Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2012. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2012. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 grudnia 2013

Same debeściaki, razy dwadzieścia



Czwarte to już moje zestawienie i także czwarte bicie głową w mur. A to trochę boli, muszę przyznać. Mimo, że nie oglądam wszystkiego jak leci, bo przecież szanuję swój czas i wybredność, to jednak jak co roku ciężko jest mi wyselekcjonować tych jedynych w swoim rodzaju dwudziestu najlepszych, w dodatku jeszcze rozsadzać ich na poszczególnych szczebelkach drabinki wnoszącej się ku niebiosom zajebistości. Ale cóż, taka to robota, a tyrać trzeba.

Nie był to zbyt dobry rok w mym wykonaniu. Ledwie 1203 km przejechane na rowerze, ze 100 km dołożone biegiem po lesie, 26 razy się zakochałem (dane niepoparte naukowo), raz złamano mi serce, dziesiątki butli łiskacza pękło, a piw i wódy nie zliczę - tu akurat średnia roczna zapewne oscylowała wokół wieloletniej normy. 6 książek przeczytałem, niby więcej niż przeciętny Kowalski, a i tak nie powinienem z tym wyskakiwać przy ludziach, bo przecież siara w chooy. A co do filmów. Z ponad 100 obejrzanych w tym roku, 56 było na tyle dobrych, by mogły ubiegać się o najlepszą dwudziestkę. Jak zwykle wszystkiego co chciałem nie widziałem, wiadomo, ciężko zdobyć, albo też inne dziwy natury stawały nam na przeszkodzie, nie mniej, przyszło się już do tego przyzwyczaić.

Rzecz jasna i tytułem wyjaśnienia, choć starzy bywalcy powinni już znać tą formułkę na pamięć. Sram na nie przywiązuję wielkiej uwagi do polskich zestawień i rankingów, bowiem ja kino oceniam trochę inaczej, bardziej globalnie. Nie ma tu miejsca na polityczne granice, segregację na pierwszy, drugi, czy trzeci świat. Liczy się więc dla mnie data premiery światowej, nie polskiej, często mocno spóźnionej w reakcji. Stąd właśnie te "2012" a nie trzynaście w nagłówku, acz poza uwzględnieniem kilku zeszłorocznych pozycji niewiele to zmienia, bowiem większość tytułów w zestawieniu, to tegoroczne kinowe polskie przeboje. Acz wiadomix, że bez tych wszystkich Grawitacji, Adeli, czy Koneserów. Z nimi będę się zmagał w przyszłorocznym rankingu. Przykro mi, takie to już są zasady. Przynajmniej jestem oryginalny.

Generalnie, to 2012 był dobrym rokiem dla kina. Filmy były co najmniej niezłe. Ponad połowa mojego zestawienia dostała ode mnie piątki, a nimi, jak można zauważyć, zwykle nie szarżuję na prawo i lewo. Padła też jedna szóstka (szkoda, że nie w totka), co w sumie także należy nazwać cudem i zrównać z objawieniem Chrystusa na drzewie gdzieś w mym lesie obok. Dziś myślę, że może trochę na wyrost, ale niech ma, zasłużył. Jednak, gdybym umieścił go na końcu pierwszej dziesiątki, to też bym mu krzywdy wielkiej nie wyrządził. Taki jest ścisk w czołówce.

No nic. Nie przedłużam. Lecim z tematem.


Miejsce 20
Wielkie wejście - reż. Gustave de Kervern, Benoît Delépine, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zjawiskowa francuska satyra na wszędobylskie macki zgniłego kapitalizmu, w którym rządzi jedyna nadrzędna potrzeba ludzkości - uganianie się za pieniądzem. Film jest odpowiedzią na odwieczne pytanie nurtujące umysł przeciętnego korposzczura: "Co dalej?" zaraz po tym, kiedy rzuca on swojemu szefowi papierem prosto w twarz. Weterani walki z kapitalizmem po raz kolejny wbijają szpilkę w jego cuchnący tyłek.



Miejsce 19
Legenda Kaspara Hausera - reż. Davide Manuli, ITA

Polska premiera: 4.10.2013
Dystrybucja: Spectator
Moja ocena: 4

Dlaczego: Chociażby za samego Vincencta Gallo i jego sakramentalnego "yeah", oraz muzykę Vitalic. Niezwykle trudny w odbiorze surrealistyczny obraz, połączenie Jodorowsky'ego ze spaghetti westernem i klubem w stylu electro. Filmu, a raczej przedstawienia, nie da się bezboleśnie strawić, jego siłą jest ogrom interpretacji. Zbiór cytatów i szalonych scen, które odnoszą się i komentują najbardziej klasyczne dogmaty ludzkiego jestestwa.



Miejsce 18
Raj: Miłość - reż. Ulrich Seidl, GER, AUT, FRA

Polska premiera: 09.2012
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bardziej za całokształt twórczości i trylogię Seidla: Miłość, Wiara, Nadzieja (ta jest już z 2013). Wnikliwe studium ludzkich lęków, pragnień, urojeń i przekleństw. Bez przerysowań i ubarwień, wszystko ukazane niemal z dokumentalnym szlifem. Czasem jest brzydko, sterylnie, odpychająco i bardzo odważnie, zawsze jednak z krzykliwym komentarzem, który to sam kiełkuje w naszych głowach i budzi do refleksji.



Miejsce 17
Sąsiedzi Boga - reż. Meny Yaesh, ISR, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Odwieczny konflikt świata arabskiego i żydowskiego ukazany z punktu widzenia młodych ludzi zamieszkujących Bat Yam, 130-tysięczną dzielnicę Tel Avivu. Religia, fanatyzm i walka, ale też życie codzienne, imprezy, zabawa i luz w cieniu czyhającego niebezpieczeństwa. Świetnie ukazana wybuchowa mieszanka, w której aż kotłuje się od licznych konfliktów, srogich zasad i religijnych obrzędów.



Miejsce 16
Drugie oblicze - reż. Derek Cianfrance, USA

Polska premiera: 24.05.2013
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Najlepszy Gosling roku ze wszystkich trzech polskich premier. Ale jeszcze lepsze było to, że już przed połową filmu nasz pączek przepadł na amen i do głosu doszli inni, także zajebiści. Świetny scenariusz, konstrukcja i reżyseria, oraz dawno niewidziany Ray Liotta w tle i Mike Patton w roli autora soundtracku. Miks wielopłaszczyznowej zajebistości, którą daje się dobrze oglądać, mimo przesadnej długości taśmy filmowej.



Miejsce 15
Wrong - reż. Quentin Dupieux, USA

Polska premiera: 3.08.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Mam słabość do tego psychola. Oglądanie absurdów naszego świata przez różowe okulary jakie na co dzień nosi Dupieux dostarcza mi niezliczonych ilości pozytywów i radości. Irracjonalizm, abstrakcja oraz wysokich lotów ludzka głupota ukazana w nieprzeciętny sposób. W dzisiejszym świecie obcowanie z tego typu formą rozrywki nosi znamiona lecznicze. Dodatkowe wyróżnienie za jeden z najlepszych plakatów roku.



Miejsce 14
Polowanie - reż. Thomas Vinterberg, DEN

Polska premiera: 15.03.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jeden z kandydatów do Oscara nieco mnie rozczarował, ale nie na tyle, by zabrakło dla niego miejsca na liście. Solidne kino, małe miasteczko i niesprawiedliwe wykluczenie z norm człowieczeństwa odmiennej jednostki. Jednak irytująca bierność ofiary i niezdecydowanie oprawców powodują, iż z punktu widzenia kraju nad Wisłą całość trąci myszką. Bardziej zepsuta tolerancyjna "Europa" z pewnością lepiej się w tym odnajduje.



Miejsce 13
Sesje - reż. Ben Lewin, USA

Polska premiera: 18.01.2013
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 5

Dlaczego: Film, który zaskoczył mnie ogromnym potencjałem i wachlarzem emocji, w dodatku kompletnie się tego po nim nie spodziewając. Niezależna produkcja z pierwszoplanową przedstawicielką Hollywood, która w dodatku pokazuje cycki i uprawia seks z inwalidą, wyjątkowo zabawnym i dowcipnym inwalidą. Wyborne dialogi i chwytająca za serducho opowieść oparta na faktach, jeden z najbardziej pozytywnych filmów roku.



Miejsce 12
Mud - reż. Jeff Nichols, USA

Polska premiera: 31.05.2013
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 5

Dlaczego: Kolejne dwie, bardzo zgrabne, przyjemne i dobrze oddziałujące na układ trawienny godziny. Zacne kadry, świetne zdjęcia, ujście Mississippi, Ameryka B, a może nawet i C, a do tego trochę sensacji, akcji i dobrze zestrojonego dramatu z udziałem małoletnich naturszczyków wspomaganych plejadą gwiazd. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i jedyne słuszne wychowanie w oparciu o szereg tradycyjnych wartości. Doskonałe.



Miejsce 11
Turyści - reż. Ben Wheatley, GBR

Polska premiera: 22.02.2013
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Niezwykle trafny współczesny pastisz wszystkich naszych urlopowych traum ukazanych tak trochę w krzywym zwierciadle, w dodatku doprawiony błyskotliwym, brytyjskim czarnym humorem. To requiem dla wypoczynku i tęsknota za urlopem doskonałym, który często zderza się z chaosem, hałasem i wkurwem spowodowanym obecnością innych ludzi. Zabawne, mądre, zjawiskowe.




Miejsce 10
Dziewczyna z szafy - reż. Bodo Kox, POL

Polska premiera: 14.06.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jeden z dwóch polskich debeściaków na liście. Kompletne dla mnie zaskoczenie, bo podchodziłem do niego jak do jeża, a wyszedłem z kina trafiony strzałą wprost ociekającą zajebistością. Boskie sterowce nad moją ukochaną Warszawą, genialny Mecwaldowski, nieprzeciętny humor i blokowisko z ludzką twarzą. Bodo Kox, królewicz polskiego offu, po latach tułaczki po niskobudżetowym królestwie wspiął się w końcu na kinematograficzne wyżyny.



Miejsce 9
Bestie z południowych krain - reż. Benh Zeitlin, USA

Polska premiera: 12.10.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jeden z najstarszych tytułów w zestawieniu, dla wielu najlepszy film o ubiegłego roku, u mnie też wyróżniony. Hushpuppy oczarowała cały świat, a jej baśniowa podróż zabrała nas w arkany utopijnej wizji świata idealnego, opartego na wewnętrznej i wyssanej z mlekiem matki potrzebie pielęgnacji rodzinnych korzeni. Nigdy tego nie robię, ale mam wrażenie, że przy tym filmie popełniłem jeden z najlepszych tekstów na blogu.



Miejsce 8
Broken - reż. Rufus Norris, GBR

Polska premiera: 25.01.2013
Dystrybucja: Spectator
Moja ocena: 5

Dlaczego: Typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego podana z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Doskonałe wymieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia. Do tego odrobina optymizmu i radości ukazana w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.



Miejsce 7
Moonrise Kingdom - reż. Wes Anderson, USA

Polska premiera: 30.11.2012
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Świat odlicza dni do premiery "Grand Budapest Hotel", ale ja jeszcze o poprzednim filmie Andersona - ikony hipsterów, tak mówią, może i słusznie. Z pewnością król kadrów i oczojebnych kolorów. W jego świecie harcerz brzmi dumnie, a Ed Norton w mundurku wygląda przekomicznie. Popis aktorski i oryginalna historia pewnego młodocianego buntu okraszona niezłą muzyką Desplata. Ten świat jest jak magnes. Trochę ciężki, ale przyciąga.



Miejsce 6
Holy Motors - reż. Leos Carax, FRA, GER

Polska premiera: 11.01.2013
Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nagle po 13 latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali pojawia się Carax, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D czekałem całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Film, który można tylko nienawidzić, albo kochać. Nie trudno zgadnąć do której grupy się zaliczam.



Miejsce 5
Django Unchained - reż. Quentin Tarantino, USA

Polska premiera: 18.01.2013
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Lubię tego skurczybyka. Dostarcza mi plebejskich i przyziemnych wzruszeń oraz ascetycznej, niczym nie skrępowanej przyjemności. Bawi się facet konwencjami kina jak małe dziecko klockami Lego. Z lekkością, gracją i za każdym razem z tą samą werwą oraz zapałem. Widać, że rajcuje go cały proces produkcji filmu, a my, lud prosty, lubimy patrzeć na finalny płód zrodzony z jego nieposkromionej wyobraźni. Ten również.



Miejsce 4
Searching for Sugar Man - reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA

Polska premiera: 22.02.2013
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jedyny dokument w zestawieniu. Niewiele ich oglądam, bo zwyczajnie brakuje mi czasu nawet na fabułę. Ale ten jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny, w dodatku na przedpremierowym pokazie jeszcze w ubiegłym roku związał mi ręce i skopał mocno po ryju. Jestem dość pamiętliwy, więc się teraz na nim "mszczę". Prawdziwa historia roku, pełna wzruszeń, zaskakującego zwrotu wydarzeń i boskich emocji z miłością do muzyki w tle.



Miejsce 3
Miłość - reż. Michael Haneke, FRA, AUT, GER

Polska premiera: 2.11.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: "Gdy go oglądałem - cierpiałem. Paulo Coelho". Przygniatająca opowieść o śmierci, chorobie i umieraniu, mniej o miłości, ale jej obecność czuć w każdym metrze niewielkiego mieszkania. Ludzie rodzą się i umierają, świat kręci się dalej, ale gdy nagle tracimy kogoś bliskiego, kula ziemska zatrzymuje się, a dominująca wtedy cisza rozwala bębenki w uszach. Czytając przed chwilą to, co o nim pisałem przed rokiem, znów poczułem się zmasakrowany.



Miejsce 2
Imagine - reż. Andrzej Jakimowski, POL, POR, FRA, GBR

Polska premiera: 12.04.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bezapelacyjnie najlepszy polski film roku, acz ubrany w międzynarodową koprodukcję, dzięki czemu wyszło tylko lepiej niż powinno. Słoneczna Lizbona i narodziny skomplikowanego uczucia w świecie, w którym pewny jest tylko dotyk dłoni. Niezwykle zmysłowe kino, które wbiło mnie w kinowy fotel bardziej od innych głównie dlatego, że wniesione zostało na światowe salony pod biało-czerwoną flagą. "Teraz Polska" wreszcie brzmi dumnie.



Miejsce 1
Rust and Bone - reż. Jacques Audiard, FRA, BEL

Polska premiera: 8.02.2013
Dystrybucja: United International Pictures 
Moja ocena: 6

Dlaczego: Tego co czułem na końcowych napisach nic mi już nie odbierze. Film kompletny. Wzruszająca i mocna historia, piękne cycki, krew i pot, boska muzyka, miłość i nienawiść. Ma w sobie wszystko to, co niezbędne, by nazwać go filmem roku. Wspaniała lekcja człowieczeństwa. Ckliwa i porażająca swoją dosłownością opowieść o chęci do życia, które nie jest ani kolorowe, ani sprawiedliwe i w którym wszystko musimy wywalczyć sobie sami.




Właściwie to dopiero teraz zauważyłem, że całe podium zajmują filmy o miłości. Cóż za żałosne rozmiękczenie w moim wykonaniu, jest mi autentycznie wstyd. Całe życie uciekam jej spod topora i obrzucam ją łajnem, a ta idiotka ciągle się za mną ugania i nie daje spokoju. Ale też na swoją obronę mam to, że więcej w tej miłości jest bólu i cierpienia, niż obsypanych lukrem cukierków. No jak w życiu. Z resztą... tylko winny się tłumaczy, tak więc ciach bajera.
Do siego roku.

Albo jeszcze nie. Wchodzę właśnie w piątą, okrągłą rocznicę mojej jakże zajebistej blogowatości. Na tym świecie, jak doskonale widać, tylko nieubłaganie płynący czas jest pewny i niekwestionowany. Zatem jubileusz. Oczywiście to niczego nie zmienia. Nadal zapewne nie będzie mi się chciało pisać, a jeśli już do tego dojdzie, to będę się grafomańsko wymądrzał, narzekał na wszystko, przeklinał oraz bez sensu rozpisywał, ale jeśli ktoś z was tu nadal ze mną zostanie, to po prostu szacun ode mnie i Bóg zapłać za całokształt i wytrwałość.

Aha. Byłbym zapomniał.
Na zdrowie.

wtorek, 5 listopada 2013

e-Life

Disconnect
reż. Henry Alex Rubin, USA, 2012
112 min,
Polska premiera: ?
Dramat



„Internet, internet, łączy ludzi ludzi...” śpiewa naczelny i nieco już przebrzmiały błazen polskiej sieci - Gracjan Roztocki. Może i łączy. Raczej na pewno. Ułatwia życie? To też pewnik. Ale również je rujnuje. W ostatnich latach (a raczej dekadzie), w erze rozkwitu serwisów społecznościowych, międzyludzkie relacje to istny rollercoaster i wodorowa bomba emocjonalna w jednym. Nie jestem przesadnie stary, raczej wygodnie ulokowany w przeddzień kryzysu wieku średniego (oczywiście kupię sobie wtedy sportowe auto), ale dorastałem jeszcze w świecie, gdzie ceglaste komórki dopiero wkraczały w sferę naszej prywatności, a domowe komputery służyły bardziej do obcowania z prymitywnymi graficznie grami, a nie do hejtowania innych w sieci. I jestem z tego dumny, a nawet szczęśliwy, że moje pokolenie (ostatnie takie) dorastające bez tych wszystkich dobrodziejstw współczesnej techniki, uniknęło jej niekwestionowanych błędów. A tych jest/było tak wiele, iż mam wrażenie, że nie da się już niczego naprawić. Coś jest w tym dzisiejszym świecie spierdolone na amen. Niestety.

Spieprzone pokolenie. Może i robi na kimś wrażenie widok kilkuletniego dziecka, który umie już bez problemu posługiwać się smartfonem, oraz wie, gdzie trzeba nacisnąć w laptopie, żeby okienko YT powiększyło się na cały ekran (sam byłem tego świadkiem niedawno). Na pewno zachwycone są tym ich osłupione babcie nadal mające problem z obsługą pilota do telewizora, ale mnie to na swój sposób przeraża. Oczywiście, postępu technologicznego nie zatrzymamy, bo i po co. Jeśli chcemy utrzymywać się na jako takiej powierzchni i być na bieżąco z pędzącym na złamanie karku światem, to nie mamy wyjścia, musimy łykać wszystkie te dobrodziejstwa techniki, nawet, jeśli ogromna większość z nich nie jest nam do szczęścia potrzebna. Sam nie wyobrażam sobie teraz życia bez internetu. Bez telefonu (bardziej, acz ma też internet, więc już mniej), bez licznika sumującego pochłaniane kilosy na rowerze, a nawet bez zegarka z GPS jaki za chwilę sobie pewnikiem sprezentuję. Ale jako reprezentant pokolenia pamiętający czasy, w których na MTV leciała jeszcze muzyka, większość wolnego czasu spędzało się na boiskach, ławkach i trzepakach, a żeby „wydzwonić” kumpla w celu wyciągnięcia go na dwór, po prostu gwizdało się do okna, nie potrafię znaleźć w tym dzisiejszym zdominowanym przez postęp technologiczny świecie pierwiastka hmm... szczęścia.

Z nostalgią wspominam czasy boiskowe. Graliśmy z kumplami za blokiem na obsranym przez psy trawniku, gdzie za słupki robiły bluzy i plecaki. Nasze osiedlowe „Wembley” miało kępki trawy tylko na obrzeżach boiska, na pozostałych jej fragmentach rządził ubity piach. W podstawówce grałem na boisku żużlowym, w technikum na betonowym, ale zawsze z bananem na twarzy. Siatki na bramkach? Żart jakiś? Po każdym strzale dymało się po piłki. Zawsze tylko w jednych butach, które służyły zarówno do chodzenia do szkoły, kościoła i gry w gałę właśnie. Dziś wypasione orliki z podświetlaną i gładką jak pupa Salmy Hayek sztuczną nawierzchnią stoją puste, a ilość młodzieży zwolnionej z W-Fu w szkołach niebezpiecznie zbliża się do poziomu zadłużenia Polski. Całe dnie i wieczory spędzało się na ławkach, w parkach, gdziekolwiek, byle nie w domu. Nie było komórek, fejsbuków i kamerek internetowych, które ponoć tak łączą dziś ludzi, a i tak byliśmy bliżej siebie niż dziś.


