Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Psychologiczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Psychologiczny. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 kwietnia 2018

Wilk syty i Manchester City

Anihilacja
reż. Alex Garland, USA, GBR, 2018
115 min. Netflix
Polska  premiera: 12.03.2018
Sci-Fi, Thriller, Psychologiczny



Znak czasów, czekać z utęsknieniem na premierę pełnometrażowej produkcji nie w kinie, lecz w domu przed kompem obierając przy tym dajmy na to ziemniaki. Z jednej strony komfort i wygoda - w sumie też nic nowego, większość filmów i tak oglądam w domu z perspektywy kanapy - z drugiej zaś, niebezpieczny precedens, który za jakiś czas może doprowadzić do rewolucji na rynku dystrybucji kinowej. A właściwie to nie może, tylko na pewno do tego doprowadzi, to tylko kwestia czasu. Zasadniczo się cieszę, bo też moja prywatna przyjemność obcowania z filmem w kinie zaczyna coraz bardziej skarżyć się na dyskomfort oraz rosnący deficyt na brak odczuwalnej przyjemności mierzenia się z danym dziełem, zwłaszcza w sieciowych molochach, których i tak unikam jak tylko mogę, np. przechodząc kanałami w ich sąsiedztwie. Kina te coraz mniej kryją się z tym, że traktują mnie jak idiotę. Nie jak widza - jak chyba jednak powinny - lecz bardziej jak klienta, któremu można przyjebać prawym sierpowym w postaci półgodzinnego bloku reklamowego, tudzież lewym podbrudkowym w postaci smrodu popcornu boleśnie gwałcącego moje niezwykle uczulone na tą "ambrozję" nozdrza. I to wszystko za jedyne 35 zł. To takie obcowanie z kulturą w stylu fast food. Ani to dobre, ani zdrowe, za to niestety masowe.

Boli mnie to bardzo, ponieważ kino odegrało bardzo ważną rolę w procesie kształtowania takiej bydlęcej i aspołecznej jednostki jak ja, ale też coraz bardziej podchodzę do tego zupełnie bezrefleksyjnie przyjmując wygodną dla mnie pozę wyjebalizmu. Niestety z wiekiem umierają we mnie komórki odpowiedzialne za młodzieńczy bunt pełen pasji i wigoru, które niegdyś były u mnie w nadmiarze prowokując uliczne zamieszki z każdym i ze wszystkim. Wiadomo, kiedyś byłem młody i o coś mi chodziło, natomiast dziś jedyne co we mnie rośnie, to tylko popyt na święty spokój i "odejdź Pan ode mnie, chuju". Dlatego już mi się nie chce walczyć, bo też daleko mi do mentalnej aparycji Don Kichota. Niech się z wiatrakami użera sam wiatr przemian, acz patrząc na jego kierunek, szczerze powątpiewam w jego skuteczność. Ciągle więc czekam na tą apokalipsę, co to ją obiecują co roku, na potężny huragan, który zmiecie z ziemi to szatańskie nasienie, ale nawet i tu rządzi permanetne kłamstwo.

Póki co po naszym padole panoszy się huragan Netflix. A tam huragan, na razie to taki zefirek, ale z papierami na porządną meteorologiczną rozpierduchę. Oczywiście celem jego istnienia są głównie nasze pieniądze, nie oszukujmy się, że chodzi o cokolwiek innego. Ci od misyjności już dawno wyginęli, tak jak muzyka na MTV albo szanowanie się młodych niewiast. Pokłosiem obrywa się także trochę i tym złym (dobrym niestety też). Złym, czyli sieciowym kinom, które traktują mnie jak debila właśnie. Na razie dostaje im się w sposób iście iluzoryczny, ale właśnie przykład Anihilacji pokazuje możliwości tego trendu i daje przedsmak batalii jaka za niedługo powinna się na naszych oczach rozegrać. Za wielką wodą Anihilację można zobaczyć w dystrybucji kinowej, czyli tak jak Pan Bóg przykazał, natomiast w Europie (nie wiem czy wszędzie, nie chce mi się sprawdzać), tylko na platformie Netflixa, gdyż producent uznał, że film jest zbyt ambitny dla przeciętnego widza, znaczy się klienta wielkoformatowych kin. Cóż za poczwarz. Fakt, że to nie serial, ani z dupy produkcja, której jest od zatrzęsienia w ofercie mocno przereklamowanej według mnie platformy, tylko rzeczywiście film z ambicjami do bycia czymś więcej, niż tylko przecinkiem w naszych codziennych multimedialnych egzystencjach. Ale też takie stawianie sprawy najzwyczajniej mnie kurwa uwiera.


Na szczęście nie ma tego złego… gdyż ponieważ jest kanapa, są drinki, święty spokój i zaoszczędzone 3 dychy w kieszeni. Też dobrze. Zatem kino domowe. Za sterami Anihilacji usiadł Alex Garland, obsypany ochami i achami twórca Ex Machiny, która i mi przypadła mocno w me gusta. Jest on też autorem scenariusza do m.in. świetnego Nie opuszczaj mnie, zatem wydaje się, że jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu, który zna się na rzeczy, konkretnie, to na ambitniejszym Sci-Fi. W dzisiejszej odmianie tego gatunku rządzą głównie fajerwerki i wodotryski, trzeba się więc mocno napocić, żeby natrafić na odrobinę bardziej ambitne dzieło, które nie korzysta z dobrodziejstw technologii tylko dla kurażu, lecz głównie jako wyrażenie lub dopełnienie treści.

Garland za cel obrał sobie powieść Jeffa VanderMeera z roku 2014, której uczciwie napiszę, że nie czytałem, więc nie będę się silił na głębsze analizy i porównania. Powieść została jednak świetnie przyjęta przez fanów klasycznej fantastyki, zatem poprzeczka została na dzień dobry zawieszona dość wysoko. Bardzo szybko zostały nabyte prawa do ekranizacji i już 4 lata po premierze książki możemy delektować się wizualizacją tej pełnej grozy i niepokoju historii porównywanej do niedawnego Arrivala Villneuve’a - chyba nawet całkiem słusznie - natomiast ja dodałbym od siebie jeszcze inne podobieństwa, przynajmniej w sferze intelektualnej, np. Solaris, a nawet Stalker Tarkowski’ego, oraz nieco mniej ambitną Kulę, natomiast doszukując się literackich podobieństw, to w tym świecie dobrze powinni czuć się fani Harry’ego Harrisona, Roberta Silverberga czy Stanisława Lema. Ale żeby nie było też tak znów zbyt górnolotnie, to muszę kategorycznie stwierdzić, że Anihiliacja to także śladowe ilości występowania przeintelektualiowanego bełkotu.

W tym świecie aż roi się od pytań dotyczących poszukiwania tożsamości, zrozumienia własnego ja, relacji z otoczeniem oraz walki z własnymi ograniczeniami. Wszystkie pytania są tu stawiane raczej w odpowiednim momencie, lecz odpowiedzi bywają ukryte i mocno zniekształcone, powodując przez to permanentny niepokój oraz odczuwanie zakłóceń w bezrefleksyjnym odbiorze. Mimo nieśpiesznego tempa byłem dość mocno zaangażowany w tą historię i szybko stanąłem na czele ekspedycji naukowej, która ma na celu odpowiedzieć na jakże fundamentalne pytanie: Co tu się kurwa odjaniepawla? W świecie Sci-fi ostatni raz odczuwałem podobnego rodzaju niepokój, grozę oraz zaangażowaną ekscytację... chyba podczas oglądania pierwszego Obcego, ósmego pasażera Nostromo na VHS, circa roku 1990. Czyli dawno, jeszcze przed denominacją złotego i otwarciem pierwszej linii metra w Warszawie. To duży komplement dla Garlanda.


Jego Anihilacja opowiada o tajemniczej Strefie X powstałej w wyniku niejasnego zdarzenia, która powoli się rozrasta, i w której obszarze dochodzi do różnych patologicznych zaburzeń fizycznych, organicznych, jak i psychicznych. Kolejne ekspedycje niczego nie wyjaśniają, wszyscy ich uczestnicy przepadają bez śladu, nikt stamtąd nie wraca. Wraz z bohaterkami i uczestniczkami dwunastej wyprawy wchodzimy więc do Strefy i mierzymy się z nieznanym. Takie konfrontacje akurat uwielbiam i bynajmniej nie jestem w tym osamotniony. Niczego nie wiemy, niczego nam nie pokazano, musimy więc stopniowo odkrywać wielką tajemnicę, po czym następuje zupełnie nieoczekiwany finał. Konstrukcja filmu - marzenie, stosnunkowo też prosta do zbudowania, a mimo to nadal niewielu twórcom udaje się tak dobrze ją odwzorować.

Oczywiście są tu też obecne momenty irytujące i trochę nielogiczne. Mnie osobiście, jako fana starego porządku świata na początku nieco śmieszył w całości kobiecy skład naszej naukowej ekspedycji, która przypominała mi trochę niedawną profanację Ghostbusters'a zapodaną w wersji feministycznej. Trochę też kurzy się tu od filozofii nurtu Ekologizmu z punktu widzenia np. publikacji Andre Gorza z czym delikatnie rzecz ujmując nie jest mi po drodze, ale o dziwo uwierało mnie to dosłownie tylko przez chwilę i nie rzuciło ostatecznie wielkiego cienia na całość mojej finalnej oceny. Poza tym, to tylko wiernie odzwierciedlenie prozy VanderMeera, a z oryginałem nie wypada dyskutować.

