Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Animacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Animacja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 września 2013

Lem w dziewięciu smakach

Kongres
reż. Ali Folman, ISR, POL, FRA, GER, BEL, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.09.2013
Sci-Fi, Psychologiczny, Animacja



Dotąd, filmowcy - zwłaszcza z bratnich (ówcześnie) socjalistycznych narodów, aż ośmiokrotnie próbowali przenieść na duży ekran filozofię i literaturę popełnioną przez niebanalny, wielki umysł nieżyjącego już lwowiaka - Stanisława Lema. Niestety czynili to najczęściej z dość opłakanym skutkiem. Jedynie Solaris (1972) w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, który finalnie nie spodobał się zarówno wkurzonemu autorowi książki, jak i nawet samemu radzieckiemu reżyserowi, po latach obronił się sam, nawet przed współczesnym hollywoodzkim remake'm w reżyserii Stevena Soderbergha (2002). Sam Lem zadowolony był tylko z jednej ekranizacji, polskiej, w reżyserii Andrzeja Wajdy pt. Przekładaniec (1968), stworzonej na podstawie opowiadania Czy Pan istnieje Mr Jones? Ale to była zaledwie 35-minutowa, stricte telewizyjna produkcja. Jeśli więc chodzi o pełnometrażową fabułę, to niestety nikomu nie udało się zadowolić szalenie wymagającego wizjonera i niekwestionowanego w świecie autorytetu z dziedziny literatury fantastyczno-naukowej. I tak już oczywiście pozostanie. Dziewiątą próbę, pozbawioną rzecz jasna weryfikacji mistrza, poczynił właśnie Ari Folman, twórca rewelacyjnego Walca z Bashirem. Czy Lem, gdyby nadal żył, byłby w końcu zadowolony z dziewiątej ekranizacji kolejnego z jego dzieł?

Myślę, że i tym razem byłby rozczarowany, ale jego fani, kto wie, tym razem chyba staną w rozkroku. Sam Lem znany ze swej bezpośredniości zapewne zwyzywałby izraelskiego reżysera, ale i tym razem miałby ku temu solidne, w pełni uzasadnione podstawy. Ari Folman bowiem, posłużył się jego opowiadaniem z cyklu Dzienników gwiazdowych pt. Kongres futurologiczny (1971), ale zaiste w sposób bardzo luźny i umowny, zamieniając kultowego bohatera z jego gwiezdnego cyklu - Ijona Tichy'ego w... kobietę - Robin Wright.

Jak twierdzi sam autor tegoż pomysłu, potrzebował on uciec od Walca z Bashirem, od samego siebie, od regionu. Poszukiwał drogi ewakuacyjnej, czegoś o 180 stopni odwrotnego. Na męską historię chciał odpowiedzieć opowieścią kobiecą, na historię o wojnie - fantazją. Postawił więc na Lema, na jednego z jego ulubionych twórców fantastyki, którą to pochłaniał za młodu jedna po drugiej. Zainteresował go zwłaszcza wspomniany Kongres futurologiczny do którego powrócił niedawno i po latach dostrzegł w nim zupełnie inne wartości, które przed laty mieniły się zupełnie innymi barwami. W jego obecnych oczach to już nie była tylko i wyłącznie opowieść o psychodelicznych substancjach narkotycznych, które miały za zadanie kontrolować ludzkość, ani też o zagrożeniach powiązanego z tym wszystkim złowieszczego systemu - komunizmu, którego nie oszukujmy się, reżyser ze względu na swoją geograficzną przynależność, nawet nie miał prawa liznąć. Dzisiejszy Folman dostrzegł w tej opowieści przede wszystkim walkę o własną tożsamość, o wolny wybór każdego człowieka, a także spostrzegł w niej masę głębokich filozoficznych pytań, które każdy powinien sobie dziś zadać, a nawet więcej - spróbować na nie odpowiedzieć.

Przy okazji reżyser chciał się też rozprawić z zakłamanym mitem Hollywoodu - przeklętą jego zdaniem Fabryką Snów, oraz podzielił się własnym, mocno krytycznym komentarzem na temat świata nowych technologii, który jego zdaniem podąża zdecydowanie za szybko, w dodatku w złym kierunku. Czy mam mu za złe, że w dużym stopniu porzucił literacki pierwowzór Lema i przerobił go na współczesną rozprawkę z problemami, zdawać by się mogło, dzisiejszego świata? Nie. Nie mam. Tzn. miałem odrobinę wątpliwości i to jeszcze w trakcie seansu, ale dziś, kilka dni po przetrawieniu filmu już mi to nie przeszkadza. Chociażby dlatego, że w porównaniu z niezwykłym proroctwem Lema, oraz jego obawami sprzed ponad pół wieku, dzisiejsze zmagania ludzkości z lękiem przed jutrem ciągle wyrażają się w ten sam sposób. Być może są one dziś tylko nieco inaczej zdefiniowane.