Internet może i łączy ludzi. Dwa kliki myszką i możesz sobie pogadać ze skośną Azjatką, która przy zupełnej okazji rozłoży dla Ciebie nogi przed webową kamerą, ale z mojej kilkunastoletniej obserwacji zjawisk zachodzących w sieci niestety wychodzi na to, że internet przede wszystkim... szerzy debilizm. Ogłupia i odmóżdża dzieciaków. Wmawia im iluzoryczną zajebistość i niepowtarzalność, a one same, w pogoni za jakże pożądaną indywidualnością, świadomie robią z siebie debili. Emo-hipsterkie krzyżówki, które wklejając na fejsa smutne zdjęcie opisane Helveticą myślą, że w ten sposób buntują się przeciwko całemu światu. Dziś już nawet bunt nieletnich jest tak samo jak i oni - niepoważny. Pewnie przemawia przeze mnie przebrzmiała nostalgia i poczucie zasłużonej wyższości, ale nam w ich wieku przynajmniej o coś chodziło. Jeśli się walczyło, to z milicją na ulicach, z komuną, cenzurą, czy choćby z durnymi nauczycielami w szkole, a muzykę na wielokrotnie przegrywanych kasetach zdobywało się w bólach, zamiast ściągać dziś w kilka sekund z netu. Tak. To w pewnym sensie jest mój prywatny protestsongtext. Muszę jakoś odreagować. Znów się u mnie trochę zjebało w prywacie.

Dzisiejsze dzieciaki wiedzą o świecie tyle co nic. Interesują ich tylko dobra materialne, nowe rurki na dupie i wyścig gadżetów. Rodzice ciągle ich rozpieszczają, naiwnie sądząc, że dzięki kupowaniu im tego wszystkiego czego sami nie mieli, wychowają je na lepszych ludzi. Błędne założenie. Na całym świecie dorastają kolejne pokolenia młodych zjebów kompletnie nie dostosowanych do otaczających ich brutalnych realiów. Kończą szkoły, które wcale nie uczą ich jak żyć i nagle wychodzą na miasto niczym niepełnosprawni rzuceni na pożarcie lwom, gdzie następuje klasyczne zderzenie ze ścianą zawyżonych oczekiwań. Dlatego właśnie szukają iluzorycznego szczęścia w internecie, w światach równoległych, gdzie mogą stać się kimś, gdzie ktoś ich szanuje i lubi. Acz w zasadzie wypada też w tym miejscu napisać, że to chyba bardziej my jesteśmy powoli coraz bardziej z tego świata wypychani i odstawiani na boczny tor. To samo mogą z pewnością powiedzieć nasi rodzice oraz ich rodzice, dawno już wypchnięci poza margines jakiegokolwiek znaczenia. Taka to po prostu kolej rzeczy, wszystko przemija i ciągle się zmienia, a ja pewnikiem nie umiem się z tym pogodzić. Ciągle chcę obserwować świat oczami tamtego zbuntowanego nastolatka sprzed lat tańczącego pogo do Pantery, ale to se ne vrati.

Opisane tak w skrócie całe to szeroko rozumiane zjawisko, o tym całym przemijaniu i ciągłych zmianach za którymi coraz trudniej nadążyć, jest też świetnym punktem wyjścia dla reżyserów filmowych. Powstało już wiele produkcji na ten temat, które w większym, bądź mniejszym stopniu dotykają problemu kryzysu relacji międzyludzkich, które ugrzęzły gdzieś w zabieganej codzienności po światłowodach. Niestety większość z nich to typowe i odrysowane od szablonu wydmuszki ukazujące jakiś fragment dramatu, przeważnie młodych ludzi, którzy raptem tracą kontakt z realem zdradzając go z matrixem. Brakuje mi nieco bardziej przyziemnego spojrzenia, bez tych przesadnych, jaskrawych irracjonalności występujących chociażby w rodzimej Sali samobójcówHenry Alex Rubin w swoim Disconnect próbował właśnie troszkę szerzej wejść w temat. Posłużył się reprezentantami różnych środowisk i grup wiekowych zagubionych w problemach dzisiejszości, ale i to koniec końców nie zagwarantowało mu uniknięcia tych samych błędów, jakie popełnili jego poprzednicy.


Trzy przeplatające się ze sobą historie, które opowiadają o problemie dzisiejszych „elektronicznych” czasów, sprytnie poruszają całe spektrum globalnego problemu. Począwszy od małoletnich dowcipów na facebooku, przez pornobiznes w sieci, wplątaną w to dziennikarską etykę, by na przestępczości internetowej skończyć. Różni reprezentanci naszego dzisiejszego świata doświadczają wszystkich tych przekleństw, które dla większości z nas wydają się zupełnie oczywiste i znane z autopsji. Jedno tylko zdjęcie, filmik z weekendowej najebni, czy nieświadomie udostępnione w sieci prywatne dane mogą dziś przekreślić oraz zniszczyć ludzkie życie. Disconnect, czyli "rozłączony", to także bardzo pożyteczna alegoria wyobcowanego człowieczeństwa, które utraciło kontakt z realem. Ludzie sami rozłączyli się ze swoimi bliskimi, by pod pretekstem szukania innych definicji szczęścia ugrząźć w równoległych rzeczywistościach. Rubin ukazując problemy swoich bohaterów ukierunkował ich, oraz siłą rzeczy również widzów, na clou tego zjawiska, czyli na to, od czego zwykle wszystko się zaczyna. Na zaniku dialogu. To trochę jak oglądanie Matrixa od tyłu. Można wtedy zaobserwować historię młodego człowieka, który rzucił narkotyki i znalazł pracę ;) Czyli taki to trochę klasyczny ton moralizatorski, ale nie przesadnie nachalny, raczej o charakterze edukacyjnym.

Oglądając więc jak wyobcowany nastolatek nawiązuje internetowy kontakt z fikcyjną Jessicą, kiedy łasa na wieczną chwałę i sławę dziennikarka (fajny milf) dotyka delikatnego tematu pornografii w sieci, a przeżywające kryzys małżeństwo zostaje w najmniej odpowiednim momencie okradzione przez hakera, doskonale widzimy ich wszystkich popełniających proste błędy, które w konsekwencji powodują, że odbijają się oni od dna, osiągając przy tym jakąś życiową mądrość, którą gdzieś wcześniej zagubili. W zasadzie to nic wielkiego, ale warto obejrzeć. Przyzwoita gra aktorów drugiej ligi. Tym bardziej dziwi mnie nazwisko Maxa Richtera pod opisem: Muzyka. Ale to dobrze. Jego brzmienia są świetnym dopełnieniem tego całkiem udanego filmu.

Czy więc internet jest taki zły jak można wyczytać z tego tekstu? Nie. Nie jest. To raczej ludzie stają się źli korzystając z jego dobrodziejstw. Jesteśmy skazani na jedno i drugie. Im mniej naszych danych w sieci tym lepiej. Ale coraz z tym trudniej niestety. Wystarczy że masz konto w banku, rozliczasz się z podatków, czy robisz zakupy w e-sklepie. Nasze dane są wszędzie i nic z tym już nie możemy zrobić. Owszem, zawsze można trzymać kasę w skarpecie, nie posiadać komputera i robić gotówkowe zakupy w Lidlu, ale powiedzmy sobie szczerze, czy nasze życie będzie wtedy lepsze? Nie mamy wyboru. Znam kilku, którzy nadal z tym walczą. Z systemem w sensie. Szanuję i podziwiam, życzę też szczęścia, ale to zwykłe Don Kichoty, które uganiają się za wiatrakami. Wypada nam więc tylko używać tych współczesnych dobrodziejstw z głową i zdroworozsądkowym umiarem. Kontrolować siebie i naszych najbliższych, zwłaszcza najbardziej narażone na przekleństwo internetu dzieci, nie przesadzać w jedną, czy drugą stronę, nie dawać się zawłaszczyć przez gadżety i sieć. Wiem, że to brzmi dość absurdalnie, bo napisane jest z klawiatury człowieka, który anonimowo publikuje na blogu, prowadzi fan page na fejsie i spędza coś pod pół dnia w sieci, ale... ja serio żywię odrazę do tego świata. I durnych ludzi, których nomen omen, uwielbiam hejtować w sieci. Taki to już nasz zasrany e-Life w pigułce. Nie ma przed nami żadnej nadziei.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7



czwartek, 31 października 2013

Simon mówi: Oglądaj tylko jeśli musisz

Simon Killer
reż. Antonio Campos, USA, 2012
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Jest taka gra dla dzieci (albo pijanych dorosłych). „Szymon mówi (Simon Says)”, w której jeden z uczestników wybierany jest na Szymona, a reszta dzieciaków/pijaków musi go z uwagą słuchać. Gdy Szymon powie: "Szymon mówi: Napijcie się piwa", pokazując przy tym ruch imitujący przechylenie kufla/butelki, wtedy wszyscy muszą się go posłuchać i przechylić kufel/butelkę (najlepiej prawdziwą). W przypadku gdy Szymon powie: "Klepnijcie stojącą koło was niewiastę w tyłek” (w wersji zniewieściałej – faceta) i pokaże ruch imitujący dawanie klapsa, ale bez powiedzenia: "Szymon mówi", to wszyscy uczestnicy muszą w tejże chwili pozostać w bezruchu (niestety). Gdy ktoś złamie zasady i się pomyli, odpada z gry. Zabawa toczy się do momentu kiedy zostanie tylko jedna osoba, która zostaje wtedy Szymonem i może iść do łóżka z dowolną ilością kobiet na imprezie (żart, sam to wymyśliłem). Film Simon Killer jest trochę jak ta gra właśnie.

Główny bohater - Simon (jakżeby inaczej), chodzi sobie po ulicach Paryża i mówi różne rzeczy, a my musimy go słuchać i albo reagować, albo siedzieć w bezruchu i męczyć się dalej. Ja niestety bardziej się męczyłem. Może nie jakoś wybitnie, ale jednak. Był pot i łzy. Przez cały film ani razu nie słyszałem komendy: „Szymon mówi”, więc pozostał mi bezruch i czekanie na kolejne hasło, kadr, dialog, tekst, napisy końcowe. Musiałem więc przebrnąć przez całą tą treść, która ciągnęła się jak leniwe kluski w tysięcznym odcinku Klanu, by koniec końców pozostać z niczym. Z niczym godnym uwagi.

A jednak mimo to dotrwałem do końca i nawet bez przewijania (sukces Faktu). Tą dość z pozoru kłopotliwą sytuację uratowały przede wszystkim niezłe zdjęcia i całkiem zgrabna muzyka. Dwa grosze dorzuciła do tego jeszcze apetyczna pupcia Mati Diop (klik!). Strach pomyśleć jakby to się wszystko skończyło, gdyby nie powyższe. Zapewne Simon nie doszedłby wtedy do Sundance, gdzie film był nominowany w kat. "Najlepszy dramat", ale skoro już zawitał na te nieco głębsze wody, to teraz trzeba się z nim trochę popluskać w jednym basenie oraz spróbować wyciągnąć jakieś zwłoki wnioski. A te są niestety takie, że to w istocie bardzo przeciętny film. W sam raz dla kinematograficznych masochistów.