Generalnie rzecz biorąc, więcej jest tu plusów, do tego tych większej rangi, aniżeli minusów. Klimatem bardzo mi siadło i to od razu w pierwszym rzędzie. To bardzo wciągająca opowieść o spotkaniu z nieznanym i bliżej niezdefiniowanym, które zmienia się w spotkanie z samym sobą. Jest tu trochę fizoloficznych rozważań, trochę też niestety przeintelektualizowanego bełkotu, ale w tym konkretnym gatunku nie uznaję tego specjalnie za wartość ujemną. Ważne, że film w ogóle zadaje jakiekolwiek pytania, a nie tylko okrutnie wrzeszczy. Anihilacja stawia więc pytania zarówno o tożsamość, ale też próbuje badać relacje stricte międzyludzkie. To także bardzo klimatyczna podróż w głąb ludzkiej psychiki z być może nieco infantylnym finałem, acz mimo wszystkim dość oryginalnym, a nawet odrobinę zjawiskowym. Oglądało się to bardzo dobrze i cholera jasna, proszę o więcej takiego Sci-Fi. Nieważne gdzie. W kinie, w domu na kanapie, na Polsacie o dwudziestej, tudzież w Biedrze na wyprzedaży. 4 i pół cycka ode mnie, ale wyciągnięte na na pięć minus, za te zaoszczędzone trzy dyszki w kieszeni. Wilk syty i Manchester City ;)






niedziela, 22 października 2017

33'WFF vol.3


Filmowy psychopata i artystyczny pojeb Yorgos Lanthimos znów to zrobił. Znów przeżuł i wypluł mnie zostawiając na pastwę losu z osłupieniem i otępieniem. Tym razem uczynił to idąc krok dalej, w produkcji hollywoodzkiej przy wyraźnym użyciu aktorów z pierwszej światowej półki (mam nadzieję, że nie molestowanych seksualnie). Już Lobster pokazał, że trzymanie tego ekscentryka kina tylko w administracyjnych greckich granicach mija się z sensem. Nawet Europa wydaje się być za ciasna na jego geniusz. Jego emocjonalny rozgardiasz i iście epickie popierdolenie umysłowe godne jest kin całego świata. Z nieskrywaną satysfakcją podziwiam kolejne jego produkcje. Po rewelacyjnym Kle, które uchyliły mu furtkę do gwiazd, po niezłych Alpach i kapitalnym Lobsterze przyszło Zabicie świętego jelenia, które powinno ugruntować jego pozycję na liście najbardziej popierdolonych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) reżyserów globu. A to już wielki wyczyn, gratuluję.

Czymże jest tytułowy święty jeleń? Cóż. W starożytności jeleń uchodził za święte zwierzę Artemidy, a walka jelenia z innymi zwierzętami symbolizowała walkę między światłem a ciemnością. Jeleń jawił się także różnym ludom jako pośrednik między niebem a ziemią. W Piśmie Świętym jeleń symbolizuje bliskość świata nadprzyrodzonego, mógł być upostaciowieniem Chrystusa lub też symbolem duszy ludzkiej pragnącej zbawienia. Wszystko to wydaje się bezwzględnie pasować do myśli przewodniej z którą brutalnie pozostawia nas na pastwę losu Lanthimos, niemniej najbliżej prawdy zdaje się być ścisłe nawiązanie do mitologii greckiej, a konkretnie do opowieści o Królu Agamemnonie, który miał złożyć Artemidzie w ofierze swoją córkę Ifigenię. Tak. Właśnie z takim światem i przemyśleniami jesteśmy siłą wciśnięci w kinowy fotel tak mocno, że aż trudno się ruszyć.

To film, który rozpoczyna się spokojnie, wręcz niegroźnie (acz trochę niesmacznie), by z każdą kolejną minutą bardziej drażnić, niepokoić, nękać i terroryzować wszystkie ludzkie zmysły. Nie bez przyczyny otrzymał Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz. Jest iście fantastycznie skrojony na miarę wielkiego, acz na swój sposób uroczego popierdolenia Greka. Mamy bowiem rodzinę, z pozoru normalną, acz taką w stylu Lanthimosa - coś jest tu zepsute na amen - klasyczny model 2+2. Mąż, żona jako uznani w światku lekarze specjaliści, dwójka zdrowych i normalnych dzieci, piękny dom, dwa drogie auta, pies, klasa wyższa. I nagle pojawia się on, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd, niby normalny 16-letni chłopak, który pragnie wymierzyć karę rodzinie lekarza. Za co? Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo, ale co najpiękniejsze w tej opowieści, niczego nie dowiadujemy się do końca. Uwielbiam tak stawianie sprawy, te liczne niedopowiedzenia, nawiązania do mitologii greckiej, do światów nadprzyrodzonych, do istoty Boga, do zbrodni i kary. Przepiękny miszmasz wielu gatunków, konwencji i psychologicznych wstawek.

W swojej konstrukcji i klimacie Zabicie świętego jelenia przypomina mi romans Lśnienia Kubricka z Antychrystem Von Triera. Sami musicie przyznać, że jest to mieszanka zaiste - piekielna. I taki właśnie jest ten najnowszy owoc Lanthimosa. Piekielnie mocny, brutalny i bezkompromisowy. Pożyczając na chwilę gimbusową retorykę - zdrowo ryje beret. W trakcie seansu wyszło kilka osób, zatem z pewnością nie jest on skrojony pod wrażliwość przeciętnego odbiorcy. Bezwzględnie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem w tym roku. W polskich kinach od 1 grudnia. Warto się z nim zmierzyć.







Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze, są bowiem najbliżej ludzi, tych biednych i bogatych, reprezentantów niemal każdej grupy społecznej, dlatego zawsze chciałem być taksówkarzem. Tak samo jak piłkarzem, kierowcą rajdowym, reżyserem i kochankiem Salmy Hayek, ale jak to zwykle w moim życiu bywało, na planach spłodzonych z zupełnie niczego szybko się kończyło. Ale za to mam kilku kumpli taksówkarzy lub takich z taksiarską przeszłością. Dobre chłopaki, cwaniaki warszawskie, zawsze gdy się widzimy wyciągają z rękawów sążniste historie z życia ulicy zaczerpnięte zupełnie jakby brali udział w jakimś One Man Show na stand-upach. Kabina taksówki to wylęgarnia kapitalnych opowieści o których mogą pomarzyć scenarzyści, filmowcy i kabareciarze. Chyba tylko konfesjonał może się z nią równać. Dlatego po przeczytaniu opisu bułgarskiego filmu Kierunki (Posoki/Directions) od razu zaznaczyłem w programie - Idę.

I poszedłem. Akcja filmu dzieje się w ciągu 24 godzin na ulicach brzydkiej Sofii ukazanej z perspektywy sześciu różnych taksówek oraz rzecz jasna ich kierowców. Na tle jednego dramatycznego wydarzenia z udziałem ich kolegi taksówkarza obserwujemy różne ludzkie dramaty, perypetie i igraszki z losem. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie, czasem smutno. Wszystkie te historie są ze sobą w jakiś sposób połączony jedną ludzką tragedią, wszystkie też nawiązują do aktualnej sytuacji geopolitycznej w Bułgarii, która przypomina dziką i chaotyczną Polskę w latach 90-tych. Korupcja, ubóstwo, brak perspektyw, marzenia o emigracji do reichu, żeby tylko uciec od tego syfu jak najdalej. Bułgarski reżyser w bardzo trafny i zarazem interesujący sposób opowiada o swojej dzisiejszej ojczyźnie, ukazuje jej bolączki i niestety nie rysuje jej przyszłości w zbyt kolorowych barwach. Ale ze względu na naszą podobną historię, oraz identyczną drogę jaką musieliśmy pokonać od roku 1989 ogląda się to bardzo dobrze i ze zrozumieniem. Łatwo też odnaleźć wiele łączących nas wspólnych bolączek oraz problemów przez które musiała przejść i w sumie nadal jeszcze przechodzi nasza młoda demokracja. Bułgarzy też zadają sobie te same pytania co my dekadę, dwie temu, tylko, że my chyba znamy już na nie odpowiedzi.

Wielkim plusem Kierunków są bardzo wyraziści bohaterowie. Zarówno różnorodni taksówkarze, jak i ich pasażerowie. Każdy kurs taksówki jest inny, ale wszystkie łączy jedno, troska o własny kraj, który wymaga wielkiej siły, poświęcenia i cierpliwości, żeby go nadal kochać, żeby w nim godnie żyć. I pomimo tej szarości, brudu, obrazu nędzy i zepsucia Bułgaria jawi się bardzo naturalnie i ludzko. Wspaniały film. Warto go poszukać.



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dzień dobry, czy mogę prosić kilogram seksu?

Podwójny kochanek
reż. François Ozon, FRA, BEL, 2017
110 min. Gutek Film
Polska premiera: 25.08.2017
Thriller, Psychologiczny, Erotyczny



Na dzień dobry wita się z nami wagina śmiało ukazująca nam swoje wilgotne wnętrze, potem sporo nagości, erotyczne napięcie, seks w różnych konfiguracjach i gumowe penisy. Brzmi trochę jak typowy scenariusz filmów Marca Dorcela, a tu niespodzianka, to tylko najnowsze dzieło jego krajana Francoisa Ozona, chwalonego ostatnio na festiwalach, i to bynajmniej nie pornograficznych, w Cannes i Nowych Horyzontach. Słusznie chwalonego, trzeba przyznać. Śmiałym erotyzmem na granicy pornografii epatuje dziś niemal każdy. Pokazać do kamery cycka i penisa to w zasadzie żadna sztuka, wiedzą to nawet w MTV, ale pokazać goliznę tak, żeby zamiast z frywolnymi filmikami na Pornhubie skojarzyło nam się to z największymi artystami kina, z Cronenbergiem, Polańskim, von Trierem – to już sztuka.

W tym miejscu zasadnym wydaje się już właściwie tylko pytanie, czy sztuka ta jest napisana przez duże, czy jednak małe S. Akurat w tym aspekcie targają mną pewne sprzeczności. Ozon dał się już poznać jako wytrawny obserwator ludzkiej natury. Stworzył co najmniej kilka ciekawych i intrygujących obrazów ociekających egzystencjalizmem podanym w różnych sosach, ale w moim odczuciu żaden dotąd nie otarł się o geniusz, co najwyżej tylko potknął o zjawiskowość. Acz z ręką na sercu przyznaję, iż boska Ludivine Sagnier z Basenu jeszcze do dziś czasem nawiedza mnie we śnie, niemniej chyba nie o to chodzi, żeby to cycki, choćby nie wiem jak bardzo nie z tego świata świadczyły o reżyserskim geniuszu. A może o to? Sam mam czasem wątpliwości. Tak czy siak i na wspak, jeśli chodzi o wnikliwą obserwację swoich skrupulatnie rozrysowanych, głównie pod kątem psychologicznym bohaterów – Ozon jest liderem w swojej klasie. Kropka.


Nie inaczej rzecz dzieje się w Podwójnym kochanku. Tytuł trochę banalny i odpychający. Gdyby nie nazwisko reżysera, nie poświęciłbym mu nawet splunięcia na chodnik. A tu proszę ja was, niespodzianka. W ogóle mamy tu do czynienia z najlepszym możliwym połączeniem moich ulubionych filmowych gatunków. Psychologia spotyka się z erotyką, a trzymający w napięciu dreszczowiec ma romans z dramatyczną intrygą. Cóż za eklektyzm! Do pełni szczęścia brakuje mi już chyba tylko szczypty science-fiction, np. żeby urocza Chloe (Marine Vacth) była kosmitką, tak jak na ten przykład Scarlett Johansson w Under the skin. Ale kosmitów tu brak, co nie znaczy, że brakuje kosmosu. On się tu objawia, acz rzecz jasna niedosłownie, w momentami iście magicznych przejściach z obrazu w obraz poprzez odważne wizualizowanie snu, tudzież erotycznych urojeń ukazanych w akompaniamencie nieco hipnotyzującej muzyki autorstwa Philippe Rombi. Kosmiczny odlot kobiety pochłoniętej pożądaniem i namiętnością w połączeniu z szaleństwem jest niezwykle trudny do sfilmowania, ba, myślę, że tylko nielicznym poetom udało się go trafnie i wyczerpująco opisać, ale tu muszę uczciwie oraz z jednocześnie niekłamanym podziwem przyznać, że Ozon ze swoją autorską wizualizacją otarł się w tym aspekcie o perfekcję. Sześć cycków na sześć. Zdecydowanie.

Zastanawiam się tylko, czy udałoby mu się to bez Marine Vacth. Cóż za kreacja. Cóż za boska iskra w oczach, hipnotyczny urok i pociągająca naturalność. Postać Chloe aż ocieka seksem, mimo, że tli się on tylko gdzieś między wierszami. Niekłamaną frajdę sprawiało mi wychwytywanie go z całej udostępnionej mi treści (czy to już zboczenie?). Chloe bardzo przypomina mi młodziutką Juliette Binoche, a francuski język wydobywający się z jej tchawicy tylko potęgował to skojarzenie i wprawiał w dziwnego rodzaju zakłopotanie. Niemniej ktoś jednak musiał ją odkryć i na nią postawić, zatem kolejny ważny punkt dla Ozona. A co dalej? Cóż. Raz lepiej, raz gorzej.

Na pewno godnym pochwały i zachwytu wydaje się więź emocjonalna jaka w sposób intrygujący oraz nieco perwersyjny rozwija się na naszych oczach pomiędzy terapeutą a jego młodą pacjentką. Dość szybko zostaje pogwałcona etyka lekarska, ale na miejscu doktora Meyera (tudzież Delorda) też nie miałbym żadnych skrupułów. Kariera zawodowa jest jedna, i owszem, ale życie również otrzymujemy w liczbie pojedynczej. No, może poza kotami, o których także wypada napomknąć, bowiem w filmie stanowią dość wyraziste tło. Ale wróćmy do człekokształtnych. Ozon cały czas stara się trzymać to szaleństwo w bezpiecznych ryzach. Pełna kontrola i dojrzałość. Niestety ma to także swoje gorsze oblicze, wszak w tym pozornym chaosie czai się jakaś bezczelność, która w nieco dłuższej perspektywie zaczyna zwyczajnie irytować. Ciekawa gra pozorów jaka rysuje się na naszych oczach z czasem przyjmuje dość karykaturalne kształty. Zachowania bohaterów wymykają się z powszechnie przyjętych norm, przestaję trochę za nimi nadążać, co samo w sobie nie jest zarzutem, prędzej czymś pomiędzy rozczarowaniem a, hmm... niedowierzaniem. Niemniej wszystko podąża tu mniej więcej w tym samym, prawilnym kierunku, aż do grande finału, który sprawia wrażenie, że chce być jak Tommy Lee Jones w Ściganym, albo jak autor tego tekstu po wchłonięciu paszczowo 0,7 litra wysokoprocentowego alkoholu - chce być istotną i jakże ważną kropką, nieodłączną składową wykrzyknika postawionego na końcu zdania. A koniec końców wychodzi jak zwykle, najwyżej wielokropek.


Ozon przez cały film potęguje i umiejętnie wzmaga dramatyzm, trzyma go krótko na skórzanej smyczy, nie daje chwili wytchnienia, gnębi oddechem, gwałci seksualnością i drażni niepokojem. Podekscytowany takim obrotem sprawy widz oczekuje epickiego finału, co najmniej tak wielkiego, jakiego oczekują od Sashy Grey jej szesnastoletni pryszczaci fani. Przecież wszystko co widzimy go tu zapowiada. Gdy ten w końcu nadchodzi, fontanna tryska, a ja... poczułem się nagle bezradny jak włoska policja na plaży w Rimini. Tu muszę wam w ramach dygresji powiedzieć, że zasadniczo to ja uwielbiam ten stan kiedy film mną na końcu brutalnie poniewiera, bierze do buzi, żuje i ostentacyjnie wypluwa pozostawiając jak głupiego chuja na środku chodnika, ale tym razem trochę nie pykło. Ugryzło mnie gdzieś na dole przy kostkach lekkie rozczarowanie, rzecz jasna z naciskiem na lekkie. Aż się rozejrzałem na końcu po sali, czy tylko ja mam tak chujowy wyraz twarzy, i sam już nie wiem, bo jak na złość było jeszcze ciemno. Ale uczciwie przyznaję, że Ozon dobrze kombinował. Naprawdę trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie, Bogu co boskie, ale do diaska, co z tego pozostaje dla ludzi? Plusem takiego finalnego rozgardiaszu bez wątpienia jest szereg różnych interpretacji jakie widz jest w stanie po sensie zaprojektować w swojej głowie, co generalnie jest słuszne i zbawienne, bo stanowi jakże przydatny dla przeciętnego Brajana i Dżessiki trening osobisty swojej czachojebni, dlatego koniec końców całość chyba wychodzi na zero. Tak, myślę, że chyba tak będzie uczciwie.

Jak zatem mam sklasyfikować Podwójnego kochanka? Na pewno przed oczami mam dobrze rozrysowany obraz ze wszech miar wyjątkowy i chyba jednak godny zachwytów jakimi go dotąd napastowano. Schludny wizualnie, trzymający w napięciu i zawadiacko podszczypujący pośladek pięknej niewiasty. Porno przed którym gdzieniegdzie złowieszczo ostrzegano (ach ten marketing) właściwie tu nie występuje, nie dajcie się zwieźć. Erotyce też chyba jednak bliżej do 50 twarzy Greya aniżeli do 9 i ½ tygodnia, taki to seks trochę z twarzą Biedronki, ale Podwójny kochanek i tak dostarcza nam wyrazistego i błogiego orzeźwienia w tych intelektualnych dusznościach i mieliznach jakie nas zewsząd otaczają. Trochę nawet szokuje, a przynajmniej stara się sprawiać takie wrażenie, jest jak uderzenie nadbałtyckiego jodu wprost w płuca emerytowanego górnika ze Śląska. Wyróżnia się zwłaszcza na tle letniego i miałkiego repertuaru spod znaku durnych i lekkich komedii o dupie i zupie. Kto lubi lekką perwersję w kinie oraz dostać po mordzie z otwartej, ten zdecydowanie musi się z tym wyzwaniem zmierzyć, ale jak ktoś marzy o tym, żeby kino go jeszcze poddusiło, naszczało i sprało pejczem, to niech uda się do specjalisty niech nieco obniży Ozonowi poprzeczkę. Trochę za mało tu pieprzu, a i z solą też może być problem. Ot, porządne rzemiosło i solidnie wykonana praca domowa przez klasowego kujona, ale kolegów z ław szkolnych to raczej nie ruszy. Ci wolą w tym czasie haratać w gałę i strzelać z procy w uciekające dziewczyny. Do seksu trzeba chyba po prostu dorosnąć. Nie można ot tak wejść do sklepu i kupić go sobie na wagę. Cóż. Typowy Ozon. Tylko dla kinowych estetów.






IMDb: 6,6
Filmweb: 6,2



środa, 9 listopada 2016

Wywiad z wampirem

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca, POL, 2016
117 min. Next Film
Polska premiera: 4.11.2016
Thriller, Psychologiczny



Maciej Pieprzyca po 18 latach powrócił do swojego dawnego projektu telewizyjnego i przekonwertował na fabułę własną dokumentalną wersję Jestem mordercą. Scenariusz napisało samo życie i bezsprzecznie należy do grona samograjów. Wystarczy tylko dać mu się rozwinąć i pozwolić zaprezentować pełnię możliwości, a odwdzięczy się z nawiązką. Innymi słowy - wystarczy nie spieprzyć. Wydawać by się więc mogło, że recepta na sukces zostanie przez doświadczonego już aptekarza Pieprzycę zrealizowana w sposób nienaganny, wzorcowo i z palcem wetkniętym tam, gdzie zwykł docierać tylko Rocco Siffredi. I generalnie temat został przez śląskiego reżysera potraktowany na tyle rzetelnie, że nie ma mowy o rozczarowaniu, niemniej trudno jest się oprzeć wrażeniu, że zadanie to można było wykonać odrobinę lepiej.

Jestem mordercą jednak oczarowało polską krytykę. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni zgarnęło trzy statuetki. Bardzo szybko okrzyknięto go polskim Zodiakiem, co samo w sobie jest dość idiotyczne. Polska kinematografia nie potrzebuje stawać w szranki z hollywoodzką konkurencją, bo raz, że nie ta liga, dwa, wygląda to niepoważnie. Koniec końców polski widz i tak dostaje obuchem w tył głowy. Aczkolwiek jako wabik od kilku dni ściąga do kin chyba nie najgorszą frekwencję, ale też ku chwale uczciwości, jeśli ktoś będzie chciał w tym obrazie znaleźć Fincherowski suspens, to może się lekko rozczarować. To są zupełnie dwie różne bajki oraz dwa inne światy i trzeba to sobie na dzień dobry powiedzieć. Na do widzenia zresztą również.


Żeby wejść w świat Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i Polski Ludowej rządzonej przez zdradziecki aparat złożony z sowieckich pachołków trzeba wpierw poznać zarys historyczny. Jestem mordercą jest teoretycznie tylko inspirowane słynną w PRLu sprawą Wampira z Zagłębia, to jednak dość wiernie polega on na najważniejszych faktach. A te są takie, że Wampir na przełomie lat 60 i 70 brutalnie zamordował 14 kobiet i usiłował zabić kolejnych 7. W owym czasie była to najgłośniejsza sprawa kryminalna w kraju, a i Europa zdawała się być wolna od takich pojebańców. Dochodzenie przybrało bardzo prestiżowy wymiar w momencie, kiedy jedną z ofiar została 18-letnia bratanica I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Edwarda Gierka. I właśnie dokładnie w tym momencie wkraczamy do akcji my, cali na biało, czyli widzowie. Wraz z nowym oficerem Milicji przydzielonym do sprawy (kapitalny Mirosław Haniszewski) wkraczamy w świat seryjnych morderstw i bezradności wkurwionego aparatu państwowego, kiedy licznik zabójstw na tablicy wyników wskazuje już bolesne i upokarzające 10:0. Brakuje więc wprowadzenia, początku i rozwinięcia, czyli składowych stuprocentowego kryminału. To trochę tak, jakby rozpocząć oglądanie meczu od 65 minuty, przez co odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z opowieścią niepełną, ale na pewno ciekawą, wszak i w meczu najważniejsze rzeczy potrafią zadziać się w ostatnich pięciu minutach spotkania. Grunt, to dobrze wyważyć. Pieprzyca z pewnością próbował, niemniej jakiś tam mały niedosyt z tyłu głowy pozostał.

Dużym sukcesem reżysera jest za to dobre odwzorowanie epoki. Może i bez szerokich kadrów oraz rozbudowanych planów, których - przyznaję - czasem mi brakowało, może też i większość scen kręcona była w pomieszczeniach, lub skąpych scenograficznie lokacjach, w których można było dostrzec najwyżej kilka radiowozów z epoki, ale pomimo tego nie idzie na nic narzekać. Klimat z epoki jest zachowany wzorowo, a pomaga mu w tym wszędobylski dym z papierosów, wódka, PRLowska brzydota i klasyczny polski jazz, który całkiem zgrabnie rozgościł się gdzieś pomiędzy scenami. Ale to co podoba mnie się w tym filmie najbardziej to fakt, że Jestem mordercą w pewnym momencie zbacza z drogi wytyczonej przez klasyczny thriller, tudzież kryminał i zaczyna wariacko pędzić poboczem po którym dawno nikt w polskim kinie nie podążał, a jeśli już, to robił to bardzo rzadko. Główna postać milicjanta pod wpływem śledztwa i presji czasu oraz swoich przełożonych towarzyszy staje się nagle postacią tragiczną, targaną przez emocje i wątpliwości, przez co jej zobrazowanie ociera się o typową charakterystykę bohaterów-idealistów wywodzących się z zarośniętego już pajęczyną kina moralnego niepokoju. Wątek psychologiczny dziarsko przejmuje palmę pierwszeństwa i nie boi się zepchnąć w cień wątku stricte kryminalnego, który dziś, po latach wydaje się być jedną wielką mistyfikacją i celowym działaniem propagandowym ówczesnych władz mającym na celu przykładne ukaranie winnego, kimkolwiek by był.


Reżyser skupia się więc głównie na aspekcie czysto ludzkim. Stworzył dzięki temu klasyczny moralitet ukazujący dzieje bohatera wybierającego pomiędzy dobrem i złem, potępieniem i zbawieniem, winą i karą. Na przeciw niego oraz po drugiej stronie barykady stoi, no dobra, głównie siedzi, główny podejrzany o dokonanie morderstw i zarazem ofiara milicyjnej nagonki (Arkadiusz Jakubik), jednak gdy do głosu zaczynają dochodzić wątpliwości oraz moralna ocena sytuacji, naturalna granica pomiędzy nimi zaczyna się zacierać. Stajemy się więc świadkami pojedynku prawdy z zakłamaniem i uczciwości z fałszem, ale jednak niekoniecznie zostało ono zarysowane w wydawać by się mogło oczywisty sposób. Pieprzyca nie pozwala do końca wygodnie opowiedzieć się po czyjejś ze stron, ani też kogokolwiek w tej sprawie osądzić. Oczywiście na końcu zapada wyrok i zostaje wykonana kara, ale czy sprawiedliwa i tak zupełnie oczywista?

W Jestem mordercą nie ma Wampira z Zagłębia, jest tylko jego wyobrażenie i wiara ówczesnych władz w jego istnienie, najlepiej dyndającego na stryczku. Film ośmiesza, ale też i tłumaczy ich działanie, po części rzecz jasna potępia epokę i ustrój polityczny, ale głównie jednostkę ludzką żyjącą w nienormalnych czasach oraz konformizm. Bohaterski milicjant może i doprowadza sprawę do końca, staje po stronie zwycięzców, ale w starciu z systemem, którego jest twarzą finalnie ponosi porażkę. Zupełnie tak jak bohater kina moralnego niepokoju. Zostaje unieszczęśliwiony i moralnie wykluczony z życia społecznego.

Reasumując. To dobre, wyważone i mądre kino próbujące zmierzyć się z meandrami ludzkiej psychiki zawładniętej przez zmowę szaleństwa ze strachem. W Jestem mordercą można natknąć się czasem na Kieślowskiego, czasem na Zanussiego, ale jednak głównie wpadamy na Ślązaka Pieprzycę. Jest kilka rzeczy do poprawki, takich typowych dla polskiego kina, czysto technicznych. Można też się nieco przyczepić do zaprezentowanej nam bardzo skróconej wersji wypadków, ale jak się finalnie okazuje, nie zupełnie o to w tym filmie chodzi. Dobra, solidna czwórka z plusem. Za włożone w całość serce, dobre aktorstwo i plakat. Minus za Adamczyka. No za cholerę nie pasował mi do tej roli. Ale ja już tak mam. Jak się kogoś zawczasu uczepię, to choćby świat stanął na głowie, nie puszczę.






IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5


wtorek, 20 stycznia 2015

Ludzie z lodu

Turysta
reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN, 2014
118 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.02.2015
Dramat, Psychologiczny



W dniu wczorajszym rozpoczęły się zimowe ferie, przynajmniej w mazowieckim i co tu dużo pisać, po Warszawie jeździ się teraz trochę jak szwajcarski Franek po polskich kredytobiorcach, czyli całkiem swobodnie i bez mydła. Zapewne jak co roku spora część zimowych urlopowiczów obrała za jedyny słuszny kierunek ten wybitnie południowy, by zobaczyć z bliska jak wygląda śnieg (pisząc te słowa jeszcze nie wiedziałem, że dzisiejszego ranka przywitają mnie białe trawniki), wszak w dolinach i nizinach występuje on u nas niczym demokracja, sprawiedliwość i wolność słowa, znaczy się sporadycznie. Na swój sposób współczuję producentom sanek i dzieciakom, serio, i to pomimo tego, że jako fan globalnego ocieplenia nie jestem miłośnikiem (delikatnie rzecz ujmując) zimowej aury, zwłaszcza tej w mieście. Niemniej za mojego małolactwa pół zimy spędzało się na jednej z dwóch górek za blokiem, tudzież balansowało ciałem w celu utrzymania się na ciągniętych za Polonezem ostatnich sankach uczepionych w rzędzie jedne za drugimi. A teraz? Miejskie dzieciaki śnieg widzą głównie w telewizji podczas konkursu skoków narciarskich, którymi to katują ich rodzice z naciągniętymi na łeb biało-czerwonymi cylindrami. Zresztą i tak mam wielkie wątpliwości, czy osiedlowe górki, gdyby nagle i niespodziewanie spadł ten biały skurwiel w ilościach hurtowych w ogóle by się zapełniły. Jak znam dzisiejsze chowanie, to te dzieciaki zostałyby w domach i grały na Playstation. Cóż, Bogu niech będą więc dzięki, że miałem klawe dzieciństwo.

Ale śnieg w górach to już inna bajka Andersena. Na wyżynach, wzniesieniach i pagórkach wydaje się on być znacznie bielszy od tego żółtawego jaki leży na zalanych asfaltem ulicach. Zima bez krajobrazu ośnieżonych szczytów Tatr, Beskidów, czy Bieszczad jest jak moja wypłata - zupełnie bez sensu. Dlatego też za kilka tygodni sam zamierzam spędzić w ich ramionach trochę czasu. Głównie, żeby uciec z miasta, choć na chwilę i aby pobaraszkować z ciszą, spokojem oraz permanentnym brakiem zasięgu GSM i Wi-Fi. Robię tak z małymi przerwami od lat i zwykle wracam do Warszawy... jeszcze bardziej zmęczony. Przede wszystkim przez innych ludzi z wielkich miast, którzy te swoje wielkomiejskie obyczaje targają ze sobą i karmią nimi miejscowy krajobraz. Wyjątkowych rozmiarów to podłość i bezczelność. Dlatego zasada jest prosta. Im wyżej w górach, tym mniej debilów. Kosztuje to trochę wysiłku i wyrzeczeń, to prawda, ale warto. Nagrodą są jeszcze lepsze widoki oraz możliwość patrzenia z góry na miliony kretynów pozostawionych w przeludnionych dolinach. W każdym bądź razie wujek Ekran poleca.


Force Majeure, u nas obecne od szóstego lutego w kinach jako Turysta (mocny kandydat do nagrody za najgorzej przetłumaczony tytuł roku) jest zjawiskową i dość osobliwą w swym kształcie karykaturą współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej-średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który jest wkomponowany w obcy mu na co dzięń świat wszechpotężnej dzikiej natury. Szwedzka, wydawać by się mogła zupełnie normalna para młodych rodziców, Tomas i Ebba wraz z dwójką dzieci przyjeżdżają na 5 dni do małego kurortu we francuskich Alpach, by w luksusowych warunkach pojeździć na nartach i zwyczajnie odpocząć, też tak jakby luksusowo. Jednak zejście kontrolowanej lawiny już drugiego dnia ich wspólnego pobytu nagle burzy sielankowy i beztroski stan familijnego wypoczynku, a także budzi uśpione w nich dotąd lęki, żale i liczne pretensje. Ten wyraźnie psychodramatyczny pazur wbija się dość głęboko w ludzkie ciało pozostawiając trwałe znamię także i na umyśle. Ruben Östlund bardzo trafnie ocenia i komentuje niekontrolowane zachowania człowieka - reprezentanta zachodniej cywilizacji, tu jeszcze dodatkowo nacechowanego skandynawską manierą, którego pozbawiono jego przywilejów, drogich domów, samochodów i rozbudowanej opieki socjalnej. Reżyser siłą wyciąga go z jego naturalnego środowiska i poddaje poważnej próbie charakteru. I co tu dłużej pisać… test ten oblewa.

Tu i teraz możemy sobie wbijać do głów oraz zakładać się o największe pieniądze świata, że w chwili zagrożenia życia zawsze będziemy ratować drugiego człowieka, a już na pewno własną rodzinę. Niestety rzeczywistość często przerasta nasze przesadnie rozbudowane na co dzień ego. W chwili realnego zagrożenia przeciętny człowiek bierze nogi za pas i spieprza gdzie raki zimują. W autobusie nocnym ktoś kogoś dźgnął nożem? Ja nic nie widziałem! Zresztą w ogóle mnie tam nie było! Znieczulica i klasyczny lęk przed braniem odpowiedzialności za własne czyny, no bo przecież mnie też mogą dźgnąć nożem, po co się więc narażać bez sensu. Dzisiejszy świat superbohaterów tworzy już tylko w telewizji, tudzież w komiksach, ulica służy tylko do przetrwania. Niby oczywistość, ale miło, że Östlund niżej się nad tym pochylił oraz spróbował odpowiedzieć czemu tak właśnie się dzieje.

