niedziela, 18 października 2009

Jeszcze sci-fi nie zginęło!

Moon
reż. Duncan Jones, GBR, USA, 2009
97 min. Monolith Films


Powiem szczerze iż prawie straciłem już wiarę w inteligentne kino science fiction. Myślałem że to prawie zupełnie wymarły już gatunek filmowy. Głębie Tarkowskiego, czy filozoficzne i futurystyczne wizje Lema, zostały zastąpione w ostatnich latach przez wysokobudżetowe i naszpikowane efektami specjalnymi bezpłciowe kino akcji tylko z nazwy pełniące funkcję gatunku sci-fi. Wszelkie te płytkie Armaggedony, Dnie Niepodległości, Misje na Marsa i cały im podobny rząd tandety niemal doszczętnie zniszczył ten nieśmiertelny i jeden z najstarszych filmowych gatunków na świecie.

Ostatni dość inteligentny i na swój sposób interesujący sci-fi widziałem jakieś 7-8 lat temu. A był nim A.I. Sztuczna inteligencja Stevena Spielberga, który z resztą i tak został przez większość ludzi olany. Od tamtej pory nic nie zapadło mi już w pamięci. Nawet głośny Matrix, mimo innowacji i sporego potencjału, zniszczył się sam poprzez bezsensowną próbę wyciśnięcia z niego jak największej liczby zielonych, płodząc w kolejnych latach kolejne coraz to głupsze jego części. W miniony poniedziałek wiara w dobre science fiction została mi wreszcie przywrócona.

W ramach 25 WFF rzuciłem okiem na ponoć największy ekran kinowy w Polsce, który mieści się nota bene w jednym z najbrzydszych budynków Warszawy, jakim bez wątpienia są futurystyczne (nomen omen) Złote Tarasy. W tychże warunkach, oraz w asyście Artura "Kinomaniaka" Pietrasa, który zupełnie przypadkiem usiadł koło mnie (nie, nie pił mleka), oraz 775 pozostałych zgromadzonych na sali widzów, obejrzeliśmy Moon Duncana Jonesa.

Jest to opowieść o bazie kosmicznej Sarang, usytuowanej na Księżycu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Baza należy do firmy Lunar która wykorzystuje ją do czerpania energii... no jakiejś tam energii. Nie ważne.

Baza ma tylko jednego pracownika. Samowi Bellowi kończy się właśnie trzyletni kontrakt i za dwa tygodnie wraca na Ziemię. Na Księżycu towarzyszy mu całkiem zabawny robot Gerty (głosu użycza mu sam Kevin Spacey), który czuwa zarówno nad dobrym samopoczuciem Sama, jak i nad wszystkim pozostałym.

I tu oto na chwilę zatrzymam się, aby podzielić się z wami osobistą refleksją. Nie wiem jak wy, ale ja w filmach sci-fi które dzieją się w jakiejś tam bliżej nieokreślonej przyszłości, zawsze zwracam uwagę na detale w scenografii. Interesuje mnie podejście twórców do takich szczegółów jak np. "w jaki sposób są ubrani w tejże przyszłości", "jakie mają telefony", "czym się poruszają" i w ogóle z jakich (dla nas - teraźniejszych śmiertelników) trudnych do wyobrażenia dzisiaj cudów techniki korzystają nasi bohaterowie. Wiem że nie jest to łatwa sztuka dla scenografów i speców od wymyślania różnych dziwactw. Wielką i trudną sprawą jest zadowolić wymagającego widza, nie mniej jednak fajnie jest zobaczyć jakieś techniczne dziwactwo które ułatwia życie przeciętnemu mieszkańcowi tejże bliżej nieokreślonej przyszłości.