Poprzez własną interpretację pierwowzoru opowiadania, Folman tknął w wizję Lema nieco więcej autentyczności i dopasował ją do obowiązujących realiów. Co prawda tęsknię za Ijonem Tichym i to właśnie jego oczami wolałbym obserwować ludzkość zmierzającą ku swej zagładzie, ale powiedzmy sobie to szczerze już na początku - Robin Wright też daje radę. Co prawda nie przeczytałem wszystkich książek i opowiadań Lema, przebrnąłem dotąd w sumie przez trzy, może pięć, to jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż filozoficznej Lemowszczyzny (że pozwolę sobie tak to nazwać) nie da się w stu procentach skutecznie i wiernie odwzorować na wielkim ekranie. Głębia jego analitycznego umysłu jest zbyt trudna i wielowarstwowa, przez co odbiór jej w dużej mierze zależy przede wszystkim od wrażliwości odbiorcy i jego stopnia otwartości na ciąg zdarzeń, który nawet dziś, przeszło pół wieku później, nadal wydaje się niezbadany i niejasny. Stąd właśnie te dziesiątki, setki interpretacji dzieł Lema. To właśnie w tym tkwi największa wielkość jego geniuszu. Jego wizjonerstwo ciągle mąci nam w głowach i prowokuje do wysiłku w bezkompromisowym dążeniu do prawdy.

Ari Folman podzielił Kongres na dwie części. Niemal tak jak w oryginale, jednak to, od czego zaczął Lem, Folman ukazał nam w odsłonie drugiej, tej animowanej. Tu pragnę się na chwilę zatrzymać. Niestety muszę trochę skrytykować zastosowaną do tego celu technikę, a raczej jej formę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia scenograficznego, odtworzenie świata o jakim jest mowa w opowiadaniu, wiązałoby się z gigantycznymi nakładami finansowymi, a na to producenci zwyczajnie nie mieli co liczyć. Kongres, to przede wszystkim kino aktorskie i antyhollywoodzkie, mocno europejskie, pozbawione budżetów charakterystycznych dla wielkoformatowych mainstreamowych tytułów amerykańskich. Dlatego zastosowanie tańszej techniki animacyjnej w celu odzwierciedlenia najbardziej szalonej warstwy wizualnej opowieści wydaje się na wskroś logiczne. Zwłaszcza, że we wcześniejszym swoim obrazie Folman również obcował z animacją i to w sposób iście mistrzowski. I ja to rozumiem, a nawet popieram, tylko cholera jasna, zaprezentowana w Kongresie animacja nie bardzo przypadła mi do gustu, a momentami wręcz irytowała.

Z jednej strony powinna towarzyszyć mi narodowa duma, gdyż animowane sekwencje powstały w polskim Orange Studio Animacji w Bielsku-Białej, z drugiej, kreska, postacie i wszystko co animowane wielokrotnie przywodziło mi na myśl jedną z traum z mojego dzieciństwa - bajkowy serial pt. O dwóch takich co ukradli księżyc z muzyką Lady Pank. Za dzieciaka byłem na tym w kinie i do dziś pamiętam, że postacie w filmie zwyczajnie mnie przerażały. Naprawdę odnajduję w Kongresie wiele pokrewnych analogii i charakterystycznej ręki szkicującej występujące w filmie postacie. Jako, że animację nawet lubię i pasuje mi ona jak najbardziej jako forma do zekranizowania Kongresu futurologicznego, to jednak zdecydowanie bardziej widziałbym zastosowanie w tym miejscu zbliżonego stylu do tego, jaki miał miejsce we wspomnianym wyżej Walcu z Bashirem. Ale cóż. Są to rzecz jasna mocno subiektywne odczucia i innym akurat może przypaść do gustu taka a nie inna ekspresja. Niemniej jednak plusem omawianej formy animacji jest niezaprzeczalny fakt, iż rzeczywiście wygląda ona na niezłą jazdę na kwasie, a nawet kilku. Cel producentów w pewnym więc sensie został spełniony.


