Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KOR. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KOR. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 września 2019

Złote, a skromne

Parasite
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019
132 min. Gutek Film
Polska premiera: 20.09.2019
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller



Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: Bogaty Dom-Biedny Dom. Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy Projekcie Lady i Big Brotherze i tak wygląda to aż nadto ambitnie.

Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.

Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w Roku 1984, także Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.


Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - Joon-ho Bong - przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.

Jednak Parasite, bo o nim mowato coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.


Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. Parasite, jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.

Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że Parasite to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.


Parasite to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.

Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga  ̶Z̶e̶u̶s̶a̶  Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.

Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.





środa, 9 października 2013

Pies w sosie słodko-kwaśnym

Pieta
reż. Kim Ki-duk, KOR, 2012
104 min. Aurora Films
Polska premiera: 01.11.2013
Dramat



Za azjatyckim kinem specjalnie się nie uganiam, ani tym bardziej nie przepadam, prawdopodobnie przez dość rażące różnice kulturowe, które czasem stanowią dla mnie barierę wprost nie do ogarnięcia w trackie jej pokonywania. Nie mniej lubię raz na pewien czas wziąć paszport do ręki, znaczy się pilota od tv i teleportować się do dalekowschodnich landów, w których zjada się psy, a programy rozrywkowe w telewizji przewyższają swoimi doznaniami te związane z polizaniem papierka nasiąkniętego dietyloamidem kwasu D-lizergowego (LSD znaczy się). Nie wiem, czynię tak chyba i pewnikiem tylko z ciekawości. Obcując z azjatyckim kinem, zwłaszcza japońskim, czy też po prostu z ichniejszą ekspresją kulturowo-obyczajową, czuję się trochę jak Bill "Fucking" Murray zagubiony w studiu tokijskiej telewizji w Między słowami. Mój słowiański styl bycia często nie potrafi sobie poradzić ze stanem umysłu jaki funkcjonuje na co dzień kilkanaście stref czasowych na prawo ode mnie, ale przyznaję, od czasu do czasu potrzebuję tą różnicę sobie po raz kolejny wyznaczyć, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduję się po jej właściwej stronie.

I właśnie uczyniłem to ponownie. Trochę z braku laku, a po trochu z nudów. Znów szczerze cieszę się z tego, że urodziłem się nad Wisłą, a nie dajmy na to, nad Han-gang w Korei. Tej Południowej, bo Północna wiadomo, jest poza wszelką konkurencją. Właściwie to nie umiem racjonalnie wyjaśnić tego, że Azjaci tak po prawdzie, to mnie nie kręcą w ogóle (jakkolwiek mało sztywno to brzmi). Nie to, że jestem ukrytą opcją rasistowską, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić siebie ze skośnymi oczami. Nie umiem też znaleźć się w swoich wyobrażeniach w dwuznacznej pozycji z Azjatką (chyba, że po alko - dużo alko). Te od zawsze mienią się w mych oczach zupełnie aseksualnie. Wiem co mówię. Testowałem wielokrotnie. Do tego ta ich wrodzona i męcząca serdeczność, pracowitość, ufność, uległość oraz niskie kłanianie się. W porządku, Japonia, czy Chiny mają wspaniałą historię, potężną przeszłość, którą szanuję, a w kilku przypadkach nawet i zazdroszczę, ale z punktu widzenia centrum Europy, azjatycka społeczność wydaje się być dla mnie zbyt hmm… ekscentryczna. I to nawet biorąc pod uwagę mój wysoki poziom upośledzenia procesów poznawczych.

Ichniejsze kino, zwłaszcza japońskie, rzecz jasna miało, ma i mieć będzie zawsze dużo do zaoferowania. Wystarczy wymienić tylko Kurosawę, Kinoshitę, Kobayashiego, czy Ichikawę - te nazwiska mówią kinomaniakom, zwłaszcza fanom dalekiego wschodu, wszystko, a przynajmniej powinny. Nawet i mnie, mimo, że fanem przecież nie jestem. Kinematografia chińska z kolei, pod kątem produkcji filmów stanowi trzecią siłę na świecie (ponad 500 tytułów rocznie). O hinduskim Bollywood nawet nie chcę się szerzej rozwodzić, gdyż jego fenomenu nie jestem w stanie ani pojąć, ani tym bardziej zrozumieć, a co dopiero zaakceptować. Nie mniej trudno uznać, by jego znaczenie na mapie filmowego świata należało do mikroskopijnych. Jest jeszcze Korea Południowa o której tym razem szerzej. Jeszcze na początku lat 90-tych tamtejszy przemysł filmowy tonął w cenzurze i ideologicznym marazmie, ale wraz z szybkim rozwojem gospodarczym, oraz dzięki inwestycji w branżę takich koreańskich potentatów jak Samsung, bum na produkcję filmową zaczął być tak donośny i zauważalny na całym świecie, niczym masowo pojawiające się na ulicach europejskich miast Hyundaie i Daewoo. Na fali popularności wypłynęły takie nazwiska jak Chang Youn-hyun, Kwang-su Park, Chan-wook Park, czy bohater dzisiejszej recki - Kim Ki-duk. Dzięki kinematograficznej przemianie koreańskie kino przedarło się przez politycznie granice kraju i trafiło pod strzechy światowych festiwalów, a nawet ubiło sobie gniazdko w mainstreamie.

Kim Ki-duk, to przede wszystkim Pusty dom (2004). Pamiętam jak wczoraj, że było to moje jedne z pierwszych wartościowych zetknięć się z kinem koreańskim. Jego wcześniejsza Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003) ku rozpaczy milionów zachwyconych nią istnień ludzkich, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie, to nie zrobiła żadnego. Pusty dom wraz z Oldboyem (2003) Chan-wook Parka, otworzyło w mej łepetynie szerzej furtkę na ten właśnie kierunek geograficzny. Od tamtej pory minęło już trochę zimnych i deszczowych wiosen, podczas których pokusiłem się na kilkanaście koreańskich tytułów, ale poza Panem i Panią Zemstą nic szczególnie mi już nie utkwiło w pamięci, acz z pewnością mam jeszcze sporo braków i tyłów, które domagają się podgonienia. Problem w tym, że, jak pisałem na początku, zbytnio się za nimi nie rozglądam. Z ciekawości sprawdziłem sobie nawet przed chwilą, ile na mojej liście ulubionych filmów jakie dotąd widziałem (na razie coś pod 800 tytułów) znajduje się azjatyckich produkcji. Piętnaście. Wstyd? Nie, po prostu niechęć i uprzedzenie.


Najnowszy film Kim Ki-duka – Pieta, wjedzie do naszych kin jak zwykle ze sporym, ponad rocznym opóźnieniem, 1 listopada. Czy warto wydać parę cennych złociszy, by obczaić go na wielkim ekranie? Nie wiem. Ale nie dlatego, żeby postawić się w wygodnym środku i nie podpadać zarówno fanom, jak i jego hejterom, ale dlatego, że… po prostu nie wiem. To bez dwóch zdań trudne i bardzo wymagające kino. Widowiskowość: Zero. Jeśli jednak pozwolimy mu beznamiętnie się porwać, oraz wtopimy w tą jakże trudną do przyswojenia przez przeciętnego wyznawcę cywilizacji zachodniej tkankę, to może jakoś przebrnie się do końcowych napisów i to bez dużej utraty życiodajnych płynów. Fanów gatunku i tamtejszej szerokości geograficznej zachęcać nie trzeba, bo ów tytuł już pewnie dawno spenetrowali, przetrawili i wydalili.

Pieta dźwiga na swych barkach wszystkie ciężary, wady i wzloty (wbrew pozorom też ważą i to całkiem sporo), jakimi obdarzone jest kino azjatyckie, a raczej, jakie tli się w moim ugruntowanym już dawno na ich temat wyobrażeniu. Jest bez dwóch zdań zmysłowe, szalenie intymne i osobiste, do tego obdarte ze sztuczności. Chyba niewiele nacji na świecie potrafi żonglować na ekranie tak bogato wyposażonym w uczucia, emocje, nostalgię i duchową masturbację wachlarzem. Ale to przede wszystkim dlatego, że skośno patrzący na świat wysysają te dary już z mlekiem matki. Gdy więc przeciętny Europejczyk przebije się już przez pierwszą linię demarkacyjną, czyli pogodzi się z trudnymi naleciałościami stricte lingwistycznymi i ekspresyjnymi głównych bohaterów, pozostanie mu już tylko akceptacja fabuły. A w tym konkretnym przypadku, mimo nieśpiesznego tempa, niezbyt głębokiego rozbudowania i zawoalowanej treści, przykuła ona mą uwagę, a nawet skutecznie prowokowała moją ciekawość do śledzenia z dużym zainteresowaniem każdej kolejnej upływającej minuty filmu. Co prawda miałem w trakcie seansu dwa kryzysy, w których za wszelką cenę chciałem przewinąć „akcję” do przodu, a nawet zakończyć walkę przed czasem niemodnie rzucając na matę ręcznikiem, to jednak jak na mnie, to i tak był to całkiem niezły wynik.

Trudno jest mi tylko zaakceptować dość szybką przemianę głównego bohatera, Kang-do, obdartego ze wszelkich uczuć, skrupułów, współczucia oraz symptomów empatii, pałającego się zawodowo egzekucją długów w slumsach wielkiego, błyskawicznie rozwijającego się miasta. Do skutecznego ściągania ekstremalnie wysokich procentów i rat od pożyczek zaciąganych przez tamtejszą biedotę, stosuje on dość drastyczne metody, zwane potocznie - nielegalnymi, o charakterze przestępczym. W momencie niespodziewanego pojawienia się w jego życiu kobiety w średnim wieku, zaczyna się jego mentalna przemiana, a w przypadku widza, zgadywanka. Co prawda reżyser daje nam od niemal samego początku wyraźnie do zrozumienia, jakim finałem może się ów przemiana głównego bohatera zakończyć, to jednak muszę przyznać, iż sposób poprowadzenia jej do końca, oraz forma prezentacji, wyszła Kim Ki-dukowi całkiem zgrabnie.

W przedstawionym nam w ten sposób morzu, a wręcz oceanowi brutalności, przemocy oraz nienawiści jaka towarzyszy mieszkańcom slumsów, a także biorąc pod uwagę zamysł metaforyczny reżysera - na całym świecie, nam wszystkim - z pomocą biblijnych, trochę może i oklepanych motywów, Ki-duk odnajduje na tafli wzburzonego morza i oceanu kawałek pięknej, dziewiczej wyspy, oraz nazywa ją "Nadzieja" (jeszcze człowieczeństwo nie umarło). Pieta po włosku oznacza "miłosierdzie", a plastyczną jej wersją jest ta watykańska, autorstwa Michała Anioła z roku 1499 roku, znajdująca się w bazylice św. Piotra, a przedstawiająca Matkę Boską trzymającą na kolanach martwego Jezusa Chrystusa.

Nawiązania, choćby sądząc po samej okładce, są aż nadto widoczne. Cała opowieść również krzyczy do widza, wali go po łbie obuchem i prowadzi za rękę w stronę duchowej destrukcji i późniejszego odkupienia. Matczyna miłość, poświęcenie i oddanie, zemsta i przebaczenie, wszystko to bazuje na jaskrawych przeciwieństwach i splata się w jedną spójną całość, w casus ludzkości - grzesznej ludzkości. Nihil novi - rzekłby klasyk, ale ze względu na azjatycką wrażliwość, oraz dzięki całkiem interesującemu i uniwersalnemu poprowadzeniu historii o zbłąkanej we wszechświecie duszy, Pieta wydaje się być apetycznym kąskiem zdecydowanie nadającym się do konsumpcji, ale niestety, będąc przy tym również niestrawnym wyrobem mięsopodobnym. Smakuje trochę jak świetnie przyrządzony przysłowiowy pies zmielony wraz z budą (zgaduję, bo przecież nie jadłem - chyba). Grunt, że chociaż ładnie pachnie.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1