Zejście lawiny, oraz to, czego Tomas w związku z tym nie zrobił, a w sumie powinien, jest więc początkiem zagłębienia się w ogłupiałe umysły naszych dorosłych bohaterów. Z dnia na dzień zmieniają się ich, wydawać by się mogło, idealne dotąd relacje. Ebba i Tomas przestają sobie ufać, przestają ze sobą rozmawiać, nie tłumaczą, a raczej nie umieją wytłumaczyć sobie w czym tkwi realny problem. Wolą uciekać z nim na zewnątrz. Ebba bezczelnie wyrzuca to z siebie przy obcych ludziach w restauracji, a Tomas ucieka w samotność, a w konsekwencji rozkleja się i płacze jak bóbr. Ich bezradność zapoczątkowana przez zupełną błahostkę uwypukla słabość człowieka postawionego pod murem odpowiedzialności. Östlund do kompletu odwraca jeszcze na końcu role, gdzie tym razem pęka i również zawodzi sama Ebba, jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że niekontrolowane przez nas nieprzewidywalne zachowania mogą dopaść każdego z nas, w każdej chwili i tak po prawdzie, to niewiele możemy z tym zrobić.


Osobną kwestią są walory artystyczne filmu, które stoją tu na bardzo wysokim poziomie. Idealnie dopełniają równie dobrą treść tego bardzo kameralnego i przemyślanego obrazu. Alpejski ośrodek w jakim są zakwaterowani nasi bohaterowie klimatem przypomina mi Hotel Overlook ze Lśnienia Stanleya Kubricka. I to wcale nie koniec inspiracji jego stylem. Szwed przez cały czas w podobny do Kubricka sposób umiejętnie podsyca stan niepokoju, a nawet i grozy w zupełnie normalnych, codziennych sytuacjach. Również szaleństwo oraz emocjonalne popisy Ebby i Tomasa przywodzą mi na myśl wewnętrzne przemiany małżeństwa Jacka i Wendy Torrance. Natomiast śnieżnobiałe szczyty Alp stanowią pewnego rodzaju trudny do przekroczenia mur jakim turyści są ogrodzeni od zewnętrznego świata, tak jak to właśnie miało miejsce w Lśnieniu. Tam również zaspy śniegu odseparowały hotel i jego tymczasowych gospodarzy od zdrowego rozsądku, oraz zaraziły ich umysły obłędem. Ale to jeszcze nie koniec Kubricka w Turyście. Dostrzegam tu także inspiracje… Odyseją Kosmiczną. 2001. Tak, piszę to zupełnie poważnie. Gdyby tak zastąpić górskie szczyty bezkresem kosmosu, to w połączeniu z obecną w Turyście muzyką Vivaldiego (Cztery pory roku - Lato) mielibyśmy do czynienia z podobnych rozmiarów umysłowym rozgardiaszem. Wizualnie - arcydzieło.

Wysokogórska enklawa jest także czymś w rodzaju nowoczesnego wielkomiejskiego osiedla w stylu warszawskiego Miasteczka Lemingów Wilanów wybudowanego od podstaw na uboczu miasta. Luksusowe apartamenty ogrodzone od plebsu drutem kolczastym pod napięciem oraz naćkane budkami snajperskimi stanowią przykład segregacji klasowej według aktualnego stanu salda na koncie (tudzież stanu umysłu). Zamożna społeczność, która zwykle potrafi bawić się tylko we własnym towarzystwie, kiedy wychyli nos poza granice swojego naturalnego środowiska zwyczajnie głupieje. Turysta jest więc także świetną, acz dość gorzką satyrą na współczesne relacje międzyludzkie lokowane w konkretnej grupie społecznej na podstawie której autor ogołaca człowieka z jego instynktów. Udowadnia w ten sposób, że w chwili realnego zagrożenia wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo równi i zupełnie bezradni, zaś na co dzień jesteśmy skuci lodem egocentryzmu. Gdy się nagle rozpuszcza, nie pozostawia na nas suchej nitki.

Turysta, acz wolę polskie, bardziej trafne tłumaczenie francuskiego oryginału - Siła wyższa - jest wyjątkową, zjawiskową i obowiązkową pozycją w noworocznym kinowym repertuarze. Według mnie leży na tej samej półce co inne mocne nieanglojęzyczne tytuły 2014 roku, które właśnie zostały nominowane do Oscarów: Mandrynki, Lewiatan, Ida, czy Dzikie historie. Jednak na ich tle wydaje się on być trochę zbyt mądry jak na IQ Amerykańskiej Akademii Filmowej, co też powinno być najlepszą jego rekomendacją. Mnie kupił, głównie obrazem, warstwą stricte wizualną, ale też sama treść wysoko zawiesza poprzeczkę i nie pozostawia widza obojętnym. Östlund bawi się trochę w Boga. Osądza, mozolnie tłumaczy, wnikliwie słucha, surowo karci oraz lituje się nad ułomnością i słabością jednostki ludzkiej. Momentami jest przerażający, innym razem się do nas uśmiecha i podaje rękę na znak pomocy. Humanitarność jest tu skryta pod grubą warstwą śniegu, ale to nie znaczy, że jest dla nas niedostępna. Czasem po prostu trzeba się do niej samemu dokopać, odkryć ją na nowo, doznać chwalebnego wstrząsu, by uratować własną duszę. Wyborne kino.

5/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,6


sobota, 18 października 2014

30'WFF vol. 5

Obce ciało
reż. Krzysztof Zanussi, POL, ITA, RUS, 2014
117 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Psychologiczny



Jeden z najważniejszych nurtów w polskiej kinematografii - kino moralnego niepokoju - teoretycznie umarło już na początku lat 80-tych poprzedniego stulecia. Jednak jeden z jego głównych protoplastów - Krzysztof Zanussi - niczym ostatni żyjący na ziemi dinozaur, z uporem godnego podziwu maniaka dalej walczy o moralność widza. W tamtych czasach chodziło głównie o postawienie się ówczesnym komunistycznym decydentom, którzy tłumili twórczą swobodę filmowców i którzy uniemożliwiali w ten sposób prowadzenia na ekranie dyskusji nad aktualnymi problemami społeczno-politycznymi. A dziś? Dziś walka, jak pokazuje to historia powstawania Obcego ciała, trwa niestety nadal, lecz już z nieco innymi siłami - siłami postępu i poprawności politycznej.

Krzysztof Zanussi, zanim udało mu się dokończyć swój projekt - mam wrażenie, że jedno z najważniejszych dzieł swojego życia - musiał przez okrągłe dwa lata o to ostro walczyć. Ze smutkiem wspomniał wczoraj na warszawskiej premierze, że ten film chyba nie pasuje do realiów dzisiejszego świata. Tak w skrócie, aby to wyjaśnić, opowiada on o dwóch wyzwolonych kobietach, które próbują zniszczyć mężczyznę - katolika. Zanussi powiedział, że gdyby było na odwrót, gdyby to katolicy próbowali zniszczyć biedną, niewierzącą niewiastę, wtedy i owszem, film zapewne powstałby bez trudu. A tak, PISF początkowo odrzucił scenariusz i nie chciał go w ogóle finansować. Zanussi, który jest przecież jednym z najbardziej utytułowanych i zasłużonych polskich reżyserów w historii kina, dostał od całego polskiego środowiska filmowego wielki cios między oczy. Napluto mu w twarz, pierwszy raz w jego karierze próbowano aby jego film po prostu nie powstał. I to dziś, w "wolnej" Polsce, a nie za komuny. Wymowne.

Kropkę nad i postawiono na tegorocznym festiwalu filmów fabularnych w Gdyni, gdzie Obce ciało odrzucono i nie zgodzono się na jego udział w konkursie. Wersja oficjalna komisji brzmiała - film jest nieukończony. A ja po prostu uważam, że taka jest właśnie dzisiejsza branża filmowa w tym kraju. Na produkcje o gejach molestowanych przez księdza, też geja, pieniądze znajdują się momentalnie. Gdy jest na odwrót - jesteś nie na czasie, radź sobie sam, wypierdalaj.

Na szczęście Zanussi to szalenie uparty i ambitny człowiek. Znalazł potrzebne mu fundusze, a film ostatecznie powstał, tyle, że dwa lata później i w koprodukcji polsko-włosko-rosyjskiej. Żeby oddać też sprawiedliwość PISF, instytut w końcu dorzucił coś do koszyczka, ale niesmak pozostał.


A film? Dla mnie najlepsze dzieło Zanussiego od przynajmniej 14 lat, od Życie, jako śmiertelna choroba... albo i dłużej. Jak już napomknąłem, opowiada on o młodym mężczyźnie, Włochu - Angelo (Riccardo Leonelli), który w grupie modlitewnej Focolari poznaje Polkę - Kasię (Agata Buzek) i się w niej zakochuje. Jednak ich związek przerywa nagłe powołanie jakie odkrywa w sobie Kasia i która w związku z tym wraca do kraju, by wstąpić do klasztoru. Zrozpaczony tym faktem Angelo przyjeżdża za nią do Warszawy. Próbując wpłynąć na zmianę jej decyzji tu, na miejscu, zadomawia się w naszej stolicy na dłużej i znajduje zatrudnienie w wielkiej międzynarodowej korporacji. A w korpo jak to w korpo, nie ma miejsce na Boga, na wyznawanie i obnoszenie się z jakąkolwiek wiarą, nie ma też miejsca na wartości etyczne i moralne, liczą się tylko słupki w Excelu, pieniądze i władza. Na czele firmy stoi bezwzględna i cyniczna Kris (Agnieszka Grochowska), którą razi po oczach prostolinijność naszego Włocha, a także fakt, że ten gorący ogier nie chce jej przelecieć. Głęboko wierzący Angelo staje się więc ofiarą drwin i mobbingu. Kris wraz ze swoją korporacyjną koleżanką Mirą (Weronika Rosati) urządzają mu festiwal gier. Wykorzystując swoją władzę bawią się nim i próbują zmusić do złamania jego własnych zasad moralnych.

Sam Zanussi mówi: Film zamierzony jako dramat psychologiczny relacjonuje zderzenie korporacyjnego cynizmu z młodzieńczym idealizmem. Przewrotność pomysłu zasadza się na tym, że stroną prześladowaną jest autentyczny chrześcijanin, a po drugiej stronie stoi rząd kobiet wyzwolonych, które w cynizmie i brutalności postępowania prześcigają mężczyzn. Rezultat starcia jest nierozstrzygnięty - idealizm chwieje się, a cynizm pęka, choć daleko mu do nawrócenia.