Na szczęście w filmie mamy do czynienia również z sekwencjami fabularnymi, z udziałem prawdziwych aktorów. A ci są nie byle jacy. Przede wszystkim Harvey Keitel - absolutny aktorski top, którego od zawsze podziwiam i szczerze lubię to czynić. Również i tym razem, w wersji agenta aktorki Robin Wright, która nie przez przypadek gra tu samą siebie, wykazuje się charakterystyczną dla siebie wysublimowaną estetyką i klasą. Sam udział Wright w roli głównej ma tu znamiona nie tylko istotne z punktu widzenia przekazywanej widzowi treści, ale również ze względu na hmm... analogię do życia prywatnego aktorki z elementami nostalgii. Ponad czterdziestoletnia dziś Wright, której wróżono niegdyś wielką karierę w Hollywood, w szczytowym jej momencie postanowiła poświęcić się przede wszystkim rodzinie, odstawiając na bok swoje aktorskie przeznaczenie. Przez to przeszły jej koło nosa wielkie role i być może również filmowe nagrody. Dziś, mając już swoje lata, zdaje się być zapomniana przez przemysł filmowy, zupełnie tak samo jak jej filmowe alter ego, które znajdując się na podobnym życiowym zakręcie, nagle otrzymuje lukratywną propozycję od studia Miramount (czyżby celowe nawiązanie do Paramount?) na ostateczne zeskanowanie, by w świecie filmu już na zawsze pozostać młodą, piękną i by grać tylko w filmach sztucznie wygenerowanych komputerowo. Jak to tłumaczy Folman - "W moim odczuciu, w Hollywood już prawie nikt nie pisze scenariuszy dla aktorek po czterdziestce". Kult młodości i tęsknoty za nią przyjął dziś niezwykle pokraczną pozę, którą wyraża się przede wszystkim poprzez oszukiwanie nie tyle ludzi, co samych siebie, czy to poprzez ciąg operacji plastycznych, lub po prostu przez nagminne poprawianie komputerowo zdjęć.

Sztucznie wygenerowana w ten sposób aktorka-ideał, która zagra we wszystkim, nawet w porno, i która zawsze będzie miała 35 lat, to już nie tylko ponury żart futurologów i autorów powieści sci-fi, to także w moim, ale jak się okazuje także i w Folmana odczuciu, niebezpiecznie zbliżający się do nas trend ekranowej perfekcyjności, która w imię postępu technologicznego na zawsze odmieni definicję sztuki i rozrywki. Zacznie się niewinnie, od sztucznie wygenerowanych nieżyjących już gwiazd, np. Marylin Monroe w reklamie pończoch, czy Michaela Jacksona w kasie okienka do ZOO. Co ja gadam. Niedawno w reklamie czekolady pojawiła się komputerowa Audrey Hepburn. To już się dzieje. Potem przyjdzie kolei na sobowtóry bliskich nam, nieżyjących osób. W drugiej części Kongresu myśl ta powędrowała nawet dalej, a raczej to Lem pięćdziesiąt lat tamu udał się tak daleko. W świecie kontrolowanej iluzji i fantazji każdy człowiek będzie mógł stać się taką postacią o jakiej usilnie marzy. Będzie mógł uciec do świata równoległego, skrytego w jego własnej wyobraźni, by właśnie tam szukać definicji szczęścia. W filmie aż roi się od sławnych osobistości ze świata filmu, sportu i telewizji z różnych epok. Wyławianie z ekranu znanych mordeczek, chociażby Rona Jeremy'ego (serio serio) dostarcza widzowi całkiem sporej frajdy. Dając ludziom tak ogromne pole możliwości do tworzenia w ich głowach świata idealnego, jednocześnie likwiduje się w nich potrzebę buntu wobec systemowi, przeciw niesprawiedliwości, politykom, złodziejstwu i podwyżkom. A to już wstęp do ostatecznego zniewolenia umysłu.

Zarówno Lem, Orwell (Rok 1984) jak i Huxley (Nowy wspaniały świat) wróżyli przed laty podobną wizję świata zniewolonego i nieświadomego swoich realnych potrzeb. Huxley używał do tego celu somy - narkotyku, który pomagał kontrolować ludzkie umysły i wymazywać z nich wszelkie negatywne symptomy znane ze świata realnego. Orwell podporządkował życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa, w którym społeczeństwo zostało podzielone na klasy społeczne. Lem zaś zaadoptował do tego celu ampułki, by za ich pomocą np. dalej szerzyć we wszechświecie komunizm. Dziś zamiast nich mamy póki co jeszcze telewizję, światowe banki i Donalda Tuska partie polityczne, ale jestem pewien, że za lat 50, 100, może więcej, wyprze ich zdalnie sterowana iluzja. Pozostaje tylko pytanie, jak oni nam ją u licha wszczepią do łbów i wmówią, że jest dla nas najlepsza, nawet jeśli twierdzimy inaczej. No ale skoro już raz udało się to np. Hitlerowi...