Naszego Simona poznajemy już w pierwszej scenie filmu, podczas której w rozmowie z przyjacielem rodziny u którego zatrzymał się w Paryżu, opowiada mu/nam o swoim życiu. I tak już po kilku minutach od momentu ułożenia się wygodnie na kanapie wiemy mniej więcej kim jest, jakie i kiedy studia ukończył, wiemy też, że po wielu latach zostawiła go dziewczyna (znam ten ból chłopie) i teraz musi sobie dychnąć oraz poukładać w głowie wszystko od nowa. Ale generalnie i na pierwszy rzut oka, wydaje się być w porządku, acz lekko zagubionym gościem. Nawet wielu samców w jego wieku będzie mogło się z nim szerzej zaprzyjaźnić, a nawet i utożsamiać, zwłaszcza podczas wieczornych masturbacji przed komputerem, oraz w momencie otrzymywania kosza od fajnych dziewczyn poznanych na mieście. Gołym okiem widać, że nie jest mu lekko w nowym, obcym środowisku, a także, że coś mu ciąży na umyśle. I kiedy wydawać by się mogło, że piękne romanse w Paryżu trafiają się tylko na filmach, nagle uzmysławiamy sobie wraz z Simonem... że to przecież też jest tylko film. Nasz sfrustrowany bohater trafia przypadkiem do burdelu gdzie poznaje "ją" (tą od tej fajnej pupy). I nagle bum i nagle bach, znikąd pojawił się Amor z łukiem napiętym jak skóra na twarzy Ibisza, oraz z zatrutą strzałą wycelowaną w kierunku biednego Simonka. Słychać strzały.


Romans się o dziwo rozwija w najlepsze. Piszę „o dziwo”, bowiem nie wiele się w nim kupy trzyma. Nasza piękna pupa, która sama dostała od życia i rodzaju męskiego wiele pięści w twarz oraz podbrzusze, niezwykle szybko i łatwo daje się uwieść swojemu klientowi. Zagraniczny chłopak, ani specjalnie ładny, ani zaradny, bez pieniędzy, bez lokum, bez podstawowych informacji o tym skąd jest, czym się zajmuje i po co przybył do miasta nad Sekwaną, wkrada się jednak jakoś w łaski ledwo wiążącej koniec z końcem prostytutki, która (o zgrozo!) nawet kupuje mu koszulę. Jej, oraz innych "ofiar" Simona naiwne poczynania, mogą być pożyteczną nauczką dla młodych kobiet, które szukając miłości za wszelką cenę, często łamią zdroworozsądkowe zasady bezpieczeństwa. Zatem lista odbiorców filmu właśnie powiększyła się o jakiś miliard kobiet na całym świecie.

Ale są też i męskie dramaty. Mroczna tajemnica i frustracja jakie wewnętrznie gnębią Simona, poniekąd spowodowane są właśnie przez wystawienie go do wiatru przez bliżej nam nie przedstawioną niewiastę. Do czego jest zdolny zakochany facet porzucony przez swoją wybrankę serca może sobie wyobrazić pewnie każdy, kto tylko przeczołgał się przez tunel odrzucenia. Zatem jego poczynania można interpretować w bardzo szeroki i wielotorowy sposób, w zależności od posiadanej płci. Z pewnością nadają się one do analizy przez armię psychologów, ale jako, że się nie znam, to na wszelki wypadek się wypowiem. Uważam więc, że facet albo mści się na kobietach, które w jego mniemaniu wszystkie są takie same (poniekąd ma rację niestety), albo też próbuje znaleźć wśród nich zrozumienie i ukojenie bólu jaki w nim tkwi, przypisując każdej z napotkanych dziewcząt cząstkę jego własnej ex, a nawet i matki, bo jej wątek też się przewija przez ten chaotyczny łeb. Oczywiście najwygodniej można napisać, że Simon jest po prostu chory. A tam chory. To zwykły psychol jest.

Antonio Campos (reżyser) jakoś jednak tak niemrawo podchodzi do próby zdiagnozowania przyczyn tego, dlaczego nasz Simon wymyka się spod szeroko rozumianej kontroli. Nie bardzo też pomaga widzom, którzy zachodzą w głowę, by okiełznać zjawisko, w którym ze spokojnego i z pozoru normalnego faceta, Simon staje się nagle zabójcą. Myślę, że przedstawiając nam go w taki, a nie inny sposób, Campos na konkretnym przykładzie chciał nam pokazać jak wielkie i niezbadane mroczne tajemnice czają się w ludzkich samotnych i zagubionych w wielkich miastach umysłach. Nihil novi. Z pewnością. Takich, jak nie większych psycholi, spotykam każdego dnia w porannym autobusie jadąc do pracy. W dzisiejszych zabieganych za iluzorycznym szczęściem czasach niewielu umie się odnaleźć i utrzymać na powierzchni względnej normalności. Sam mam z tym czasem problem. Na szczęście jeszcze nikogo nie zabiłem, ale lać po ryjach idiotów i patrzeć przy tym, czy równo puchnie, mam ochotę często. Coraz częściej ostatnimi czasy. I to na swój sposób mnie trochę przeraża.

Simon Killer jest więc także filmem dla anonimowych frustratów i nieodkrytych jeszcze przez samych siebie psycholi. Opowiada o sfrustrowanym świecie, o sfrustrowanych ludziach, o samotności oraz potrzebie akceptacji i miłości. Historia ta jest wycinkiem z życiorysu frustrata - zabójcy, ale nie taką w stylu Falling Down, w którym grasujący z bejsbolem po autostradzie William Foster faktycznie ma jakieś powody, by nagle przepotwarzyć się w złego. Geneza zła Simona jest o wiele bardziej zawiła, a przez to niezrozumiała. Ogląda się go więc w sposób niezobowiązujący. Bez morału, bez głębszych wniosków, ot, współczesny dramat młodego człowieka zagubionego w wielkim świecie i własnym umyśle. Przyjemne zdjęcia, długie kadry, mało treści i słów udekorowanych naprawdę niezłą ścieżką dźwiękową. Przesłuchałem ją całą i prawie połowę utworów zapisałem sobie na dysku, więc chyba faktycznie jest nieźle (albo to też źle jest ze mną). A teraz tak na zakończenie „Simon mówi: Oglądajcie rozważnie i tylko jeśli nie macie nic lepszego do roboty. Film zdecydowanie na raz”. Wykonać.

3/6

IMDb: 6,0
Filmweb: 5,9





środa, 9 października 2013

Pies w sosie słodko-kwaśnym

Pieta
reż. Kim Ki-duk, KOR, 2012
104 min. Aurora Films
Polska premiera: 01.11.2013
Dramat



Za azjatyckim kinem specjalnie się nie uganiam, ani tym bardziej nie przepadam, prawdopodobnie przez dość rażące różnice kulturowe, które czasem stanowią dla mnie barierę wprost nie do ogarnięcia w trackie jej pokonywania. Nie mniej lubię raz na pewien czas wziąć paszport do ręki, znaczy się pilota od tv i teleportować się do dalekowschodnich landów, w których zjada się psy, a programy rozrywkowe w telewizji przewyższają swoimi doznaniami te związane z polizaniem papierka nasiąkniętego dietyloamidem kwasu D-lizergowego (LSD znaczy się). Nie wiem, czynię tak chyba i pewnikiem tylko z ciekawości. Obcując z azjatyckim kinem, zwłaszcza japońskim, czy też po prostu z ichniejszą ekspresją kulturowo-obyczajową, czuję się trochę jak Bill "Fucking" Murray zagubiony w studiu tokijskiej telewizji w Między słowami. Mój słowiański styl bycia często nie potrafi sobie poradzić ze stanem umysłu jaki funkcjonuje na co dzień kilkanaście stref czasowych na prawo ode mnie, ale przyznaję, od czasu do czasu potrzebuję tą różnicę sobie po raz kolejny wyznaczyć, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduję się po jej właściwej stronie.

I właśnie uczyniłem to ponownie. Trochę z braku laku, a po trochu z nudów. Znów szczerze cieszę się z tego, że urodziłem się nad Wisłą, a nie dajmy na to, nad Han-gang w Korei. Tej Południowej, bo Północna wiadomo, jest poza wszelką konkurencją. Właściwie to nie umiem racjonalnie wyjaśnić tego, że Azjaci tak po prawdzie, to mnie nie kręcą w ogóle (jakkolwiek mało sztywno to brzmi). Nie to, że jestem ukrytą opcją rasistowską, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić siebie ze skośnymi oczami. Nie umiem też znaleźć się w swoich wyobrażeniach w dwuznacznej pozycji z Azjatką (chyba, że po alko - dużo alko). Te od zawsze mienią się w mych oczach zupełnie aseksualnie. Wiem co mówię. Testowałem wielokrotnie. Do tego ta ich wrodzona i męcząca serdeczność, pracowitość, ufność, uległość oraz niskie kłanianie się. W porządku, Japonia, czy Chiny mają wspaniałą historię, potężną przeszłość, którą szanuję, a w kilku przypadkach nawet i zazdroszczę, ale z punktu widzenia centrum Europy, azjatycka społeczność wydaje się być dla mnie zbyt hmm… ekscentryczna. I to nawet biorąc pod uwagę mój wysoki poziom upośledzenia procesów poznawczych.

Ichniejsze kino, zwłaszcza japońskie, rzecz jasna miało, ma i mieć będzie zawsze dużo do zaoferowania. Wystarczy wymienić tylko Kurosawę, Kinoshitę, Kobayashiego, czy Ichikawę - te nazwiska mówią kinomaniakom, zwłaszcza fanom dalekiego wschodu, wszystko, a przynajmniej powinny. Nawet i mnie, mimo, że fanem przecież nie jestem. Kinematografia chińska z kolei, pod kątem produkcji filmów stanowi trzecią siłę na świecie (ponad 500 tytułów rocznie). O hinduskim Bollywood nawet nie chcę się szerzej rozwodzić, gdyż jego fenomenu nie jestem w stanie ani pojąć, ani tym bardziej zrozumieć, a co dopiero zaakceptować. Nie mniej trudno uznać, by jego znaczenie na mapie filmowego świata należało do mikroskopijnych. Jest jeszcze Korea Południowa o której tym razem szerzej. Jeszcze na początku lat 90-tych tamtejszy przemysł filmowy tonął w cenzurze i ideologicznym marazmie, ale wraz z szybkim rozwojem gospodarczym, oraz dzięki inwestycji w branżę takich koreańskich potentatów jak Samsung, bum na produkcję filmową zaczął być tak donośny i zauważalny na całym świecie, niczym masowo pojawiające się na ulicach europejskich miast Hyundaie i Daewoo. Na fali popularności wypłynęły takie nazwiska jak Chang Youn-hyun, Kwang-su Park, Chan-wook Park, czy bohater dzisiejszej recki - Kim Ki-duk. Dzięki kinematograficznej przemianie koreańskie kino przedarło się przez politycznie granice kraju i trafiło pod strzechy światowych festiwalów, a nawet ubiło sobie gniazdko w mainstreamie.

Kim Ki-duk, to przede wszystkim Pusty dom (2004). Pamiętam jak wczoraj, że było to moje jedne z pierwszych wartościowych zetknięć się z kinem koreańskim. Jego wcześniejsza Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003) ku rozpaczy milionów zachwyconych nią istnień ludzkich, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie, to nie zrobiła żadnego. Pusty dom wraz z Oldboyem (2003) Chan-wook Parka, otworzyło w mej łepetynie szerzej furtkę na ten właśnie kierunek geograficzny. Od tamtej pory minęło już trochę zimnych i deszczowych wiosen, podczas których pokusiłem się na kilkanaście koreańskich tytułów, ale poza Panem i Panią Zemstą nic szczególnie mi już nie utkwiło w pamięci, acz z pewnością mam jeszcze sporo braków i tyłów, które domagają się podgonienia. Problem w tym, że, jak pisałem na początku, zbytnio się za nimi nie rozglądam. Z ciekawości sprawdziłem sobie nawet przed chwilą, ile na mojej liście ulubionych filmów jakie dotąd widziałem (na razie coś pod 800 tytułów) znajduje się azjatyckich produkcji. Piętnaście. Wstyd? Nie, po prostu niechęć i uprzedzenie.


Najnowszy film Kim Ki-duka – Pieta, wjedzie do naszych kin jak zwykle ze sporym, ponad rocznym opóźnieniem, 1 listopada. Czy warto wydać parę cennych złociszy, by obczaić go na wielkim ekranie? Nie wiem. Ale nie dlatego, żeby postawić się w wygodnym środku i nie podpadać zarówno fanom, jak i jego hejterom, ale dlatego, że… po prostu nie wiem. To bez dwóch zdań trudne i bardzo wymagające kino. Widowiskowość: Zero. Jeśli jednak pozwolimy mu beznamiętnie się porwać, oraz wtopimy w tą jakże trudną do przyswojenia przez przeciętnego wyznawcę cywilizacji zachodniej tkankę, to może jakoś przebrnie się do końcowych napisów i to bez dużej utraty życiodajnych płynów. Fanów gatunku i tamtejszej szerokości geograficznej zachęcać nie trzeba, bo ów tytuł już pewnie dawno spenetrowali, przetrawili i wydalili.

Pieta dźwiga na swych barkach wszystkie ciężary, wady i wzloty (wbrew pozorom też ważą i to całkiem sporo), jakimi obdarzone jest kino azjatyckie, a raczej, jakie tli się w moim ugruntowanym już dawno na ich temat wyobrażeniu. Jest bez dwóch zdań zmysłowe, szalenie intymne i osobiste, do tego obdarte ze sztuczności. Chyba niewiele nacji na świecie potrafi żonglować na ekranie tak bogato wyposażonym w uczucia, emocje, nostalgię i duchową masturbację wachlarzem. Ale to przede wszystkim dlatego, że skośno patrzący na świat wysysają te dary już z mlekiem matki. Gdy więc przeciętny Europejczyk przebije się już przez pierwszą linię demarkacyjną, czyli pogodzi się z trudnymi naleciałościami stricte lingwistycznymi i ekspresyjnymi głównych bohaterów, pozostanie mu już tylko akceptacja fabuły. A w tym konkretnym przypadku, mimo nieśpiesznego tempa, niezbyt głębokiego rozbudowania i zawoalowanej treści, przykuła ona mą uwagę, a nawet skutecznie prowokowała moją ciekawość do śledzenia z dużym zainteresowaniem każdej kolejnej upływającej minuty filmu. Co prawda miałem w trakcie seansu dwa kryzysy, w których za wszelką cenę chciałem przewinąć „akcję” do przodu, a nawet zakończyć walkę przed czasem niemodnie rzucając na matę ręcznikiem, to jednak jak na mnie, to i tak był to całkiem niezły wynik.

Trudno jest mi tylko zaakceptować dość szybką przemianę głównego bohatera, Kang-do, obdartego ze wszelkich uczuć, skrupułów, współczucia oraz symptomów empatii, pałającego się zawodowo egzekucją długów w slumsach wielkiego, błyskawicznie rozwijającego się miasta. Do skutecznego ściągania ekstremalnie wysokich procentów i rat od pożyczek zaciąganych przez tamtejszą biedotę, stosuje on dość drastyczne metody, zwane potocznie - nielegalnymi, o charakterze przestępczym. W momencie niespodziewanego pojawienia się w jego życiu kobiety w średnim wieku, zaczyna się jego mentalna przemiana, a w przypadku widza, zgadywanka. Co prawda reżyser daje nam od niemal samego początku wyraźnie do zrozumienia, jakim finałem może się ów przemiana głównego bohatera zakończyć, to jednak muszę przyznać, iż sposób poprowadzenia jej do końca, oraz forma prezentacji, wyszła Kim Ki-dukowi całkiem zgrabnie.

W przedstawionym nam w ten sposób morzu, a wręcz oceanowi brutalności, przemocy oraz nienawiści jaka towarzyszy mieszkańcom slumsów, a także biorąc pod uwagę zamysł metaforyczny reżysera - na całym świecie, nam wszystkim - z pomocą biblijnych, trochę może i oklepanych motywów, Ki-duk odnajduje na tafli wzburzonego morza i oceanu kawałek pięknej, dziewiczej wyspy, oraz nazywa ją "Nadzieja" (jeszcze człowieczeństwo nie umarło). Pieta po włosku oznacza "miłosierdzie", a plastyczną jej wersją jest ta watykańska, autorstwa Michała Anioła z roku 1499 roku, znajdująca się w bazylice św. Piotra, a przedstawiająca Matkę Boską trzymającą na kolanach martwego Jezusa Chrystusa.

Nawiązania, choćby sądząc po samej okładce, są aż nadto widoczne. Cała opowieść również krzyczy do widza, wali go po łbie obuchem i prowadzi za rękę w stronę duchowej destrukcji i późniejszego odkupienia. Matczyna miłość, poświęcenie i oddanie, zemsta i przebaczenie, wszystko to bazuje na jaskrawych przeciwieństwach i splata się w jedną spójną całość, w casus ludzkości - grzesznej ludzkości. Nihil novi - rzekłby klasyk, ale ze względu na azjatycką wrażliwość, oraz dzięki całkiem interesującemu i uniwersalnemu poprowadzeniu historii o zbłąkanej we wszechświecie duszy, Pieta wydaje się być apetycznym kąskiem zdecydowanie nadającym się do konsumpcji, ale niestety, będąc przy tym również niestrawnym wyrobem mięsopodobnym. Smakuje trochę jak świetnie przyrządzony przysłowiowy pies zmielony wraz z budą (zgaduję, bo przecież nie jadłem - chyba). Grunt, że chociaż ładnie pachnie.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1


niedziela, 8 września 2013

Oczy dziecka

Broken
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny



„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.

Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".

Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.

Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.


Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.

Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.

Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.


Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.

Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.

Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.

Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6




sobota, 3 sierpnia 2013

Bodo na koksie

Dziewczyna z szafy
reż. Bodo Kox, POL, 2012
90 min. Kino Świat
Dramat, Komedia



Dziewczyn w kinach było w ostatnich miesiącach całkiem sporo nad Wisłą. A to Dziewczyna w trampkach, a to inna z lilią, była też też taka jedna małpa z tatuażem, w świecie XXX zapewne Dziewczyna z dildo vol. 75, a wczoraj zaś, widziałem na ulicy dziewczynę z arbuzem. Ostatnio, tzn. będzie już kilka tygodni temu, gdzieś w świecie równoległym, znaczy się w internecie, natrafiłem na krzepiące statystyki dotyczących mej Warszawy (Cześć i chwała bohaterom – to jeszcze ad wczoraj). Konkretniej to jej mieszkańców, słoików i więźniów geograficznych. Otóż wynika z nich jasno, że ponoć przypada na mnie, znaczy się na jednego całkiem zdrowego ogiera, coś ponad półtorej niewiasty (o ile dobrze zapamiętałem). Czyli statystycznie będzie dla mnie tak ze dwie pary cycków, ale już tylko jedna pupa. Wystarczy jednak stanąć na pięć minut w jakimś ruchliwym miejscu w centrum miasta, by po krótkiej, acz dość intensywnej obserwacji przypadkowej „męskiej" populacji, uznać z tkwiącą w oczach marnością i szczerym zawodem, iż tych niewiast przypada na jednego MĘŻCZYZNĘ jednak ze dwa razy więcej i to już bez żadnych cięć kobiecych wdzięków na połowy. Wyjątkowo marną dla mnie konkurencję płodzi dzisiejsza moda na spółę z tą zniewieściałą popkulturą. Nie sądziłem że to kiedyś napiszę, ale strach jest mieć dziś syna. Znak czasów.

Z tych płciowych rozważań to nawet zacząłem w szczycie medialnej żenady trochę współczuć brytyjskiej parze książęcej i temu no, jak mu tam, "Rojal bejbi", czy tam innemu Królowi Julianowi. Przy tych wszystkich spazmach, okrzykach i euforii wypełnionej ejakulatem milionów ludzi dało się usłyszeć całkiem poważne komentarze waginosceptycznych środowisk w stylu: „Niech dorośnie i w wieku 13 lat sam zdecyduje jaką będzie miało płeć i przyjmie orientację seksualną w jakiej się to jeszcze trudno definiowalne coś będzie czuło najlepiej”. A że tak powiem, w dupach się dziś ludziom przewraca od tego dobrobytu. Ten na szczęście jest w odwrocie. Zła wiadomość jest jednak taka, że u nas również.

Królewskie bejbi trochę popsuło mi dziewczęcą retorykę od której zacząłem, no ale tak jakoś wyszło. W końcu jestem na wczasach, to i myśli mam rozbiegane. Za jakieś dwanaście godzin będę skąpany w słońcu i popijał idealnie schłodzone (uwaga, lokowanie produktu) Somersby. Wiem, że to nie piwo, ale jak bozię kocham, ani razu go tak jeszcze nie nazwałem. No więc będę z nim w łapie sobie żeglował bajdewindem po naszych pięknych Mazurach i wkurwiał ludzi pracy mmsami. A nie. Będę to robił po pojutrze, znaczy się w poniedziałek rano zacznę swą vendettę.


No ale wróćmy do dziewczyn. W końcu wakacje. Wiem, że o dość starym filmie będę się teraz trochę wymądrzał, a przecież już inne są aktualnie na tapecie (zapewne stąd te wszystkie jęki zawodu), ale po pierwsze, mam to akuratnie w głębokim jak nasza dziura budżetowa poważaniu, a po drugie, film jest na tyle zjawiskowy, że wypada aby miał na moim blogasku swoje miejsce na ziemi. Choćby i dwa miesiące, czy też pół roku po wszystkich którzy zdążyli już o nim w tym czasie zapomnieć. Zasłużył i basta. Zupełnie inną jest jednak kwestią fakt, że widziałem go już przeszło miesiąc temu, ale to, że dopiero teraz z niego się spowiadam jest tylko i wyłącznie winą Rostowskiego, Żydów i Masonów. I będę się tej wersji trzymał nawet stojąc w rzęsistym deszczu i w ludzkim zatorze u bram Św. Piotra.

Z tą Dziewczyną z szafy to w ogóle jakieś przykre nieporozumienie nade mną wisi. Umknął mi bowiem ten tytuł zawczasu, kiedy to w zapowiedziach się prześlizgiwał w branżowych infoskach, na festiwalowych ekranach się wyświetlał oraz w kinowych zwiastunach prężył muskuły. Do tego stopnia mi spieprzył z pola widzenia, że sądziłem nawet jeszcze jakoś koło początku czerwca, że to film nie Polski, a zagramaniczny jakiś, durny w dodatku, około romantyczno-komediowy i w zasadzie to nie chce mi się go oglądać, bo z plakatu waliło stęchlizną (wkleiłem inny, ładniejszy, żeby nie było). Zdecydowanie wielbłąd półrocza, a kto wie, może nawet i całego roku mi z tej omyłki wyjdzie. Ale nie, nie wstydzę się tej wtopy. Ludzką rzeczą jest dziś być nie na bieżąco z kulturą. Zwłaszcza w świecie utkanym z kiczu i tandety. Gdy więc do mej pustej łepetyny dotarła ta jakże zaskakująca wiadomość, iż wcale nie jest to wyrób różowo podobny z importu, a także kiedy rozpoznałem na plakacie warszawski Hotel Marriott i co najważniejsze, zwiastun, no to jeb! Grzmotnęło we mnie niczym te salwy honorowe we wczorajszych uroczystościach na Powązkach. Ja pierdziu... te sterowce nad Warszawą. Coś pięknego!

Bodo Kox, czyli Bartosz Koszała, niekwestionowany królewicz polskiego offu i kina niezależnego rodem z Wrocławia, po latach tułaczki po niskobudżetowym królestwie (acz z sukcesami), wspiął się w końcu na kinematograficzne wyżyny i zadebiutował w poważnym, pełnometrażowym kinie fabularnym. Mówiąc krótko, każdy, kto szedł na ten film w ciemno do kina ryzykował jakieś dwadzieścia kilka złociszy. W dobie odwracania się dobrobytu od naszych domowych budżetów, taka strata musiałaby więc trochę uwierać. Na szczęście to jedna z tych produkcji, która po jednorazowym zainwestowaniu gotówki, lokuje na naszym koncie długoterminową i korzystnie oprocentowaną lokatę, z której to po latach możemy sobie zafundować np. trwałą ondulację lub weekend w SPA. Innymi słowy - Niezwykle pozytywne dzieło. Poza cyklicznym Smarzowskim, nic mnie tak w ostatnich latach w polskim kinie nie zauroczyło.

Opowieść o dziewczynie zamkniętej w szafie oparta jest na pomysłowym, acz banalnie prostym scharakteryzowaniu najważniejszych pięciu, niezwykle barwnych postaci. Druga rzecz, to dobrze dobrane nazwiska aktorskie, które miałyby w ów postacie się ubrać. Mecwaldowski – Trafiony. Różańska – Na początku myślałem, że pomyłka, ale ostatecznie też siadło. Lubos – Toż to był pewniak! Głowacki – Wspaniałe odkrycie, a Sawicka – klasa sama dla siebie. Czyli 5 na 5, znaczy się 100% skuteczności, a to już połowa sukcesu. Drugie pół to sama opowieść i forma jej przedstawienia. Reżyseria, zdjęcia, humor i emocje, dużo emocji. Bodo Kox zamykając pięcioro wybitnych oryginałów (no dobra, czwórkę i dzielnicowego) w jednej klatce typowego warszawskiego bloku z wielkiej płyty, stworzył (a co mi tam, użyję tego słowa) epicką blokersową słodko-gorzką opowieść o świecie ludzi walczących z głupotą, z własnymi niedoskonałościami, chorobą oraz społecznym wyalienowaniem zanurzonym po pas i szyję w wykwintnym czarnym humorze. Dziewczyna z szafy broni się świetnie przed uprzedzeniami oraz licznymi karykaturalnymi przerysowaniami i sama winduje się wysoko ponad polską przeciętność. Niewiele rodzimych tytułów tak potrafi. Średnio, dwa, góra trzy na rok. Zatem sukces drodzy państwo.

W pewnym sensie moja intuicja miała rację podprogowo odrzucając przynależność tego tytułu do panteonu polskich produkcji filmowych. Film ogląda się bowiem jak wyszukane kino zagraniczne na jakimś dobrym festiwalu filmowym. To rzecz jasna nie jest pogromca polskich Box Office'ów, ale to tylko dodaje mu charyzmy i uroku. Bodo Kox mocno zaskakuje i rozpycha się łokciami w kolejce po pieniądze z PISFu. Podał im widoczny jak na dłoni wspaniały argument na tacy i wykrzyknął w twarz niedowiarkom - Umiem kręcić filmy o jakich nawet nie jesteście w stanie pomarzyć. Powiem krótko i dosadnie - Nie spierdol tego chłopie. Nie wiem co ci tam dosypali do zupy, ale jedz jej więcej. Drugie "wow" tyczy się Mecwaldowskiego. Dotąd moja opinia o nim była zupełnie ambiwalentna. Z naciskiem na "dotąd". Klasa. Duży awans na liście moich ulubionych aktorów.

To by chyba było na tyle. Już przecież po północy, a dziewczyny nie miały dotąd jeszcze niczego ciepłego w ustach. Czizes, serio to napisałem? Jakby co, to nie moje. Kiedyś gdzieś usłyszałem i mi tak utkwiło w pamięci. Muszę się jeszcze dopakować i wstać wcześnie rano, więc nie chce mi się sprawdzać błędów. Dlatego prośba do wiernych i przypadkowych czytaczy. Jak ktoś coś zauważy szczypiącego w oczy, niech napisze donos w komentarzach. Po powrocie, obiecuję, poprawię się. Jeszcze tylko na koniec małym sprostowaniem chcę się podzielić. Otóż to nie prawda, że pod pantoflem, tudzież innym żeliwnym ustrojstwem się z tej miłości zaklinowałem, co też kilka osób w uszczypliwy sposób dało mi do zrozumienia. Owszem, trochę się pozmieniało, ale prawda jest taka, że mnie się po prostu tak po ludzku i zwyczajnie... kurewsko nic nie chce. Po urlopie i podładowaniu baterii będzie lepiej. Musi.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,4



niedziela, 9 czerwca 2013

Rzeka tajemnic

Mud
reż. Jeff Nichols, USA, 2012
130 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 31.05.2013
Dramat, Sensacja



Ostatnio na jakiejś towarzyskiej prywatce (no dobra, zwykła plebejska najebnia) pewien znajomek dysponujący dość mglistą świadomością, skądinąd słuszną, w której według niej należę do osób, które rzekomo kręci kino, film i prywatne życie gwiazd (to akurat jest wierutna bzdura - gwiazdy podziwiam tylko na niebie), zapytał się mnie znienacka o ulubionego reżysera. Nie wiem na jaką cholerę była mu ta informacja potrzebna, zapewne zupełnie do niczego, być może też chciał tylko zagaić lub podtrzymać raczej jałową dotąd rozmowę, no ale zrobił to. Zapytał. Na to ja mu odbiłem piłeczkę, że jednego ulubionego reżysera to ja drogi przyjacielu nie posiadam, bo to jest przecież bez sensu, tak samo jak bez sensu jest mieć tylko jedną ulubioną kobietę/książkę/film, czy też tylko jednego zęba (niepotrzebne skreślić). Lubię i cenię przynajmniej dziesięciu reżyserów - ciągnę dalej - tak samo jak podoba mi się wiele różnych kobiet. Ciężko o monogamię w świecie kultury i seksu, proste. „Ok, to wymień”. Zbaraniałem.

No więc wymieniam mu. Kolejność przypadkowa i na odpieprz się pan ode mnie. Kubrick, Lynch, Tarkowski, Kieślowski, Bergman, Allen i tepe, w większości już nieżyjący, no bo taka to smutna prawda niestety, a przecież coś z młodszego i dychającego jeszcze pokolenia przyszło mi na myśl, te wszystkie Jarmusche, Refny, Inarritu, Tarantiny, von Triery, Aronofskie, czy bracia Coen, doszedłem więc tak do, ja wiem, chyba dwudziestu nazwisk i raptem sobie uzmysłowiłem, że wymieniłem przed chwilą także Jeffa Nicholsa. Mój interlokutor, sądząc po zasępionym wyrazie twarzy zatrzasnął się w swoim przaśnym świecie już pewnie przy trzecim nazwisku, a ja, nie mniej zaskoczony, odkryłem raptem, iż wspomniany dwie linijki wyżej Nichols nie wiedzieć czemu, kiedy i jak wkroczył do mojej świątyni zajebistości, choćby nie wiem jak przypadkowa ona by była. Jakże to tak? Przecież facet nakręcił dotąd jedynie trzy filmy.

Z czego tylko dwa widziałem, oba świetne. Pierwszy -Take Shelter, tak bezczelnie pominięty przez polskich dystrybutorów, a przecież to numer pięć na mojej liście ulubionych filmów ubiegłego roku. Natomiast drugi, to jego najnowszy Mud, który od tygodnia pełza sobie po naszych kinach (z rocznym opóźnieniem względem świata, ale to już chyba nikogo nie dziwi), a o którym to chcę właśnie teraz trochę się powymądrzać.