Oglądając Obce ciało dostrzegłem w nim wiele prawidłowości jakie i mnie otaczają na co dzień. W końcu sam jestem Warszawiakiem, żyję w tym mieście, pracuję też od ośmiu lat w międzynarodowej korporacji i rzygam poprawnością polityczną oraz jej pustymi, bezideowymi przyległościami. Uważam, że film wcale nie jest przejaskrawiony i tak bardzo czarno-biały, jak to niektórzy zaczynają już reżyserowi zarzucać. Cynizm, władza, pieniądze, szybki hajs, ładne gadżety, przypadkowy seks w toalecie klubu (no, z tym bym akurat polemizował ;)), brak jakichkolwiek zasad, to wszystko niestety nie idzie dziś w parze z moralnością i uczciwością, że o wierze w Boga nie pomnę. To robią tylko zacofane mochery. Siara w chooy, kiełbasa i Podkarpacie. Dlatego film ten nie tylko jest o dyskryminacji katolików w świecie postępu oraz o rozwiązłości obyczajowej, lecz ogólnie o zgniliźnie moralnej, o ludzkim fałszu i obłudzie, o braku zasad wszelakich, o wielkich siłach zła, które ubrane na co dzień w krótkie mini i błyszczące fury mamią coraz bardziej zagubioną w tym świecie jednostkę. Człowiek człowiekowi człowiekiem? Nie w świecie Zanussiego, acz i on pozostawia wymowną furtkę na koniec, daje światło i nadzieję, także tym najgorszym z najgorszych. W końcu dobro zawsze zwycięża, czyż nie?


Wielki film o ważnych, jakże aktualnych tematach, który dopinguje człowieka w tym, aby w trudnych czasach pozostał wierny samemu sobie, oraz żył w zgodzie z własnymi ideałami. Zapewne ciężko będzie mu się przebić przez komercyjny i często bezrefleksyjny repertuar, ale jeśli ktoś będzie chciał spróbować zmierzyć się z jakże widocznym i ciągle postępującym w świecie kryzysem człowieczeństwa, które samo myśli o sobie, że wszystko jest przecież ok, że panuje pokój i miłość i o co ci chodzi człowieku, to autentycznie polecam skupić się na licznych przesłaniach Zanussiego pieczołowicie i mądrze skrytych w tym obrazie. Heh... Sam pamiętam siebie sprzed prawie 20 lat, kiedy jeszcze jako nastolatek uważałem jego filmy za największą karę i Mt.Everest kinematograficznej nudy. Myślę, że do jego filozofii trzeba po prostu dorosnąć, dojrzeć, tak jak do Whisky, acz tak po prawdzie, to trzeba wpierw zrozumieć świat w którym żyjemy oraz w coś uwierzyć. Zanussi nie robi nic innego, jak tylko trafnie komentuje jego rzeczywistość. I robi to już od przeszło 50 lat. Wypada mi więc w tym miejscu tylko życzyć zdrowia panie reżyserze. I wytrwałości.

No dobra, jeszcze jeden akapit. Chcę napisać dwa słowa o Agnieszce Grochowskiej. Rola cynicznej i zepsutej moralnie Kris... to arcydzieło. Klasa. Palce lizać. Z ogromną przyjemnością patrzyłem na nią na ekranie. Wypełniała go całego wielkim talentem, zaangażowaniem i kunsztem aktorskim. Aż sama obecna na premierze Maja Komorowska zeszła po seansie na dół, pod scenę, na której znajdowali się reżyser, oraz Agata Buzek i Grochowska właśnie, i w wielkich, wzruszających słowach uznania wyraziła się o grze obu dziewczyn, z uwypukleniem Grochowskiej właśnie. Wielkie słowa, wielkie aktorstwo, wielki film. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o tym, że Obce ciało jest ostatnim filmem w którym możemy usłyszeć muzykę zmarłego przed rokiem Wojciecha Kilara. Ich wieloletnia współpraca z Zanussim zakończyła się właśnie na tym etapie. Jak zwykle w wielkim stylu. Polecam film gorąco.

5/6


niedziela, 11 maja 2014

Sex, kłamstwa i pająki

Enemy
reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP, 2013
90 min. M2 Films
Polska premiera: 15.08.2014
Dramat, Psychologiczny, Thriller



Parę ładnych lat temu, a będzie ze dziesięć, zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała z przekąsem do słuchawki – „Artur, co ty robisz na wielkoformatowej reklamie wiszącej w Al. Jana Pawła II?” „Że o czym ty do mnie rozmawiasz kobieto?” – Odburknąłem wyraźnie zdumiony – „No sam zobacz. Wisi twój sobowtór”. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Faktycznie, wisiał. No, może nie taki znów sobowtór, tylko podobny był trochę. Pewnie przez ten nos. Jakiś wymuskany model, nie pamiętam już co konkretnie reklamował, perfumy, czy jakąś sieciową ciucholandię, ale z twarzy mu patrzyło w taki sposób, jakby się urwał z gałęzi rodowej mego ojca. Reklamę po kilku tygodniach zdjęli i tyle widziałem swego „sobowtóra”. Szczerze mówiąc, w ogóle się tym nie przejąłem. Ot, wychodzę z założenia, że na te ponad 7 mld. ludzi, którzy co ranek budzą się gdzieś na świecie z obolałym łbem, musi być choć jedna osoba, której natura uformowała czaszkę w sposób podobny do mojej. To już nawet nie chodzi o cud, czy zjawiska nadprzyrodzone, lecz wynika to ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.

Z nieco innego założenia wychodzi za to bohater najnowszego filmu Kanadyjczyka, Denisa Villeneuve – Adam (Jake Gyllenhaal). Otóż, ten z pozoru zupełnie zwyczajny wykładowca historii przez przypadek mierzy się z jakimś poleconym mu przez kolegę z pracy podrzędnym filmidłem, w którym ku jego niekłamanemu zaskoczeniu spostrzega, iż jeden z trzecioplanowych aktorów wygląda dokładnie tak samo jak on. Jakby odbicie lustrzane i to dosłownie. Rodzi się więc obsesja na jego punkcie. Następuje klasyczne i w pełni zrozumiałe szukanie informacji na jego temat w Internecie, oglądanie innych filmów z jego udziałem, w końcu rozpaczliwe zdobywanie adresu i telefonu, aż po narodzenie się w myślach chęci do bezpośredniego spotkania. Sytuacja wymyka się spod kontroli i przekracza kolejne fazy wtajemniczenia, oczywiście w końcu dochodzi do kontaktu, obaj panowie konfrontują ze sobą dwie własne bliźniaczo ukształtowane natury i ciała, przez co na zawsze zmienia się ich życie. Tyle w skrócie i tytułem wstępu, który bez obijania w bawełnę woła do nas już w oficjalnych opisach.

Przyznam się jednak szczerze, że film, a raczej jego późniejsza, o wiele głębsza i zupełnie niespodziewana przeze mnie jego interpretacja, mocno siadła mi na psychę. Wywróciła mą pierwszą, bardzo powierzchowną ocenę całości na lewą stronę, rwąc ją jeszcze po drodze na drobne strzępy. To właśnie głównie na tym etapie swojego nieco zawoalowanego procesu myślowego chciałbym się w tym tekście skupić, dlatego wybaczcie, ale będą spoilery, dużo spoilerów i generalnie poniższe akapity adresowane są bardziej do osób, które ten film już widziały. Także tego, sorry Polsko, czytasz na własne ryzyko. Reklamacji nie uwzględnia się.


Enemy, to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy, czego właściwie był przed momentem świadkiem. Poświęciłem mu trochę czasu i z każdą kolejną minutą ze zdumieniem odkrywałem w sobie zupełnie nowe zapatrywanie się na jego finalny odbiór. Kilka razy byłem świadkiem kiełkowania się w mym lekko zagubionym umyśle nowej teorii, która prawym sierpowym wytrącała mi z rąk poprzednie odkrycia i tak działo się to kilka razy pod rząd. Z ręką na sercu napiszę, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakiś film sprowokował mnie do aż tylu operacji przeprowadzonych na otwartym sercu. Tym bardziej mnie to fascynuje, bowiem Enemy w gruncie rzeczy nie jest dziełem ani wybitnym, ani też bardzo dobrym, nawet w żadnym fragmencie jego trwania nie można było tego choć w najmniejszym stopniu wymagać. A jednak ukłuł i zasadził ziarno chaosu. O co więc jest tyle bigosu?

Głównie o to, że Villeneuve, to wytrawny filmowy strateg. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy cztery lata temu, przy okazji Pogorzeliska, które uplasowałem na drugim miejscu w całym mym filmowym roku 2010. Uderzył mi wtedy do głowy wyjątkowo mocno oraz lekko poprawił raz jeszcze niedawno przy okazji solidnego Prisoners (u nas jako Labirynt - ale nie chciało mi się o nim tu pisać). Po Enemy spodziewałem się więc dalszej kontynuacji jego świetnej passy, oraz być może czegoś nowego, czym mnie ponownie zaskoczy. I cholera, udało mu się, zrobił to. Bez fajerwerków, bez niepotrzebnej sztampy i wyolbrzymionych wykrzykników, za to z wytrawnym, bardzo intensywnym poprowadzeniem całej mocno frapującej mój umysł historii. Dzięki umiejętnie wkomponowanym w całość elementów charakterystycznych bardziej dla kina Lyncha, takich jak: niepokój, psychodelia, a nawet zalążki ocierającej się o surrealizm ekspresji, film momentami na myśl przywodził mi Zagubioną autostradę, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Tego się akurat po Kanadyjczyku nie spodziewałem. Krótko mówiąc, facet urzekł mnie formą.

Ale i treścią także, acz ta nie jest taka znów oczywista. Na pierwszy, bardzo powierzchowny rzut oka wydaje się być nawet banalna, wręcz infantylna. Jednak z czasem zacząłem w poczynaniach reżysera dostrzegać ruchy niewidzialnej jego ręki, która imitowała przesuwanie konkretnej figury leniwie pełzającej po szachownicy. Po każdym zagraniu czekał na reakcję i kontrę swojego przeciwnika, czytaj - widza. Przyznaję, to była bardzo smakowita partia szachów, w której chyba jednak ostatecznie poległem, ale za to po wyrównanej walce. Dwie brodate (od wczoraj bojkotuje brody, zwłaszcza u kobiet) postacie, identyczne jak nomen omen dwie krople wody: Adam - historyk i Anthony - aktor, jedno miasto, trzy kobiety - żona w ciąży, piękna kochanka (moja nowa i aktualna miłość - Mélanie Laurent) i matka, oraz zmutowane, przerażające pająki ptaszniki (chyba), to tło, do momentami dusznej rozgrywki i przeprowadzonej psychologicznej debaty publicznej na temat umysłowej kondycji naszego zagubionego we własnym umyśle bohatera.

