Schronienie
reż. Jeff Nichols, USA, 2011
123 min.
Polska premiera: ?
Z dnia na dzień wzrasta oscarowa gorączka, ale ja nią kompletnie nie żyję. Przed rokiem o tej porze miałem zaliczone już prawie wszystkie nominowane filmy, w tym, może ze dwa. Na resztę jakoś nie mam ochoty. Straszna marność w tym roku w Los Angeles. No, powiedzmy że jest jeden smakowity wyjątek, ale o nim może w którymś z następnych wpisów. Zamiast tego krążę wokół produkcji nagradzanych na innych, znacznie ciekawszych festiwalach. I dziś właśnie będzie o jednym z nich. Kompletnie nie znany nad Wisłą, bez polskiego dystrybutora, bez daty premiery, za to z siedmioma nagrodami, w tym aż cztery zostały przywiezione w ubiegłym roku z Cannes. Take Shelter (Schronienie) Jeffa Nicholsa zrobił także i na mnie wielkie wrażenie, dlatego pozwólcie że to napiszę... pieprzyć te Oscary w tym roku. Wszędzie wokół są lepsze filmy.
Schronienie nie jest proste. W sensie odbioru, momentami wręcz trudne. Trudne bo długie. Ponad dwugodzinne filmy mają zwykle rozbudowaną fabułę którą trzeba jakoś wypełnić miejsce na taśmie filmowej i zająć czymś widza, co by do reszty nie ocipiał w tym twardym fotelu. Tym razem jest trochę inaczej. Z ekranu zasadniczo wieje nudą. Nie wiele się dzieje, aczkolwiek oczywiście są momenty z przyśpieszonym biciem serca i rozdziawioną gębą, ale generalnie nuda Panie, zupełnie jak na polskich filmach. Koń, krowa, kura, kaczka, drób, droga... chyba na Ostrołękę. Tyle, że ja akurat lubię takie dłużyzny. Mogą w filmie mało gadać, może się mało dziać w tych zastygniętych kadrach, ale pod warunkiem że dadzą mi coś w zamian co wypełni tą lukę. Jeff Nichols dał mi więc to coś, o czym każdy poważany na świecie reżyser w trakcie kręcenia filmu marzy. Ofiarował widzowi klimat.
Jest klimat jest zabawa. Czasami jest nudno, ale jest fajno. Reżyser z dużą pomocą kapitalnej gry aktorskiej zbudował i to za bardzo małe jak na Amerykańskie kino pieniądze emocje, które potęgują nastrój i rozrastają się z minuty na minutę. Nie chodzi mi tu o wzór budowy napięcia widziany z punktu widzenia horroru. Owszem, są pewne podobieństwa, bardziej z dobrych thrillerów, no ale jednak to niezupełnie to samo równanie. W końcu to tylko dramat. Cholera, więc jak to nazwać? Może inaczej.
Schronienie buduje emocje na zasadzie ciszy przed burzą i wszystkiego co następuje zaraz po niej. Z każdym, choćby najmniejszym szczegółem, z każdą kolejną minutą, literackim opisem krok po kroku. Cisza przed burzą, wiatr, deszcz, większy deszcz, ulewa, jeszcze większy wiatr, błyski, grzmoty, huragan, tornado, apokalipsa... i znowu cisza. Serce dudni jak oszalałe, wie że za oknem jest coś nie w porządku, że zbliża się coś niewyobrażalnie złego i potężnego, ale nic z tym nie możesz uczynić. Wzór na taki wachlarz emocji Nichols urozmaicił kapitalnymi zdjęciami, wręcz pejzażami i artystycznym majstersztykiem dla wymagającego oka ludzkiego. Piękne łączniki scen, wizualne przeszkadzajki, uwielbiam to. W dodatku podkreślił wszystko wyrazistą kreską w postaci dobrze dobranej muzyki. Absolutny wzór na doskonałość. Perfekcja w kreacji. Szacun.
Mamy więc wzór. Czas na zaprezentowanie danych do obliczenia zadania podanego nam przez producentów. Film porusza bardzo ciekawy temat. Otóż zestawia obok siebie i porównuje bardzo niepokojące ludzkie przeczucie, wręcz obsesyjną obawę przed czymś nienazwanym, z chorobą psychiczną, czy też ze schizofrenią. Okazuje się, że pomiędzy nimi wszystkimi, przy sprzyjających wiatrach występuje bardzo nikła granica. Oczywiście to nie oznacza nagle, że jeśli nawiedzi nas w nocy wyjątkowo zły sen i gdy rano zaraz po przebudzeniu będziemy myśleli że to co nam się przed chwilą śniło wydarzyło się naprawdę, lub wydarzy się w bliskiej przyszłości, to że jesteśmy chorzy psychicznie. Jeśli wsiądziemy do samolotu i będziemy mieli wewnętrzną bardzo mocną obawę, że spadniemy w trakcie lotu i zginiemy wraz ze wszystkimi innymi pasażerami, to nie oznacza to od razu, że jesteśmy paranoidalnymi schizofrenikami. No ale, no właśnie. Jeff Nichols cały czas niebezpiecznie porusza się wzdłuż tej granicy i w całkiem sprytny sposób udowadnia, że tak po prawdzie, to wszędzie gdzieś między naszymi standardowymi poczynaniami i stawianymi na tym świecie krokami czai się coś nieokiełznanego i niewytłumaczalnego. Coś co nas przerasta oraz nad czym nie mamy absolutnie żadnej kontroli. W końcu coś, z czym musimy sobie poradzić sami.