Tytułem podsumowania. Bardzo udana produkcja, która zamiast dostarczania plebejskiej rozrywki dla mas, daje jej przede wszystkim dużo do myślenia. Acz nie sądzę, żeby wiele osób po nią sięgnęło, a idąc jeszcze dalej - zrozumiało. Niemniej jednak Ari Folman bardzo sprytnie i w umiejętny sposób użył lemowskiej filozofii, by przekazać światu, także aktorom (bo to w pewnym sensie również i o nich opowieść), bardzo uniwersalne oraz łatwo przyswajalne przesłanie z pogranicza snu i fantazji, ale też po to, by postawić nas wszystkich jakby pod ścianą w przeddzień ważnych i nieuniknionych złowieszczych przemian technologiczno-obyczajowych. Wnioski jak zwykle, każdy niech wyciągnie sam.

Kongres to nie tylko polski Lem, nie tylko Bielsko-Biała i dotacje z PISF, ale też polski operator Michał Englert, który tak się zżył z Folmanem na planie filmu, że tylko czekać na kolejne ich wspólne projekty. Cieszy nasz duży, narodowy udział w tym ambitnym, niebanalnym przedsięwzięciu. Mam jednak problem z ostateczną oceną całości. Na pewno długo zapamiętam wspaniałą scenę w której Al (Keitel) wygłasza wspaniały monolog zaadresowany do uwięzionej w kuli i wyraźnie wzruszonej Wright. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie piosenka Forever Young, również z wokalnym współudziałem uzdolnionej Robin Wright. Film na szczęście jest też mimo dużego rozjazdu z oryginałem nasiąknięty sporą porcją przyjemnej dla mojej percepcji postrzegania rzeczywistości Lemowszczyzny. I właściwie gdyby tylko użyto do tego celu troszkę innej techniki animacyjnej, uznałbym całość za kompletną. A tak jest „tylko” mocna czwórka. Oczywiście polecam. Ale przede wszystkim tym, którzy lubią podczas oglądania filmów dużo myśleć i analizować treść na różne dostępne im sposoby. Pozostali też powinni odnaleźć w nim coś dla siebie. W końcu jest to przede wszystkim piękna audiowizualnie baśń dla dorosłych, która z pomocą prostego triku przenikania się ze sobą światów realnych i surrealistycznych, pozwala dostrzec liczne i powszechne w literaturze sci-fi antyutopijne schematy. Pytanie tylko... która rzeczywistość jest dla nas atrakcyjniejsza. Obecna, czy ta nieunikniona? Śmiem twierdzić, że żadna. Lepiej już było.

4/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,9



wtorek, 18 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Alois Nebel

Alois Nebel
reż. Tomáš Luňák, CZE, 2011
94 min.



Technika animacji rotoskopowej zaczyna coraz śmielej być wykorzystywana w celu opowiedzenia ważnych, często dramatycznych opowieści z kart naszej historii. To już nie tylko zabawa w lekko oszukaną animację dla czystej rozrywki, mająca za zadanie przede wszystkim ukazać możliwości techniczne filmowych producentów. To także coraz ciekawszy i pewniejszy środek ekspresji, który oferuje twórcom zdecydowanie większe możliwości niż tradycyjna fabuła.

Technika ta jest stara jak historia kinematografii. Została zapoczątkowana w roku 1915 przez braci Maksa i Dave’a Fleischera. Nie mniej jednak nigdy nie była ona jakoś specjalnie popularna, a miłośnicy klasycznej animacji, nie szczędzili jej złośliwości. Era nowożytna rotoskopii w kinie, to przede wszystkim rok 2005 i film Przez ciemne zwierciadło Richarda Linklatera, będąca ekranizacją kultowej powieści Philipa.K.Dicka. Wiernie odwzorowany z pomocą komputerowej kreski Keanu Reeves, został wplątany w sidła dość zjawiskowej animacji. Kolejnym głośnym tytułem korzystającym z uroków omawianej techniki, był izraelski Walc z Bashirem (2008), który także wyznaczył nowy standard w swojej klasie. Wykorzystał bowiem rotoskopię w celach nieco bardziej ambitnych. Do wspomnienia o krwawych wydarzeniach z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, by w iście paradokumentalnym stylu opowiedzieć o wojnie domowej w Libanie. Był to strzał w dziesiątkę. Walc... zdobył wiele nagród filmowych na całym świecie i był nawet nominowany do Oscara.