Opowieść celowo poprowadzona jest według szablonu, dzięki któremu można widza jak najdłużej utrzymać w przekonaniu, iż bliźniaczych facetów jest dwóch. Mnie dopiero w drugiej części, a nawet bliżej końca filmu zakiełkowała w głowie taka myśl, co może i nie świadczy o mnie zbyt dobrze, w sensie, że potrzebowałem na to aż tyle czasu, ale to nawet lepiej, że musiałem się z tym boksować nieco dłużej, gdyż przez to walka ta była o wiele ciekawsza. Sądzę też, że sam reżyser chciał na zasianej w głowie widza niepewności zajechać jak najdalej, może nawet i do samego końca, a po wszystkim zostawić go z rozsypanymi puzzle na podłodze. Masz, siedź tu teraz i układaj - rzekł wsuwając do swojej kieszeni kilka brakujących fragmentów układanki i nalał sobie piwa do oszronionej szklanki.


W dużej mierze właśnie na tym polega kino, które dąży do czegoś więcej niż tylko do miana dostarczyciela prostej, niezaawansowanej umysłowo rozrywki. Psychologiczne nawiasy wepchnęły Enemy w ramiona gry pozorów, epatowania większymi i mniejszymi kłamstwami, do permanentnego oszukiwania widza, zabawy w chowanego, ciągłego niedopowiedzenia oraz do pozostawiania po sobie licznych znaków i drogowskazów. Ale ja akurat lubię taką grę i interakcję z reżyserem. Dobry film musi mieć w sobie coś z szui i być skurwielem, trzymać w napięciu i pełnym skupieniu do końca, a zaraz po nim powinien cię jeszcze obrzygać.

Enemy naszpikowany jest przyjemną dwuznacznością oraz zmową tajemniczego milczenia. Villeneuve podążając z kamerą za postępującą głowie Adama obsesją na punkcie swojego sobowtóra, pozostawia za sobą liczne drogowskazy, które prowadzą widza (ale tylko tego bystrego) do finału. Sęk w tym, że za linią mety wcale nie jest lżej i jaśniej. Tu też nadal jest ciemno i duszno od nadmiaru kiełkujących w głowie interpretacji. Po seansie oraz chwili przemyśleń, puściłem sobie film raz jeszcze, by już w trybie szybkiego podglądu wyłapywać z obrazu już znacznie oczywistsze dla mnie oczywistości. I chyba właśnie dopiero wtedy ułożyłem sobie w głowie sens tej opowieści, acz rzecz jasna, pewności co do wyciągniętych w ten sposób wniosków mieć żadnej nie mogę.

Adam i Anthony są więc dla mnie jedną i tą samą osobą, konkretniej to Adamem, mężem i przyszłym ojcem, który w wyniku zalęgłych się w jego głowie lęków przed ogromną odpowiedzialnością, przed otaczającymi go kobietami i przed samym sobą, stworzył swoje alter ego i pozwolił mu zamieszkać we własnym umyśle. Klasyczne rozdwojenie jaźni. Przykładny mąż i wykładowca historii z aktorskimi ciągotami, który zdradza żonę z cycatą blondyną, uczęszcza do dekadenckiego sex klubu oraz prowadzi bardziej luksusowe życie, staje się antytezą dla nudnego profesora (teza). W wyniku postępującej konfrontacji obu światów dochodzi do wojny wewnątrz jego umysłu, przez co kumulująca się w nim teza i antyteza zaprowadza Adama na jeszcze wyższy poziom świadomości niszcząc po drodze wszystko to, co go otacza, łącznie z jego podświadomością.

Aby doprowadzić widza do takich, lub mniej więcej zbliżonych wniosków (sam nadal nie wiem, czy rozkminiłem wszystko jak należy), Villeneuve wzbogaca odbiór swoimi psycho wstawkami np. w postaci zmutowanych pająków, które najpewniej symbolizują paniczny strach Adama przed odpowiedzialnością, ojcostwem, małżeństwem i kobietami. Rozsypuje też na planie liczne drogowskazy, które w permanentnych ciemnościach prowadzą za rękę nasze zbłąkane szare komórki. Warto więc w tym filmie zwracać uwagę na detale. Na spacerującą kobietę z głową pająka, na liczne sieci pajęczyn, które ukazują się na ekranie w postaci pękniętej szyby samochodu, czy też w systemie okablowania miejskich latarni. Nawet zwykły plakat wiszący na trzecim planie wypożyczalni video coś sobą w tym świecie symbolizuje. Jest to wyborna zabawa w Sherlocka, w łączenie ze sobą porozrzucanych po taśmie filmowej przedmiotów i faktów, które po ostatecznym zebraniu do jednego pudełka dostarczają odbiorcy multum satysfakcji.

Denis Villeneuve po raz kolejny więc stworzył bardzo smakowity rarytas naznaczony własną pieczęcią jakości, który z wielką rozkoszą wierci dziurę w naszych głowach. Podczas tego mozolnego procesu świdrowania ani przez moment nie pozostawia swych odbiorców w spokoju. Bawi się w najlepsze naszą bezradnością. Klincz ten trwa do momentu, kiedy odbiorcy uda się w końcu przebrnąć przez cały w imponujący sposób rozbudowany tor przeszkód. Nieskrywana satysfakcja z osiągnięcia mety dodaje filmowi tylko uroku. A że to nie będzie lekka i przyjemna przebieżka, reżyser zdradza nam to już na samym początku serwując złotą myśl: "Chaos, to nierozszyfrowany porządek". Świetne, intensywne, duszne i absorbujące kino, ale nie potrafię go ocenić wyżej niż na czwórkę. Najgorsze jest jednak to, że nie umiem teraz tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu cieszę się, że mam ten film już za sobą.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5


poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3


wtorek, 24 września 2013

Lem w dziewięciu smakach

Kongres
reż. Ali Folman, ISR, POL, FRA, GER, BEL, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.09.2013
Sci-Fi, Psychologiczny, Animacja



Dotąd, filmowcy - zwłaszcza z bratnich (ówcześnie) socjalistycznych narodów, aż ośmiokrotnie próbowali przenieść na duży ekran filozofię i literaturę popełnioną przez niebanalny, wielki umysł nieżyjącego już lwowiaka - Stanisława Lema. Niestety czynili to najczęściej z dość opłakanym skutkiem. Jedynie Solaris (1972) w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, który finalnie nie spodobał się zarówno wkurzonemu autorowi książki, jak i nawet samemu radzieckiemu reżyserowi, po latach obronił się sam, nawet przed współczesnym hollywoodzkim remake'm w reżyserii Stevena Soderbergha (2002). Sam Lem zadowolony był tylko z jednej ekranizacji, polskiej, w reżyserii Andrzeja Wajdy pt. Przekładaniec (1968), stworzonej na podstawie opowiadania Czy Pan istnieje Mr Jones? Ale to była zaledwie 35-minutowa, stricte telewizyjna produkcja. Jeśli więc chodzi o pełnometrażową fabułę, to niestety nikomu nie udało się zadowolić szalenie wymagającego wizjonera i niekwestionowanego w świecie autorytetu z dziedziny literatury fantastyczno-naukowej. I tak już oczywiście pozostanie. Dziewiątą próbę, pozbawioną rzecz jasna weryfikacji mistrza, poczynił właśnie Ari Folman, twórca rewelacyjnego Walca z Bashirem. Czy Lem, gdyby nadal żył, byłby w końcu zadowolony z dziewiątej ekranizacji kolejnego z jego dzieł?

Myślę, że i tym razem byłby rozczarowany, ale jego fani, kto wie, tym razem chyba staną w rozkroku. Sam Lem znany ze swej bezpośredniości zapewne zwyzywałby izraelskiego reżysera, ale i tym razem miałby ku temu solidne, w pełni uzasadnione podstawy. Ari Folman bowiem, posłużył się jego opowiadaniem z cyklu Dzienników gwiazdowych pt. Kongres futurologiczny (1971), ale zaiste w sposób bardzo luźny i umowny, zamieniając kultowego bohatera z jego gwiezdnego cyklu - Ijona Tichy'ego w... kobietę - Robin Wright.

Jak twierdzi sam autor tegoż pomysłu, potrzebował on uciec od Walca z Bashirem, od samego siebie, od regionu. Poszukiwał drogi ewakuacyjnej, czegoś o 180 stopni odwrotnego. Na męską historię chciał odpowiedzieć opowieścią kobiecą, na historię o wojnie - fantazją. Postawił więc na Lema, na jednego z jego ulubionych twórców fantastyki, którą to pochłaniał za młodu jedna po drugiej. Zainteresował go zwłaszcza wspomniany Kongres futurologiczny do którego powrócił niedawno i po latach dostrzegł w nim zupełnie inne wartości, które przed laty mieniły się zupełnie innymi barwami. W jego obecnych oczach to już nie była tylko i wyłącznie opowieść o psychodelicznych substancjach narkotycznych, które miały za zadanie kontrolować ludzkość, ani też o zagrożeniach powiązanego z tym wszystkim złowieszczego systemu - komunizmu, którego nie oszukujmy się, reżyser ze względu na swoją geograficzną przynależność, nawet nie miał prawa liznąć. Dzisiejszy Folman dostrzegł w tej opowieści przede wszystkim walkę o własną tożsamość, o wolny wybór każdego człowieka, a także spostrzegł w niej masę głębokich filozoficznych pytań, które każdy powinien sobie dziś zadać, a nawet więcej - spróbować na nie odpowiedzieć.

Przy okazji reżyser chciał się też rozprawić z zakłamanym mitem Hollywoodu - przeklętą jego zdaniem Fabryką Snów, oraz podzielił się własnym, mocno krytycznym komentarzem na temat świata nowych technologii, który jego zdaniem podąża zdecydowanie za szybko, w dodatku w złym kierunku. Czy mam mu za złe, że w dużym stopniu porzucił literacki pierwowzór Lema i przerobił go na współczesną rozprawkę z problemami, zdawać by się mogło, dzisiejszego świata? Nie. Nie mam. Tzn. miałem odrobinę wątpliwości i to jeszcze w trakcie seansu, ale dziś, kilka dni po przetrawieniu filmu już mi to nie przeszkadza. Chociażby dlatego, że w porównaniu z niezwykłym proroctwem Lema, oraz jego obawami sprzed ponad pół wieku, dzisiejsze zmagania ludzkości z lękiem przed jutrem ciągle wyrażają się w ten sam sposób. Być może są one dziś tylko nieco inaczej zdefiniowane.