Take Shelter był dla mnie prawdziwym objawieniem i jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Nie przez opowiedzianą historię (choć przecież była ciekawa), nie za grę aktorów (choć była świetna), nawet nie za sprawny scenariusz i reżyserię (bo była i basta), lecz przede wszystkim za nostalgiczny i lekko apokaliptyczny oraz niepokojący klimat w tle. Niby nic, a mocno chwyciło mnie za gardło. Nie wiem czy nostalgia jest słowem odpowiednim do prawidłowego określenia stanu ducha jaki się uwypuklił u mnie w czasie pochłaniania seansu, ale wybaczcie, nic innego na myśl mi w chwili obecnej nie przychodzi. Długie kadry, minimalistyczne pauzy, piękne zdjęcia, wbijający się w czerep grymas twarzy Michaela Shannona, no i muzyka, niby nieinwazyjna, lecz mocno obecna, niepokojąca i podkreślająca fabułę, a raczej stany umysłu bohaterów opowieści. Wszystko to, plus okiełznanie szaleństwa i obsesji głównej postaci wprawiło mnie w nie lada osłupienie. Dziś mogę napisać, że to taki mój film i mój świat zawarty w małej kinematograficznej pigułce, dokładnie to co lubię najbardziej podziwiać na wielkim i małym ekranie. Dlatego też bardzo byłem ciekaw kolejnego kroku jaki postanowił wykonać Jeff Nichols, a który w międzyczasie zdążył już wygrać trzy razy w Cannes. Nieźle, jak na świetnie zapowiadającego się młodego reżysera.


W swojej trzeciej produkcji po raz trzeci sięgnął po swojego ulubionego aktora - Michaela Shannona, lecz tym razem pozwolił mu błyszczeć już tylko na drugim planie. Na pierwszym czaruje przede wszystkim Teksańczyk Matthew McConaughey (wreszcie dobra rola), oraz dwóch dzieciaków - Jacob Lofland (pierwszy raz na ekranie) i nieco Bieberowaty Tye Sheridan (debiutował w Drzewo życia Malicka). Towarzyszą im jeszcze takie nazwiska jak legalna blondyna Reese Witherspoon, czy dziarski dziadek Sam Shepard. Tyle o nazwiskach, na razie.

Mud, to ksywa/przydomek/imię przypadkowo odkrytego przez dwóch małolatów na niezamieszkanej wyspie w dolinie rzeki Mississippi tajemniczego mężczyznę. Ten szybko zyskuje ich zaufanie, a z biegiem czasu, oraz po kolejnych odsłoniętych kartach z jego przykrej historii życia, także sympatię i przyjaźń. Przyjaźń niezwykłą, bowiem szczerą, opartą na autentycznych relacjach "dorosły - dziecko" (sio pedofile). Trochę przypomina mi to klasę oraz styl starszych i mądrych filmów familijnych Disneya, co rzecz jasna jest dużym komplementem. Poza tym Nichols i w tym przypadku powiela swoje przyzwyczajenia oraz to wszystko czym czarował w Take Shelter. Opowieść, tym razem o wiele bardziej dynamiczną, z pogranicza filmów sensacyjnych i thrillera, znów przeciągnął do ponad dwóch, przyjemnie lecących godzin, jakby był to jego znak rozpoznawczy.

Ponownie mamy też do czynienia z długimi kadrami oraz wspaniałymi zdjęciami, o które nie było trudno, gdyż pejzaże i lokacje w jakich kręcono Mud same prosiły się o szczękoopadaizm. Ameryka przy ujściu Mississippi do Zatoki Meksykańskiej czaruje swoim rdzennym i prowincjonalnym pięknem oraz prostotą. Mieszkalne barki na rzece, małomiasteczkowy klimat, który, czy to za pośrednictwem akcentu miejscowych starszych, czy młodszych, pijaków, czy szwędających się po okolicach jedynego w miasteczku centrum handlowego dzieciaków, z każdą minutą dbały o niezwykły koloryt i błogość moich oczu. Nie sposób też uciec od wielu podobieństw zawartych w zeszłorocznym hicie Bestie z południowych krain. Podobny około rzeczny klimat, ogrom natury i Ameryka B, a może nawet i C widziana z perspektywy dzieci. Tam mała Hushpuppy, tu niezwykły duet - Ellis i Neckbone. Perfekcyjnie szczere i utalentowane dziecko na pierwszym planie = patent na sukces?


Poza fabułą i wątkiem iście sensacyjnym, o których pisać nie mam zamiaru, gdyż wszędzie można o tym przeczytać, podobają mi się pewne smaczki Nicholsa zawarte gdzieś między scenami, jakby w tle, jako uzupełnienie perfekcyjnej całości. Mam tu na myśli po pierwsze, sztywne zasady jakimi kierują się wszyscy mieszkańcy tej okolicy. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i godne wychowanie według szeregu tradycyjnych wartości. Dwójka młodocianych facetów, mimo, że nie posiada ani playstation, ani komórek jest autentycznie szczęśliwa, pełna życia i wigoru. Oboje zarażają pozytywną energią, pokazują, że w dzisiejszych czasach możliwe jest życie w oparciu o wartości, które dziś są pomijane i często wręcz opluwane, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miast krajów ponoć rozwiniętych. Oglądając film, kilka razy łapałem się na tęsknocie za moimi czasami nastoletniej niewinności, za wakacjami na wsiach, nad jeziorami, czy w lasach, z dala od miasta i jego naturalnych upośledzeń oraz niedoskonałości. W kapitalnej grze dwójki Lofland - Sheridan, dostrzegłem ogrom pasji, szczerości i nostalgii w której myślę, że każdy z nas lubi się czasem zanurzyć. To wielka rzecz umieć wydobyć taki stan ducha z aktorów-dzieci, które potrafią zarazić tym wszystkim dorosłych, często zgorzkniałych już odbiorców.

Podoba mi się także to jak reżyser i scenarzysta w jednej osobie ośmiesza jedno z naczelnych oraz fundamentalnych uczuć naszego człowieczeństwa jaką jest miłość. W filmie wielu się na niej zawodzi. Zwłaszcza mężczyźni. Młody Ellis, jego ojciec, pan Blankenship, w końcu tytułowy i najbardziej zaangażowany w nią Mud. Nie wiem czy to przypadek, może też jakieś prywatne rozliczenie się reżysera z jego przeszłością, ale w filmie zakochani i szczerze oddani faceci dostają mocno po dupie. Oczywiście trudno dostrzec w tym wszystkim kropki nad i. Nichols pod koniec odwraca kota ogonem i zaczyna się plątać w zeznaniach, ale ja chcę to odbierać po swojemu, gdyż bardzo mi się podoba tak postawienie sprawy: Romantyczni mężczyźni (jak dinozaury) - zawsze przegrywają. Inna rzecz jaka podoba mi się w tym filmie najbardziej to to, jak oczami młodego chłopaka poznajemy jak smakuje życie, radość, wierność, czym jest honor, cierpienie, ból oraz złamane serce. Świetny wachlarz najszczerszych i najbardziej pospolitych emocji. Duży plus właśnie za to, a może nawet zwłaszcza za to.

Kapitalnie przeniesiona na ekran opowieść. Świetna produkcja, dobór i gra aktorów, wspomniane już zdjęcia, oraz ponownie muzyka. Także i w tym przypadku Nichols zerżnął ze sprawdzonego już Take Shelter i użył jej jako dopełnienie całości, a nie w celu przejęcia inicjatywy. Myślę, że wszystko to można nazwać już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym i firmową zagrywką reżysera. Charakterystyczne zdjęcia-kadry-muzyka. I chyba właśnie dlatego wymieniłem go wtedy, na tej najebni jako jednego z moich ulubionych reżyserów. Z ogromną więc niecierpliwością czekam na kolejny film autorstwa Jeffa Nicholsa, a Mud, czy też Uciekiniera jak go ochrzczono nad Wisłą polecam bardzo. Chyba nawet bardziej niż Take Shalter.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,0




środa, 22 maja 2013

Jakie drzewo, taki klin

Drugie oblicze
reż. Derek Cianfrance, USA, 2012
140 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, kryminał



Gosling to, Gosling tamto, Gosling nie lubi płatków owsianych, Gosling w wolnych chwilach szydełkuje, Gosling amputował sobie obie piersi, a nie… Wait. Od czasów Blue Valentine i Drive na świecie zapanowała Goslingomania zakaźna. Nie to, żeby mnie to dziwiło, czy też specjalnie przeszkadzało. Ciasteczkowatość celebrytów to temat na zupełnie oddzielne wypracowanie. Blaski i chwała towarzyszą im już od zarania kinematograficznych dziejów, ale o atrakcyjności gwiazd filmowych, która rzecz jasna jest kwestią mocno indywidualną, oraz o gustach nie mam zamiaru dyskutować. Chyba, że o kobiecych wdziękach, wtedy zawsze. Jednak fenomen Goslinga, przynajmniej z mojego-męskiego punktu widzenia, wydaje się być trochę sztuczny i sprawnie wyreżyserowany, jak to zresztą Hollywood ma w swoim zwyczaju. Ilość ciastek w pudełku musi się przecież zgadzać.

Której dziewczyny nie zapytam o Goslinga, to słyszę coś w deseń: „W sumie może być, całkiem fajny, ale bez przesady, są większe ciacha”. Albo to dobrze świadczy o mnie i moich koleżankach, albo to jakiś pieprzony zbieg nieprawdopodobnych okoliczności. Nasze ciacho gdzie nie spojrzeć, lansowane jest jako takie wypisz wymaluj - chodzący męski ideał. No bo tak, ani nie uświadczymy głośnych skandali w jego CV, facet też nie ćpa (przynajmniej publicznie), nie chla (na umór), poza planem filmowym nikomu gęby nie rozkwasił, jest też ponoć stały w uczuciach i działa charytatywnie. Nie zdziwiłbym się, jakby jeszcze dokarmiał bezdomne zwierzęta, czy nawet miał zamiar adoptować sobie somalijskiego bobasa. Taka to bezkonfliktowa i bezinwazyjna słodkość z fajną klatą i oczkami jak u tych wszystkich kotków, co to je durne baby non stop wklejają na fejsie. Gdyby miał futerko, ludzie gnaliby do niego by go pogłaskać. Oczywiście nadal nic mi do tego, sam przecież wzdycham do ładnych pań, nierzadko aktorek, tak to widać w przyrodzie być musi. Na tym chyba właśnie polega ten cały show biznes. Żeby wzdychać i płacić.

Kobiety szaleją za Ryanem, bo ów ideał nie dość że nie brzydki, to jeszcze dostaje na złotej tacy idealnie skrojone pod niego role epickich szaleńców i życiowych outsiderów w których kochają się miliony, a także inne filmowe bohaterki i to nie koniecznie tylko na planie filmowym. Ostatnimi czasy właśnie taką miłość do niego popełniła sama Eva Mendes, która pozwoliła sobie przywłaszczyć kotka Goslinga, gdy ten miał czelność rzucić czarem w jej kierunku na planie Drugiego oblicza, o którym to szerzej za chwilę. Tak już jest z ładnymi, znanymi i bogatymi. Babcie modlą się o takich wnuków, a pewnie nie jeden facet wpada w kompleksy i w poważne zakłopotanie w momencie, gdy jego dziewczyna w chwili seksualnego uniesienia wyszeptuje imię Ryan. No ale dość o nim. Teraz będzie chór, znaczy się film.