Alois Nebel to kolejna, tym razem czeska próba wykorzystania tego rodzaju technik animacji. Służy ona do opowiedzenia pewnej historii bliskiej tej części Europy. Jest rok 1989, mur berliński ma za chwilę upaść z kretesem, granicę polsko-czechosłowacką nielegalnie przekracza tajemnicza postać. Tak rozpoczyna się ekranizacja kultowego w Czechach komiksu Jaroslava Rudiša i Jaromira 99. Tytułowy Nebel jest dyspozytorem na przygranicznej stacji kolejowej w miejscowości Bily Potok. Zupełnie nijaki, w średnim wieku, z wąsem, dość bierny, wyalienowany, specjalnie nieokreślony. Być może stanowi jakąś wartość intelektualną dla znawców i fanów komiksów z jego udziałem, dla mnie jednak wydał się mało interesujący. Jego jedynym szaleństwem jest wykuty na blachę i ciągle recytowany rozkład jazdy lokalnych pociągów. W zasadzie, to także przedstawiona w filmie historia nie wydała mi się jakoś specjalnie ciekawa. Ot, lekkie grzebanie w historii czeskich wysiedleń ludności niemieckiej z Sudetów z roku 1945 i wplątanie w to wszystko pewnej intrygi bazującej na obrazkowych poszlakach.

Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu zabiegi czysto techniczne. Szczegóły animacji, jej meandry i odwzorowanie rzeczywistości z pomocą technik rotoskopii. Animowane postacie inspirowały prawdziwi aktorzy, ich wachlarz naturalnych ruchów oraz mimika twarzy. Dlatego też, jej finalny rezultat należy rozpatrywać w bardziej globalny sposób. W animacji zawsze też zwracam uwagę na szczegóły. Np. na odwzorowanie ludzkiej anatomii i stylu poruszania się, czy nawet na kształt i sposób wprawiania w ruch pojazdów mechanicznych. Samochodów w sensie. W czeskiej produkcji podziwiałem więc całkiem zgrabne odwzorowanie radzieckich łazików, NRDowskiego Wartburga, także innych czeskich cudów motoryzacji, oraz kolejowych skarbów na szynach. Podobała mi się czerń i biel, oraz liczne odcienie szarości. Ten zabieg przyciągnął na ekran przyjemny dla oka klimat, a także w dużej mierze ukrył wszelkie wpadki techniczne. Nie da się ukryć. Jest to kawał dobrej roboty, obok której nie sposób przejść obojętnie. Aloisa Nebela zapewne bardziej pokochają jego komiksowi fani, ale też wszyscy pozostali, w tym ja, powinni znaleźć w nim coś interesującego.

4/6

niedziela, 24 kwietnia 2011

Magicians do not exist

Iluzjonista
reż. Sylvain Chomet, FRA, GBR, 2010
90 min. Hagi
Polska premiera: 26.11.2010



W gąszczu trójwymiarowych i wysokobudżetowych współczesnych animacji skierowanych do całych rodzin, liczy się przede wszystkim śmiech i rozrywka. Komputerowa grafika w pędzie do doskonałości z roku na rok sama sobie podnosi poprzeczkę, spychając przy tym na margines znaczenia klasyczną animację. Najlepsi aktorzy z dumą użyczają swoje głosy gadającym osłom i jednookim potworom, a oczarowany nimi świat leje ze śmiechu i słono płaci za kolejne bilety do kin. Interes się kręci niczym Król Julian na żyrandolu. Nie wiem tylko, czy przypadkiem w którymś momencie troszeczkę nie przeszacowano. Dzisiejsze animacje kojarzą się przede wszystkim z lekką i niezobowiązującą rozrywką, która idzie w parze z wysokim zaawansowaniem technicznym produkcji, prezentując przy tym blisko zerową wartość intelektualną niestety. Na szczęście kwintesencja animacji jeszcze nie zginęła i może w dość wybiórczy sposób, ale jednak, udaje jej się czasem dotrzeć do szerszego grona odbiorców, także i nad Wisłę.

W ostatnich latach powstało przynajmniej kilka udanych animowanych filmów, które wstrząsnęły światem kina. Warto wspomnieć przede wszystkim o izraelskim Walcu z Baszirem, o Persepolis, Trio z Belleville, czy choćby futurystycznej Metropii. Ich największą siłą jest treść. Nie promują surrealistycznych stworów z ludzkim głosem i dwuznacznym poczuciem humoru, lecz pokazują prawdziwych ludzi i dziwny ten świat skąpany w klęskach oraz zapętlony w zbrojnych konfliktach. Bo niby czemu nie można wykorzystać animacji do opowiedzenia ważnych i dramatycznych historii z życia wziętych? Dlaczego tak ciężko dziś o animowany film wojenny, dramat psychologiczny, czy choćby horror? Czy animacja koniecznie musi nas tylko rozśmieszać do łez? (Są pornosy Manga, ale to się nie liczy ;)).

Jakże bardzo różnią się te wyżej wymienione filmy od cukierkowych i doskonałych technicznie Shreków, Toy Storów i Madagaskarów. Ciężko zestawić je w jednym rzędzie z tą całą Pixariadą. A jednak, jakby nie było, przynajmniej z czysto podręcznikowego punktu widzenia, jest to jedna familia. Na szczęście równie wiele jak ich łączy, także je dzieli.

Pamiętam, że bardzo dobrze przyjąłem swego czasu pierwszy w historii pełnometrażowy i w pełni stworzony komputerowo Toy Story. Był rok 1995. To od niego wszystko się zaczęło. Nowoczesna kombinowana technika animacji i nieograniczony pokaz możliwości graficznych zapierały dech w piersiach. Studio Pixar z hukiem otworzyło furtkę na nowy i niczym nieskrępowany świat animacji. Minęło dziesięć lat. Powstało kilkadziesiąt zrobionych na jedną i tą samą modłę filmów i ten stary podziw oraz zaskoczenie, zostały brutalnie zdeprecjonowane przez komercyjny pęd za zielonym.
Stąd właśnie moja tęsknota za nieco prostszą kreską. Za animacją z duszą. Za kartką i ołówkiem. Za komiksowym klimatem. Może trochę mniej płynnym ruchem postaci, ale za to za rysunkiem, który umie opowiedzieć mi ciekawą historię, a nie tylko próbującym rozśmieszyć do łez mnie i całe stado opychających się popcornem dzieciaków.

Jednym z ciekawszych współczesnych twórców dorosłej animacji, jest Francuz Sylvain Chomet. W 2003 roku popełnił On niebanalne Trio z Belleville. Film o niezwykłej karykaturalnej kresce, niemal kompletnie pozbawiony dialogów zaskoczył i wzbudził na świecie przeróżne emocje. Ja zostałem nim oczarowany, choć nie od razu. Urzekła mnie wyimaginowana kraina Chometa. Potrafił jak mało kto ożywić własnoręcznie naszkicowane komiksy. No i w końcu historia. Tyleż prosta co i absurdalna. Kupiłem ją bez wahania.

Minęło siedem długich lat i Chomet powrócił na ekrany z kolejną czarującą historią. Nominowany do tegorocznego Oscara Iluzjonista, to niezwykła opowieść również pozbawiona słów i dialogów. Nie potrzebne są napisy i lektor, kreska broni się sama. Tym razem cofamy się do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie Francuz pochyla się nisko nad nieżyjącym już Jacquesem Tatim, francuskim komikiem, reżyserem, aktorem i scenarzystą. To właśnie jego niezrealizowany scenariusz posłużył Chometowi za wzór Iluzjonisty. Nawet nazwał swojego głównego bohatera rodowym nazwiskiem Tatiego – Tatischeff, a w jednej ze scen, skrzyżował ich drogi łącząc w oryginalny sposób animację z żywą fabułą.

Tatischeff jest dystyngowanym starszym Panem o wzorowej, acz lekko niezgrabnej aparycji. Jego ćwiczone latami magiczne sztuczki zdają się już nikogo nie bawić. Coraz mniej osób żyje iluzją, a coraz więcej domaga się bardziej namacalnych i nowoczesnych substytutów życia. Iluzjonista zmuszony jest jeździć po Europie szukając nowych odbiorców dla swoich stałych gwoździ programu. W jego wędrówce towarzyszy mu niesforny królik z kapelusza i przypadkowo zapoznana mała dziewczynka z irlandzkiej prowincji, która początkowo zafascynowana jego magią, z czasem sama popada w tryby zgniłego konsumpcjonizmu, zdradzając przy tym ideały starszego Pana.

Historia ta poraża bogactwem symboli. Kryzys magii charakteryzuje przykry dla wszystkich czas przemijania. Coś się kończy, coś się zaczyna. Magia przegrywa z marną rock'n'rollową kapelą, Tatischeff z brutalnym wynikiem dodawania. To nie jest świat dla outsiderów bujających w obłokach z minionej epoki. Walka o przetrwanie i próba dostosowania się do współczesnych trendów z góry skazana jest na porażkę. Jak bardzo człowiek może dać się poniżyć dla kilku zielonych? Otóż duet Chomet-Tati zgodnie odpowiadają. Nie warto tego robić. Nigdy. Świat iluzji stał się zbyt piękny i zbyt utopijny dla współczesnego szlifu tandety i pogoni za pieniądzem. Lepiej uznać, że magicy nie istnieją. Może ktoś kiedyś jeszcze za nimi zapłacze. Może...

Requiem dla magii stał się nad wyraz inteligentnym manifestem. Głosem ludzi celowo zapóźnionych i okaleczonych przez brutalnie pędzący czas przemian. Mimo końca lat pięćdziesiątych, historia jak ulał pasuje do naszych współczesnych realiów. To duża siła Iluzjonisty Chometa i wielkie owacje na stojąco dla protoplasty postaci Tatischeffa, mistrza Tatiego we własnej osobie.