Poprzez własną interpretację pierwowzoru opowiadania, Folman tknął w wizję Lema nieco więcej autentyczności i dopasował ją do obowiązujących realiów. Co prawda tęsknię za Ijonem Tichym i to właśnie jego oczami wolałbym obserwować ludzkość zmierzającą ku swej zagładzie, ale powiedzmy sobie to szczerze już na początku - Robin Wright też daje radę. Co prawda nie przeczytałem wszystkich książek i opowiadań Lema, przebrnąłem dotąd w sumie przez trzy, może pięć, to jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż filozoficznej Lemowszczyzny (że pozwolę sobie tak to nazwać) nie da się w stu procentach skutecznie i wiernie odwzorować na wielkim ekranie. Głębia jego analitycznego umysłu jest zbyt trudna i wielowarstwowa, przez co odbiór jej w dużej mierze zależy przede wszystkim od wrażliwości odbiorcy i jego stopnia otwartości na ciąg zdarzeń, który nawet dziś, przeszło pół wieku później, nadal wydaje się niezbadany i niejasny. Stąd właśnie te dziesiątki, setki interpretacji dzieł Lema. To właśnie w tym tkwi największa wielkość jego geniuszu. Jego wizjonerstwo ciągle mąci nam w głowach i prowokuje do wysiłku w bezkompromisowym dążeniu do prawdy.

Ari Folman podzielił Kongres na dwie części. Niemal tak jak w oryginale, jednak to, od czego zaczął Lem, Folman ukazał nam w odsłonie drugiej, tej animowanej. Tu pragnę się na chwilę zatrzymać. Niestety muszę trochę skrytykować zastosowaną do tego celu technikę, a raczej jej formę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia scenograficznego, odtworzenie świata o jakim jest mowa w opowiadaniu, wiązałoby się z gigantycznymi nakładami finansowymi, a na to producenci zwyczajnie nie mieli co liczyć. Kongres, to przede wszystkim kino aktorskie i antyhollywoodzkie, mocno europejskie, pozbawione budżetów charakterystycznych dla wielkoformatowych mainstreamowych tytułów amerykańskich. Dlatego zastosowanie tańszej techniki animacyjnej w celu odzwierciedlenia najbardziej szalonej warstwy wizualnej opowieści wydaje się na wskroś logiczne. Zwłaszcza, że we wcześniejszym swoim obrazie Folman również obcował z animacją i to w sposób iście mistrzowski. I ja to rozumiem, a nawet popieram, tylko cholera jasna, zaprezentowana w Kongresie animacja nie bardzo przypadła mi do gustu, a momentami wręcz irytowała.

Z jednej strony powinna towarzyszyć mi narodowa duma, gdyż animowane sekwencje powstały w polskim Orange Studio Animacji w Bielsku-Białej, z drugiej, kreska, postacie i wszystko co animowane wielokrotnie przywodziło mi na myśl jedną z traum z mojego dzieciństwa - bajkowy serial pt. O dwóch takich co ukradli księżyc z muzyką Lady Pank. Za dzieciaka byłem na tym w kinie i do dziś pamiętam, że postacie w filmie zwyczajnie mnie przerażały. Naprawdę odnajduję w Kongresie wiele pokrewnych analogii i charakterystycznej ręki szkicującej występujące w filmie postacie. Jako, że animację nawet lubię i pasuje mi ona jak najbardziej jako forma do zekranizowania Kongresu futurologicznego, to jednak zdecydowanie bardziej widziałbym zastosowanie w tym miejscu zbliżonego stylu do tego, jaki miał miejsce we wspomnianym wyżej Walcu z Bashirem. Ale cóż. Są to rzecz jasna mocno subiektywne odczucia i innym akurat może przypaść do gustu taka a nie inna ekspresja. Niemniej jednak plusem omawianej formy animacji jest niezaprzeczalny fakt, iż rzeczywiście wygląda ona na niezłą jazdę na kwasie, a nawet kilku. Cel producentów w pewnym więc sensie został spełniony.


Na szczęście w filmie mamy do czynienia również z sekwencjami fabularnymi, z udziałem prawdziwych aktorów. A ci są nie byle jacy. Przede wszystkim Harvey Keitel - absolutny aktorski top, którego od zawsze podziwiam i szczerze lubię to czynić. Również i tym razem, w wersji agenta aktorki Robin Wright, która nie przez przypadek gra tu samą siebie, wykazuje się charakterystyczną dla siebie wysublimowaną estetyką i klasą. Sam udział Wright w roli głównej ma tu znamiona nie tylko istotne z punktu widzenia przekazywanej widzowi treści, ale również ze względu na hmm... analogię do życia prywatnego aktorki z elementami nostalgii. Ponad czterdziestoletnia dziś Wright, której wróżono niegdyś wielką karierę w Hollywood, w szczytowym jej momencie postanowiła poświęcić się przede wszystkim rodzinie, odstawiając na bok swoje aktorskie przeznaczenie. Przez to przeszły jej koło nosa wielkie role i być może również filmowe nagrody. Dziś, mając już swoje lata, zdaje się być zapomniana przez przemysł filmowy, zupełnie tak samo jak jej filmowe alter ego, które znajdując się na podobnym życiowym zakręcie, nagle otrzymuje lukratywną propozycję od studia Miramount (czyżby celowe nawiązanie do Paramount?) na ostateczne zeskanowanie, by w świecie filmu już na zawsze pozostać młodą, piękną i by grać tylko w filmach sztucznie wygenerowanych komputerowo. Jak to tłumaczy Folman - "W moim odczuciu, w Hollywood już prawie nikt nie pisze scenariuszy dla aktorek po czterdziestce". Kult młodości i tęsknoty za nią przyjął dziś niezwykle pokraczną pozę, którą wyraża się przede wszystkim poprzez oszukiwanie nie tyle ludzi, co samych siebie, czy to poprzez ciąg operacji plastycznych, lub po prostu przez nagminne poprawianie komputerowo zdjęć.

Sztucznie wygenerowana w ten sposób aktorka-ideał, która zagra we wszystkim, nawet w porno, i która zawsze będzie miała 35 lat, to już nie tylko ponury żart futurologów i autorów powieści sci-fi, to także w moim, ale jak się okazuje także i w Folmana odczuciu, niebezpiecznie zbliżający się do nas trend ekranowej perfekcyjności, która w imię postępu technologicznego na zawsze odmieni definicję sztuki i rozrywki. Zacznie się niewinnie, od sztucznie wygenerowanych nieżyjących już gwiazd, np. Marylin Monroe w reklamie pończoch, czy Michaela Jacksona w kasie okienka do ZOO. Co ja gadam. Niedawno w reklamie czekolady pojawiła się komputerowa Audrey Hepburn. To już się dzieje. Potem przyjdzie kolei na sobowtóry bliskich nam, nieżyjących osób. W drugiej części Kongresu myśl ta powędrowała nawet dalej, a raczej to Lem pięćdziesiąt lat tamu udał się tak daleko. W świecie kontrolowanej iluzji i fantazji każdy człowiek będzie mógł stać się taką postacią o jakiej usilnie marzy. Będzie mógł uciec do świata równoległego, skrytego w jego własnej wyobraźni, by właśnie tam szukać definicji szczęścia. W filmie aż roi się od sławnych osobistości ze świata filmu, sportu i telewizji z różnych epok. Wyławianie z ekranu znanych mordeczek, chociażby Rona Jeremy'ego (serio serio) dostarcza widzowi całkiem sporej frajdy. Dając ludziom tak ogromne pole możliwości do tworzenia w ich głowach świata idealnego, jednocześnie likwiduje się w nich potrzebę buntu wobec systemowi, przeciw niesprawiedliwości, politykom, złodziejstwu i podwyżkom. A to już wstęp do ostatecznego zniewolenia umysłu.

Zarówno Lem, Orwell (Rok 1984) jak i Huxley (Nowy wspaniały świat) wróżyli przed laty podobną wizję świata zniewolonego i nieświadomego swoich realnych potrzeb. Huxley używał do tego celu somy - narkotyku, który pomagał kontrolować ludzkie umysły i wymazywać z nich wszelkie negatywne symptomy znane ze świata realnego. Orwell podporządkował życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa, w którym społeczeństwo zostało podzielone na klasy społeczne. Lem zaś zaadoptował do tego celu ampułki, by za ich pomocą np. dalej szerzyć we wszechświecie komunizm. Dziś zamiast nich mamy póki co jeszcze telewizję, światowe banki i Donalda Tuska partie polityczne, ale jestem pewien, że za lat 50, 100, może więcej, wyprze ich zdalnie sterowana iluzja. Pozostaje tylko pytanie, jak oni nam ją u licha wszczepią do łbów i wmówią, że jest dla nas najlepsza, nawet jeśli twierdzimy inaczej. No ale skoro już raz udało się to np. Hitlerowi...

Tytułem podsumowania. Bardzo udana produkcja, która zamiast dostarczania plebejskiej rozrywki dla mas, daje jej przede wszystkim dużo do myślenia. Acz nie sądzę, żeby wiele osób po nią sięgnęło, a idąc jeszcze dalej - zrozumiało. Niemniej jednak Ari Folman bardzo sprytnie i w umiejętny sposób użył lemowskiej filozofii, by przekazać światu, także aktorom (bo to w pewnym sensie również i o nich opowieść), bardzo uniwersalne oraz łatwo przyswajalne przesłanie z pogranicza snu i fantazji, ale też po to, by postawić nas wszystkich jakby pod ścianą w przeddzień ważnych i nieuniknionych złowieszczych przemian technologiczno-obyczajowych. Wnioski jak zwykle, każdy niech wyciągnie sam.

Kongres to nie tylko polski Lem, nie tylko Bielsko-Biała i dotacje z PISF, ale też polski operator Michał Englert, który tak się zżył z Folmanem na planie filmu, że tylko czekać na kolejne ich wspólne projekty. Cieszy nasz duży, narodowy udział w tym ambitnym, niebanalnym przedsięwzięciu. Mam jednak problem z ostateczną oceną całości. Na pewno długo zapamiętam wspaniałą scenę w której Al (Keitel) wygłasza wspaniały monolog zaadresowany do uwięzionej w kuli i wyraźnie wzruszonej Wright. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie piosenka Forever Young, również z wokalnym współudziałem uzdolnionej Robin Wright. Film na szczęście jest też mimo dużego rozjazdu z oryginałem nasiąknięty sporą porcją przyjemnej dla mojej percepcji postrzegania rzeczywistości Lemowszczyzny. I właściwie gdyby tylko użyto do tego celu troszkę innej techniki animacyjnej, uznałbym całość za kompletną. A tak jest „tylko” mocna czwórka. Oczywiście polecam. Ale przede wszystkim tym, którzy lubią podczas oglądania filmów dużo myśleć i analizować treść na różne dostępne im sposoby. Pozostali też powinni odnaleźć w nim coś dla siebie. W końcu jest to przede wszystkim piękna audiowizualnie baśń dla dorosłych, która z pomocą prostego triku przenikania się ze sobą światów realnych i surrealistycznych, pozwala dostrzec liczne i powszechne w literaturze sci-fi antyutopijne schematy. Pytanie tylko... która rzeczywistość jest dla nas atrakcyjniejsza. Obecna, czy ta nieunikniona? Śmiem twierdzić, że żadna. Lepiej już było.

4/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,9