Napięcie przed Drugim obliczem było dość duże właśnie m.in. ze względu na Goslinga. W tym roku będziemy obchodzić w sumie trzy polskie premiery kinowe z jego udziałem. Trzy pieprzone orgazmy u babeczek i pewnie też u zniewieściałych facetów. Dlatego też trochę obawiałem się każdej z tych premier, acz uczciwie muszę napisać, iż większość filmów z udziałem naszego ciacha uważam za kapitalne, lub po prostu niezłe, z Fanatykiem, Drive i Blue Valentine na czele. Oczywiście można powiedzieć, że to nie jego wina, że tak nagle świat go pokochał i wykreował na produkt wybitnie cukierniczy, tak samo jak i nie moją winą jest to, że nie wygrałem w niedzielę w amerykańskiej loterii Powerball (kolega ze stanów przywiózł mi kupon, mieli jakąś kumulację). Ale jakby tak prześledzić jego dotychczasową karierę, to Gosling już od najmłodszych lat był kształtowany na pączka z lukrem. Zaczynał przecież w klubie Myszki Mickey u boku Britney Spears, czy Justina Timberlake’a. Na szczęście skończył od nich o wiele lepiej i to pomimo tego, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

O ile pierwszą premierę z jego udziałem zwyczajnie i bez żalu sobie odpuściłem (Gangster Squad), o tyle dwie kolejne koniecznie chciałem/chcę obejrzeć, acz bardziej ze względu na reżyserów i inne takie tam czynniki poboczne. Przed ostatecznym rzutem oka na Drugie oblicze przeczytałem trochę komentarzy i recek tych szczęśliwców, którym dane już było wcześniej zaznajomić się z produktem wytężonej pracy pana reżysera - Dereka Cianfrance. No i nie powiem, trochę ciśnienie mi spadło. Przeważały słowa zawodu, ale jako, iż zwykle się nimi nie przejmuję, udałem, że nic nie czytałem.

Dwie godziny i dwadzieścia minut. Łał. Lekki niepokój na dzień dobry. Od filmów trwających dłużej niż godzina:czterdzieści wymagam zdecydowanie więcej. No ale jest Gosling, jest Mendes (acz fanem jej wielkim nigdy nie byłem), także przyzwoity Cooper (którego właśnie zacząłem lubić już tak na poważnie), oraz, a może i przede wszystkim, błyszczy się w obsadzie nazwisko dawno nie widzianego na wielkim ekranie Raya Liotty, które, co tu więcej pisać, dostarczyło mi ogromnej satysfakcji na gębie. Fajnie też było zobaczyć Mike'a Patton'a pod napisem "Muzyka". "Co więc tu można spierdolić?" - zapytałem się sam siebie z przekąsem.


Film podzielony jest na trzy części. Pierwsza, wybitnie Goslingowa, czyli jest nasze lekko sponiewierane przez życie samotne ciacho na motorze (widział ktoś kiedyś pączka na bajku?), które musi stawić czoła złośliwemu mordewindowi, czy też jak ja go nazywam - wmordęwindowi. Jest to całkiem dobra część, nawet wciąga i porusza emocjami, nie razi po oczach nonsensem, czy też złośliwym absurdem, a w dodatku fajnie się kończy. Przynajmniej dla mnie zupełnie niespodziewanie (Uwaga, właśnie zginie na świecie mała i niewinna foczka, znaczy się spoiler będzie, tak chyba już do końca akapitu, a może i jeszcze dalej, więc teraz czytacie na własną odpowiedzialność). Nasz pączuś na końcu swojego rozdziału gubi własną marmoladę leżąc z roztrzaskanym łbem na betonie. Dla mnie bomba. Patrzę na czas trwania filmu, nie ma jeszcze nawet połowy, a nasze ciacho wącha już kwiatki od spodu. Właśnie zrozumiałem skąd wzięły się te wszystkie pojękiwania zawodu. Fanki chciały sobie popatrzeć na boskie ciałko przez te ponad dwie bite godziny, a tu takie perfidne rozczarowanie. Odważne posunięcie Cianfrance. Tak szybko uśmiercić swojego najważniejszego bohatera, ode mnie szacun. Osobiście w tym momencie aż podskoczyłem na fotelu i nawet lekko podjarany stwierdziłem, iż film właśnie spodobał mi się jeszcze bardziej, a przecież tyle minut nadal przede mną, może więc będzie jeszcze lepiej. I momentami było.

W drugiej części rządzi już Bradley Cooper, czyli prostolinijny posterunkowy Avery Cross. Ten też ma wiele fanek, więc jak widać, nic w przyrodzie nie ginie. Nie chcę znów zabijać niewinnych foczek, więc nie będę się skupiał na streszczaniu fabuły, acz bez tego będzie mi ciężko sprężyć ze sobą pewne elementy tej całkiem interesującej opowieści na których opisaniu mi zwyczajnie zależy, ale jakoś spróbuję dojść do tego na skróty. Posterunkowy Cross, którego drogi skrzyżują się z naszym ciastkiem, robiąc służbową dziurkę w tym niedoskonałym pączku, nieświadomie wiąże się z jego losami już na długie lata. Reżyser skrupulatnie przedstawia nam wszystkie zależności jakie między nimi (a raczej tym co zostało po ciachu) zachodzą w kolejnych długich miesiącach. Wyrzuty sumienia, próba odkupienia grzechów, odbudowa podupadającej moralności i próba wyznaczenia etycznych norm w swoim życiu w oparciu o otaczającą go rzeczywistość. Ta jednak okazuje się brudna, ułomna i smutna oraz przyjmuje twarz Raya Liotty (yeah!). Co prawda jest to mała rola, wręcz epizod, ale dodała sporo kolorytu, w dodatku była bardzo potrzebna do skutecznego rozłożenia wszystkich sił i emocji na taśmie filmowej.

Zatem nasz policjant, który po bohatersku i w pojedynkę rozprawił się z niegrzecznym pączkiem, staje przed moralną burzą pełną grzmotów, błysków i porwistych wiatrów. W tej części będzie się kształtowała jego przyszłość i charakter, a także otworzy się furtka na ostateczne rozliczenie się ze swoimi czynami za lat naście. Bardzo trafnie rozrysowanie emocje przez Cianfrance, oraz rozsądnie poruszone liczne poboczne tematy mające na celu pomóc widzowi lepiej zrozumieć nie tyle naszych bohaterów, co świat w ogóle, to najmocniejsze strony drugiej części filmu. Chyba nawet lepszej od tej Goslingowej.

Na trzeciej części trochę się zawiodłem. Bez dramatu rzecz jasna, ale mogło być ciut lepiej. Minęło 15 lat, drogi posterunkowego Crossa, który obecnie ubiega się o fotel prokuratora generalnego, oraz już dawno zjedzonego przez robaki ciacha na motorze mocno się ze sobą rozjechały. Ale jak się właśnie okazuje, ich drogi ponownie się ze sobą krzyżują, tym razem na nowo wybudowanym rondzie. Wjeżdża na nie drugie pokolenie obu klanów rodzin, czyli nastoletni synowie jednego i drugiego, którzy właśnie rozpoczynają bój o swoją dorosłą przyszłość w oparciu o wartości wyniesione z domu i geny odziedziczone po ojcach. Obaj jakże inni i w jakże innych domach chowani, a jednak w momencie przypadkowego odkrycia tajemnicy sprzed lat, stają na przeciw siebie, tak jak ich ojcowie szesnaście lat wcześniej. Próbują korzystać z ich zasług oraz starają się odkupić ich winy, ale przede wszystkim pragną zrozumieć własnych ojców, a przy okazji samych siebie. Ciekawe dopełnienie i zwieńczenie całej historii, ale ta w końcówce jest chyba trochę zbyt naiwnie rozrysowana. Trochę szkoda, tak samo jak dość rażącej mnie kiepskiej charakteryzacji. Wcale nie widać po twarzach aktorów tych piętnastu lat różnicy, no może poza postarzałą Evą Mendes. Ale tak po prawdzie, to wielu powodów by się czepiać specjalnie nie stwierdziłem.

Świetne kreacje aktorów, interesujący scenariusz, sporo emocji, niezłe zdjęcia i wprost kapitalna muzyka, która odgrywa tu tak samo pierwszoplanową rolę jak wymienieni aktorzy. Patton - czapki z głów, soundtrack spłodziłeś iście fantastyczny. Nawet nie przeszkadzało mi usłyszenie drugi raz w tym półroczu w filmie Bona Ivera The Wolves (wcześniej w Rust and Bone). Jak widać, ma koleś (Iver) farta do angażu w dobrych filmach. Tak, dobrych. Drugie oblicze na przekór fali krytyki bardzo mi się spodobał. Dostrzegłem w nim wiele smaczków i pląsów jakie w filmie lubię najbardziej. Gosling, z którego tak trochę sobie szydziłem na początku ponownie był klasą samą dla siebie. Nic do Ciebie chłopie nie mam. Graj tak dalej, wybieraj same dobre filmy, a towarzyszący ci fejm oraz spazmy niewiast biorę w ciemno i traktuję jako oczywisty skutek uboczny. Bradley Cooper z kolei był nawet jeszcze lepszy, kawał porządnego aktora. Cianfrance wycisnął z nich niemal wszystkie soki. Każdy z nich miał swoje pięć minut i dał z siebie wszystko. Wszelkie braki i niedoskonałości konstrukcyjne filmu są świetnie zamaskowane właśnie przez wzorowe aktorstwo. Cóż więcej napisać? Jest to bardzo solidna produkcja. Świetnie zmontowana, zrealizowana i opowiedziana. Ponad dwie godziny prawie samych przyjemnych doznań. Jak się okazuje, to wcale nie jest za długo. Historia sama w sobie również interesująca. Jest w niej niemal wszystko. Trochę o klasycznych relacjach międzyludzkich, o trudnych kontaktach ojca z synem, kulcie rodziny, także o trudnościach dorastania, o zderzeniu się człowieka z systemem i swoim przeznaczeniem, również o brutalnym konflikcie z niedoskonałością świata i z samym sobą, by na niedoścignionej pogoni za marzeniami skończyć. Błyskotliwy, szczery i obezwładniający. Polecam, a jakże. Także anty fanom Goslinga. Od piątku w kinach.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,4