Sztuka animacji może i nie dorównuje współczesnym dziełom wychodzącym z pod ręki studia Pixar czy Disneya, ale też w mojej ocenie, kreska Chometa jest o wiele bardziej przekonująca. Nie udaje czegoś większego, czym w rzeczywistości nie jest. Przypomina mi trochę starą grę Broken Sword, którą swego czasu bardzo lubiłem. Skryte detale oraz liczne nawiązania do świata rzeczywistego, w połączeniu z urzekającą mimiką postaci, groteską wydarzeń i wysokich lotów humorem, windują Iluzjonistę na piedestał animacji.
I tylko tego magika żal.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,6

poniedziałek, 18 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Boogie

Boogie El Aceitoso
reż. Gustavo Cova, ARG, 2009
90 min.

Animacja dla dorosłych prawie zawsze charakteryzuje się albo przemocą, albo siarczystym językiem. Argentyński twórca Gustavo Cova wrzucił do kotła jedno i drugie. Danie przyrządził na podstawie przepisu autorstwa Roberto Fontanarossy (twórcy komiksu). Doprawił szczyptą sarkazmu i czarnego humoru, garścią seksizmu, łyżką rasizmu oraz butelką męskiego szowinizmu. Wyszło z tego bez dwóch zdań danie mistrzów. Obłędne w smaku, choć zabójcze dla procesu trawienia.

"Boogie - bohater argentyńskiego komiksu autorstwa wielkiego Roberto Fontanarossy. Jest weteranem wojny w Wietnamie i łowcą nagród. Gdzie tylko się zjawi, pozostawia po sobie kałuże krwi. Boogie jest seksistą, rasistą, brutalem oraz najgroźniejszym płatnym zabójcą w całym mieście. A przynajmniej tak mu się wydaje. Gdy szef lokalnej mafii musi pozbyć się kluczowego świadka, zatrudnia jednak innego zabójcę. Jest młody, wysportowany, przystojny i wygląda jak chirurg. Boogie musi udowodnić wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że wciąż jest najlepszy. Animacja jest parodią rasizmu, przemocy, nacjonalizmu, seksizmu."

Powiem krótko. Gdyby Tarantino robił filmy animowane, Boogie należałby do jego sztandarowych obrazów. Ten sam styl. Tyle samo krwi i roztrzaskanych czaszek na minutę. Podobne dialogi i szorstki humor. W końcu tak samo jak u Tarantino zabijanie na ekranie nie szokuje, lecz bawi. Nawet dziewczyny w kinie sikały ze śmiechu podczas kolejnych scen, w których tryskały hektolitry krwi z tętnic szyjnych bohaterów pozbawionych głowy.

Dobra rozrywka i smaczny przerywnik dla fabularnych produkcji. Bynajmniej nie były to zmarnowane 90 minut mego życia. Wręcz przeciwnie. To była mądra inwestycja ;)

4/6



sobota, 24 października 2009

Niebanalny

Metropia
reż. Tarik Saleh, SWE, DEN, NOR, 2009
86 min. Gutek Film


W zeszłym roku najlepszym filmem festiwalu według publiczności był Walc z Bashirem. Szalenie poważny dramat wojenny wykonany za pomocą animacji. I słusznie. Sam bardzo wysoko go oceniłem. Uznałem go nawet w swoim prywatnym rankingu filmem roku. ROKU! No kto by pomyślał... filmem roku twór, bądź co bądź, animowany. Czyli teoretycznie mało poważny. Przynajmniej z definicji. Na szczęście twórcy filmowi coraz częściej sięgają po ten sposób ekspresji, by za jej pomocą stworzyć poważne kino. Niestety ciągle chyba zbyt rzadko. Poza Walcem w ostatnich latach powstał jeszcze chyba tylko zupełnie przyzwoity Persepolis. W tym roku w programie WFF również pojawiła się animacja, tym razem sci-fi. Skandynawowie zakasali rękawy i pod dowództwem urodzonego w Sztokholmie Tarika Saleha, stworzyli niezwykle oryginalną i futurystyczną wizję naszego kontynentu. Metropia, bo o niej mowa, udowodniła tym samym, że nie tylko jankesi i skośnoocy potrafią animować przyszłość.

Tarik Saleh obecny w sali kinowej, wydał się zupełnie wyluzowanym i niczym niewyróżniającym się facetem w trampkach. Opowiedział przed seansem trochę o filmie, po czym poprosił nas (widownię) o możliwość zrobienia nam zdjęcia. No bo ponoć nie spodziewał się że będzie nas aż tyle. Dziwny jakiś... hehe

Główne danie wieczoru, Metropię, poprzedziła krótkometrażowa opowieść o królikach ulepiona w całości z plasteliny (Esterhazy). Ludzie bili na koniec brawo również obecnej na sali autorce projektu, Izabeli Pluciśnkiej (która zupełnie przy okazji ulepiła z plasteliny także tegoroczną czołówkę festiwalu). Ale ja niemiłosiernie się na nim wynudziłem. Oczywiście doceniam trud i energię włożoną przez twórców w wieloletnią produkcję tego filmiku, ale finalny odbiór przeze mnie ich płodu był przebolesny. W każdym bądź razie nie polecam. Chyba że jego odbiorcami miały być przede wszystkim dzieci. Eh ta niewdzięczna starość...