No ale jednak jeśli już za coś ci twórcy się biorą, niech robią to z sercem, a przynajmniej z głową. Pamiętam np. jak w Pamięci Absolutnej (z Gubernatorem stanu California w roli głównej), w przyszłości na Marsie jeździli Fordami Taurusami z początku lat 90-tych, które dla niepoznaki przykryto jakimiś tandetnymi sklejkami i spojlerami. Szalenie przekonujące. No ale to było 20 lat temu. Teraz wszystko można wygenerować komputerowo. Możliwości są więc znacznie większe, ale też i oczekiwania widza bynajmniej nie zmalały.

W Moon od razu powiem, pod tym kątem jest świetnie. Bez jakichś tam zbędnych dziwactw i technicznych fajerwerków. Wszystko na swoim miejscu, przemyślane i szalenie przekonujące. Nie znalazłem na tym gigantycznym ekranie najmniejszego powodu do przyczepienia się. A lubię to robić ogromnie. Sam Bell wcale nie jeździ po Księżycu concept-carem Lexusa, jak miało to miejsce w Raporcie Mniejszości (no ok... Tom Cruise może nie jeździł nim po Księżycu, ale wiadomo o co kaman), nie stosuje teleportacji i nie porozumiewa się z Ziemią telepatycznie. Słowem... bez zbędnych udziwnień.

Obraz kapitalnie zestrojony jest z muzyką. Ta jest autorstwa samego Clinta Mansella. Zasadniczo to na wymienieniu jego imienia i nazwiska powinienem już zakończyć swój wywód nad ścieżką dźwiękową filmu. Mansell z pewnością skomponował w przeszłości znacznie lepsze filmowe soundtracki, nie mniej jednak jego muzyka w Moon trzyma swój stały wysoki poziom, malując w uszach interesujący klimat. Tak więc zarówno oczy jak i uszy są już usatysfakcjonowane. A umysł? No właśnie... wróćmy do treści.

Duncan Jones (debiut jak siemasz) na tle całej tej nowoczesności i fikcyjności ukazuje zupełnie uniwersalny dramat jednostki ludzkiej, wykorzystanej i oszukanej przez system. Przy okazji skupia się również na zagadnieniu z którym być może już za kilkanaście lat będziemy mieć do czynienia na tej małej i wesołej planecie. Mowa o klonowaniu ludzi. W naukowym pędzie ku doskonałości i precyzji, wszelkie wartości moralne i etyczne zdają się zsuwać na drugi plan. Twórcy Moon pokazują drugą stronę medalu wielkich biologicznych odkryć. Cierpienie i ból, oraz granice psychicznej wytrzymałości człowieka.

Mimo że mowa jest o przyszłości, to jednak wiele z tego co dzieje się w filmie można odnieść także do dzisiejszych, może nie aż tak "nowoczesnych", ale również bardzo konsumpcyjnych i obdartych z etyki realiów. W tym właśnie aspekcie tkwi siła produkcji. To nie jest film "o złych kosmitach którzy atakują Ziemię, a główny zupełnie przypadkowy bohater uwalnia planetę od niechybnej zagłady". W Moon jest znacznie więcej głębi i filozofii. Cała ta futurystyczna sceneria jest tylko tłem dla najważniejszego i niezależnego od roku w którym żyjemy motywu jakim według mnie chciał zarazić widza Duncan. Gdziekolwiek jesteśmy, cokolwiek robimy i kimkolwiek jesteśmy... ważna jest rodzina. Miłość, sumienie i moralność. Dostrzegam duże analogie do Solarisa (bardziej książki niż średniego filmu), a to wielbicieli gatunku (i nie tylko) powinno już wystarczająco zachęcić do obejrzenia filmu.

Warto jeszcze na koniec wyróżnić odtwórcę głównej roli Sama Rockwella. To w dużej mierze dzięki niemu jest aż tak dobrze. A roli wbrew pozorom nie miał łatwej. Ale nie napiszę dlaczego. Zatem zestawiając ze sobą wszystkie składowe filmu - obraz, muzyka, scenariusz, aktorstwo - wychodzi na to że film jest perfekcyjny. I jest. W swoim gatunku najlepsza produkcja od lat.

5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz