystkie grzechy tego co kojarzone jest z twórczością Andrzeja Żuławskiego, oraz wszystkie przekleństwa tego co dzisiejsze i aktualne, czyli jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie, powiedziałbym wręcz, że rozczarowanie roku, albo nie, bo to jest trochę niesprawiedliwe, wszak od Mowy ptaków wiele nie oczekiwałem i bynajmniej nie czekałem na nie jak na zbawienie. To co zobaczyłem w kinie nazwałbym bardziej dosadnie. Np. najgorszym filmem jaki widziałem w tym roku. Tak, to jest zdecydowanie najbliższe prawdy.

Zmęczyłem się tym intelektualnym wulkanem lirycznego kiczu, tym epatowaniem infantylną myślą i treścią tak bardzo oderwaną od rzeczywistości, że przy nich nawet uczestnicy Love Island na Polsacie lokują swoje ziemskie byty znacznie bliżej sensu istnienia. Bohaterowie filmu (skądinąd bardzo dobrze prezentujący się od strony warsztatowej, tu akurat nie mam nikomu nic do zarzucenia, a wręcz przeciwnie, wypada ich bardzo pochwalić) nie rozmawiają ze sobą, niczego nie tłumaczą, nie próbują też dotrzeć do widza próbując zarazić go jakimś ciekawym spostrzeżeniem, nie, oni recytują jakieś absurdalne monologi, jakby recytowali Pana Tadeusza w rytm muzyki plemienia Himba z Namibii. Są emocjonalnie rozchwiani, nieprzystosowani do życia, mocno roszczeniowi i chaotyczni w swoich jestestwach, że aż trudno jest wejść z nimi w jakikolwiek uczciwy układ.


Żuławski junior próbuje za ich pośrednictwem ukazać kondycję dzisiejszych czasów, Polski szczególnie, tej zmęczonej i zastygłej w konflikcie narodowej dumy i historycznej martyrologii z emancypacją ducha i cywilizacją nihilizmu. Robi to jednak w sposób karykaturalny i mocno przerysowany, co czyni jego obserwacje w zasadzie mało interesującymi. Do jednego wora wrzuca wszelkie patriotyzmy, nacjonalizmy, rozliczenia historyczne i dumę narodową przedstawiając to wszystko jako najgorszą zarazę, zło i tępotę, co jest nie tyle szkodliwą generalizacją, co wręcz potwornie głupim spostrzeżeniem. Zupełnie jakby autor nie rozróżniał poszczególnych znaczeń i nie znał historii w ogóle, a na co dzień poruszał się innymi ścieżkami humanizmu. Obiektywem smartfonu sfilmowany jest wulgarny obraz Polski, z jednej strony rzygającej swoją historią, z drugiej, tej, która siedząc w okopach nie ma niczego lepszego do zaoferowania. Jest to zlepek niedbałych scen cechujących się niechlujnością, pretensjonalnością, grafomaństwem i słabością intelektualną, w dodatku przedstawionych w sposób anachroniczny, nieuporządkowany i bardzo niedbały. W zasadzie ciężko jest stanąć tu w obronie czegokolwiek, no, może poza grą aktorów, ale jeśli chodzi zarówno o treść, obraz i ogólną konstrukcję filmu, to właściwie wszystko jest tutaj złe, nieprzyjazne, pstrokate, patrzące i rzygające na nas z góry. Bracia Mroczek, flagi ONRu, parodia Thrillera Michaela Jacksona... Mowa ptaków jest jak występ Behemotha na dożynkach gminnych w Szydłówku w powiecie szydłowieckim. Manifest nihilizmu.

Należy więc traktować ją trochę jak rozliczenie się z demonami Andrzeja Żuławskiego, trochę jak oddanie mu w pełni zasłużonych honorów przez syna, a trochę jak podsumowanie jego twórczości i tylko do tego momentu da się to obronić. Problem w tym, że Xawery Żuławski dodał także coś od siebie, coś, co w jego mniemaniu było świeże i współczesne, co będzie trafnym komentarzem do aktualnej sytuacji społecznej, kulturowej i tej politycznej. Jednak w moich oczach bardziej wygląda to na pesudointelektualny bełkot kogoś oderwanego od rzeczywistości, zupełnie jakbym słyszał głos celebrytów zabrany na ważny społeczny temat, ale którzy na co dzień żyją zamknięci w swojej bańce informacyjnej i nawet nie wiedzą co i o czym mówią. Niemniej, żeby być też do końca uczciwym, to napiszę, że Mowa ptaków jest projektem bardzo odważnym, szalenie trudnym w odbiorze, zgoda, ale na swój sposób szanuję autora za próbę zrobienia czegoś na wskroś odmiennego i ambitnego, co wyróżnia się na tle polskiego nomen omen gówna. Nie wyszło, trudno, acz są tacy, którym to się podoba. Jednak ja się do tego klubu nie zapisuję i dodaję go do ignorowanych. Ćwir ćwir.