Nasz główny bohater Curtis (kapitalny Michael Shannon) ma wszystko czym błyszczy klasa średnia. Dobrą pracę, dom, psa, samochód, kochającą piękną żonę i dziecko, acz chore niestety. Do jego życia wkracza jednak znienacka złe przeczucie, które z czasem zamienia się w złowrogą obsesję, a ta wystawia na ciężką próbę jego oraz spokojne dotąd życie całej rodziny i jego najbliższych. Balansujemy więc wokół tego co pisałem wyżej. Pomiędzy stresem, dziwnymi snami i niepokojącym przeczuciem, które staje się brutalnym narratorem tej ponurej opowieści. Przez cały film szukamy jakiegoś rozwiązania, wyjaśnienia, czy choćby jakiejś poszlaki. Zachowanie Curtisa irytuje, często męczy i wkurza, ale też za cholerę nie daje spokoju. To jest właśnie gwóźdź do definicji tego klimatu który próbowałem opisać wyżej. Niepokój, lęk, strach, ciągłe męczarnie wraz z głównym bohaterem nękanym przez nie wiadomo co. To tylko chwilowa obsesja, czy może już jednak ciężka choroba psychiczna? A może to tylko podświadomy atak lęku przed życiem i ciężarem odpowiedzialności? Jak po sznurku podążamy za jego cieniem do samego końca, przez te bite dwie godziny, przez wszystkie jego przepotwarzenia, liczne urojenia, przez niszczenie siebie samego oraz szczęścia własnej rodziny, aż do bardzo wymownej finalnej sceny, po której być może wiele się wyjaśni, a być może też jeszcze bardziej zakręci nam się od niej w głowie. Obstawiam to drugie.
Na końcowych napisach nie dopijecie wody z rozpuszczonych resztek lodu w kubku i nie sięgniecie po ostatni kawałek popcornu. Przez chwilę zupełnie nie będziecie o tym myśleć. Bardzo możliwe też, że nie spojrzycie w bok w kierunku waszej/waszego ukochanej/ukochanego. Zatrzymacie się przez chwilę na tej burzy, która dla was być może okaże się dopiero ciszą przed burzą, wstępem do katastrofy. Ta zacznie się w kolejnych minutach podczas snucia we własnych myślach szeregu licznych domysłów, doszukiwania się sensu, jakiegoś morału, być może przesłania. Wszystko to precyzyjnie zmieszane w shakerze ofiarowane jest nam w szklance podarowanej na tacy przez samego reżysera. Po bitych dwóch godzinach ciągania nas za rączkę niczym matka swe znudzone dziecko w supermarkecie, nie dał nam ostatecznie żadnej odpowiedzi. Zostawił nam tylko klucz do furtki, po której otworzeniu możemy pobaraszkować po ogromnej polanie wielu interpretacji.
Świetny film. Zaraz po jego zakończeniu wbiłem mu piątkę w dzienniczku. Dziś, po ochłonięciu, myślę nad czymś pomiędzy mocną czwórką a słabą piątką, ale jako, że połówek nie przydzielam tylko je piję, to chwycę go za te uszy i podciągnę delikatnie na wyższy level. Niech ma. Zasłużył.
5/6
IMDb: 7,7
Filmweb: 7,0
bardzo czekam na ten film już od dawna. muszę obejrzeć !!!
OdpowiedzUsuńAle to chyba nie to "Schronienie" o które mi chodzi (chodziło gdy szukałam recenzji) :) Zresztą w ogóle niewiele u Ciebie filmów Ozona.
OdpowiedzUsuńJeszcze interesuje mnie "Przyjaciel u boku", ale i bez recenzji za chwilę obejrzę, bo z opisu ciekawie się zapowiada.
Za to szkoda że nie poszukałam recenzji przed obejrzeniem "Nostalgii anioła", bo zaoszczędziłabym 2h.
Oby "Przyjaciel u boku" i "Schronienie" Ozona okazały się satysfakcjonujące, bo to najciekawsze co wrzucono w Święta do internetu (przynajmniej tam gdzie ja zaglądam). Najwyraźniej nikt nie miał jeszcze czasu zrobić napisów do nowości które podobno pojawiły się już na torrentach. Bo chyba dopiero jak są napisy to wrzucają filmy na inne (rodzime) strony z filmami.
No nic, opuszczam Twe progi i biorę się za "Przyjaciela u boku".
Pozdrawiam świątecznie.
Ps. Był u Ciebie Mikołaj? Rózga czy grzeczny byłeś? ;)
Ejże! Pisałam Ci refleksje po "Przyjacielu u boku" (chyba się inspirowali twórcy "Rust and Bones") a tu szast prast i zniknął komentarz. Nie chce mi się drugi raz pisać :/
OdpowiedzUsuńZresztą trudno pisać bez spojlerów a nie wiem czy widziałeś ten film (?).
W każdym razie nie zawiodłam się. CHOĆ...
I tu musiałabym spojlerami polecieć ;)