Zaraz potem na ekranie zagościła wyczekiwana przeze mnie Metropia. Od razu rzuciło się w oczy bardzo oryginalne podejście do animacji. Wydawać by się mogło, że w tej materii człowieka nie jest w stanie już nic zaskoczyć. Jednak czasy mamy jakie mamy, a postęp w sferze animacji komputerowej bezkompromisowo podąża do sytuacji, w której postać wirtualna będzie łudząco podobna do żywego aktora, a z czasem nawet i jego prześcignie. No bo przecież nie będzie mowy o dublach i powtórkach. Animowany aktor zawsze będzie wypoczęty, w odpowiednim nastroju i za każdym razem zagra to o co poprosi go reżyser. Oczywiście pociąga to za sobą niebezpieczeństwo w postaci wyeliminowania w dalekiej przyszłości żywych ludzkich aktorów, no ale póki co wilk jest syty i owca cała. Głosu wirtualnym bohaterom użyczyli w filmie Vincent Gallo czy uroczo wywrócona na lewą stronę Juliette Lewis.

Wizualnie wygląda wszystko świetnie. Animacja ma tą przewagę nad realem, że twórcy mogą stworzyć wszystko to co tylko przyjdzie im w danej chwili do głowy. W rzeczywistej scenografii, człowieka ogranicza człowiek. A raczej to co dotąd był w stanie wymyślić i zbudować gołymi rękoma. W Metropii ukazano nam wizję Europy pogrążonej w chaosie i kryzysie spowodowanym kurczeniem się światowych zasobów surowców naturalnych. Życie wielkich metropolii przeniosło się pod ziemię, w której wielki monopolista wybudował siatkę linii metra łączącą wszystkie wielkie miasta Europy.

W tychże realiach funkcjonuje nasz główny bohater - Roger. Jest telefonicznym konsultantem w jakiejś korporacji i wbrew zakazom oraz nakazom, dojeżdża do pracy nielegalnie rowerem po wyludnionej odpychającej powierzchni. Roger w końcu jest zmuszony przesiąść się jak wszyscy inni do kolejki metra. Tam poznaje dziwny głos, który nadaje do niego z jego własnej głowy. No tak to się mniej więcej wszystko zaczyna. Akcja rzecz jasna wartko się rozwija, pojawia się intryga i spisek. Gdzieś w tym wszystkim zawieruszony jest symbol prostej jednostki ludzkiej, która dąży do odkrycia prawdy, zdemaskowania i ośmieszenia systemu, no i w ogóle żeby było tak jak dawniej.

Do mniej więcej połowy filmu wszystko jest tak jak tego oczekiwałem, a raczej tak jak być powinno. Pomysł bowiem dorównuje wykonaniu. Może mój odbiór spowodowany był faktem, iż mniej więcej właśnie tyle czasu potrzebowałem na przywyknięcie do dość nowatorskiej grafiki oraz animacji postaci, jak i otoczenia. Gdy się z nią już obyłem, fabuła filmu raptem zaczęła mnie trochę nudzić. Trochę jakby zabrakło Tarikowi pomysłu na wprowadzenie nas wszystkich do finału opowieści. Momentami miałem wrażenie że oglądam film animowany bardziej adresowany do dzieci. No... powiedzmy że do młodzieży. Pewne schematy jak żywo przywodziły mi na myśl stare japońskie kreskówki. Aczkolwiek całość należy jednak rzecz jasna zakwalifikować jako animację dla dorosłych.

Mimo tych pewnych braków i kilku prywatnych wątpliwości, które jednak nie rzutują aż tak bardzo na odbiór całkowity, Metropię oceniam dość wysoko. Z pewnością produkcja ma spory potencjał, choć głównie ze względu na wartości artystyczne oraz jakość wykonania. Niebanalny. To słowo przychodzi mi na myśl w pierwszej chwili, próbując krótko i zwięźle opisać film. Niebanalny i nowatorski. Ciężarem gatunkowym oczywiście nie dorównuje Bashirowi czy Persopolis, ale fani science fiction będą zadowoleni. I to już drugi raz podczas tegorocznego festiwalu. Najpierw Moon teraz Metropia. M jak.. aaa nie ważne.

4/6