Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Społeczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Społeczny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 18 października 2014

30'WFF vol. 5

Obce ciało
reż. Krzysztof Zanussi, POL, ITA, RUS, 2014
117 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Psychologiczny



Jeden z najważniejszych nurtów w polskiej kinematografii - kino moralnego niepokoju - teoretycznie umarło już na początku lat 80-tych poprzedniego stulecia. Jednak jeden z jego głównych protoplastów - Krzysztof Zanussi - niczym ostatni żyjący na ziemi dinozaur, z uporem godnego podziwu maniaka dalej walczy o moralność widza. W tamtych czasach chodziło głównie o postawienie się ówczesnym komunistycznym decydentom, którzy tłumili twórczą swobodę filmowców i którzy uniemożliwiali w ten sposób prowadzenia na ekranie dyskusji nad aktualnymi problemami społeczno-politycznymi. A dziś? Dziś walka, jak pokazuje to historia powstawania Obcego ciała, trwa niestety nadal, lecz już z nieco innymi siłami - siłami postępu i poprawności politycznej.

Krzysztof Zanussi, zanim udało mu się dokończyć swój projekt - mam wrażenie, że jedno z najważniejszych dzieł swojego życia - musiał przez okrągłe dwa lata o to ostro walczyć. Ze smutkiem wspomniał wczoraj na warszawskiej premierze, że ten film chyba nie pasuje do realiów dzisiejszego świata. Tak w skrócie, aby to wyjaśnić, opowiada on o dwóch wyzwolonych kobietach, które próbują zniszczyć mężczyznę - katolika. Zanussi powiedział, że gdyby było na odwrót, gdyby to katolicy próbowali zniszczyć biedną, niewierzącą niewiastę, wtedy i owszem, film zapewne powstałby bez trudu. A tak, PISF początkowo odrzucił scenariusz i nie chciał go w ogóle finansować. Zanussi, który jest przecież jednym z najbardziej utytułowanych i zasłużonych polskich reżyserów w historii kina, dostał od całego polskiego środowiska filmowego wielki cios między oczy. Napluto mu w twarz, pierwszy raz w jego karierze próbowano aby jego film po prostu nie powstał. I to dziś, w "wolnej" Polsce, a nie za komuny. Wymowne.

Kropkę nad i postawiono na tegorocznym festiwalu filmów fabularnych w Gdyni, gdzie Obce ciało odrzucono i nie zgodzono się na jego udział w konkursie. Wersja oficjalna komisji brzmiała - film jest nieukończony. A ja po prostu uważam, że taka jest właśnie dzisiejsza branża filmowa w tym kraju. Na produkcje o gejach molestowanych przez księdza, też geja, pieniądze znajdują się momentalnie. Gdy jest na odwrót - jesteś nie na czasie, radź sobie sam, wypierdalaj.

Na szczęście Zanussi to szalenie uparty i ambitny człowiek. Znalazł potrzebne mu fundusze, a film ostatecznie powstał, tyle, że dwa lata później i w koprodukcji polsko-włosko-rosyjskiej. Żeby oddać też sprawiedliwość PISF, instytut w końcu dorzucił coś do koszyczka, ale niesmak pozostał.


A film? Dla mnie najlepsze dzieło Zanussiego od przynajmniej 14 lat, od Życie, jako śmiertelna choroba... albo i dłużej. Jak już napomknąłem, opowiada on o młodym mężczyźnie, Włochu - Angelo (Riccardo Leonelli), który w grupie modlitewnej Focolari poznaje Polkę - Kasię (Agata Buzek) i się w niej zakochuje. Jednak ich związek przerywa nagłe powołanie jakie odkrywa w sobie Kasia i która w związku z tym wraca do kraju, by wstąpić do klasztoru. Zrozpaczony tym faktem Angelo przyjeżdża za nią do Warszawy. Próbując wpłynąć na zmianę jej decyzji tu, na miejscu, zadomawia się w naszej stolicy na dłużej i znajduje zatrudnienie w wielkiej międzynarodowej korporacji. A w korpo jak to w korpo, nie ma miejsce na Boga, na wyznawanie i obnoszenie się z jakąkolwiek wiarą, nie ma też miejsca na wartości etyczne i moralne, liczą się tylko słupki w Excelu, pieniądze i władza. Na czele firmy stoi bezwzględna i cyniczna Kris (Agnieszka Grochowska), którą razi po oczach prostolinijność naszego Włocha, a także fakt, że ten gorący ogier nie chce jej przelecieć. Głęboko wierzący Angelo staje się więc ofiarą drwin i mobbingu. Kris wraz ze swoją korporacyjną koleżanką Mirą (Weronika Rosati) urządzają mu festiwal gier. Wykorzystując swoją władzę bawią się nim i próbują zmusić do złamania jego własnych zasad moralnych.

Sam Zanussi mówi: Film zamierzony jako dramat psychologiczny relacjonuje zderzenie korporacyjnego cynizmu z młodzieńczym idealizmem. Przewrotność pomysłu zasadza się na tym, że stroną prześladowaną jest autentyczny chrześcijanin, a po drugiej stronie stoi rząd kobiet wyzwolonych, które w cynizmie i brutalności postępowania prześcigają mężczyzn. Rezultat starcia jest nierozstrzygnięty - idealizm chwieje się, a cynizm pęka, choć daleko mu do nawrócenia.

Oglądając Obce ciało dostrzegłem w nim wiele prawidłowości jakie i mnie otaczają na co dzień. W końcu sam jestem Warszawiakiem, żyję w tym mieście, pracuję też od ośmiu lat w międzynarodowej korporacji i rzygam poprawnością polityczną oraz jej pustymi, bezideowymi przyległościami. Uważam, że film wcale nie jest przejaskrawiony i tak bardzo czarno-biały, jak to niektórzy zaczynają już reżyserowi zarzucać. Cynizm, władza, pieniądze, szybki hajs, ładne gadżety, przypadkowy seks w toalecie klubu (no, z tym bym akurat polemizował ;)), brak jakichkolwiek zasad, to wszystko niestety nie idzie dziś w parze z moralnością i uczciwością, że o wierze w Boga nie pomnę. To robią tylko zacofane mochery. Siara w chooy, kiełbasa i Podkarpacie. Dlatego film ten nie tylko jest o dyskryminacji katolików w świecie postępu oraz o rozwiązłości obyczajowej, lecz ogólnie o zgniliźnie moralnej, o ludzkim fałszu i obłudzie, o braku zasad wszelakich, o wielkich siłach zła, które ubrane na co dzień w krótkie mini i błyszczące fury mamią coraz bardziej zagubioną w tym świecie jednostkę. Człowiek człowiekowi człowiekiem? Nie w świecie Zanussiego, acz i on pozostawia wymowną furtkę na koniec, daje światło i nadzieję, także tym najgorszym z najgorszych. W końcu dobro zawsze zwycięża, czyż nie?


Wielki film o ważnych, jakże aktualnych tematach, który dopinguje człowieka w tym, aby w trudnych czasach pozostał wierny samemu sobie, oraz żył w zgodzie z własnymi ideałami. Zapewne ciężko będzie mu się przebić przez komercyjny i często bezrefleksyjny repertuar, ale jeśli ktoś będzie chciał spróbować zmierzyć się z jakże widocznym i ciągle postępującym w świecie kryzysem człowieczeństwa, które samo myśli o sobie, że wszystko jest przecież ok, że panuje pokój i miłość i o co ci chodzi człowieku, to autentycznie polecam skupić się na licznych przesłaniach Zanussiego pieczołowicie i mądrze skrytych w tym obrazie. Heh... Sam pamiętam siebie sprzed prawie 20 lat, kiedy jeszcze jako nastolatek uważałem jego filmy za największą karę i Mt.Everest kinematograficznej nudy. Myślę, że do jego filozofii trzeba po prostu dorosnąć, dojrzeć, tak jak do Whisky, acz tak po prawdzie, to trzeba wpierw zrozumieć świat w którym żyjemy oraz w coś uwierzyć. Zanussi nie robi nic innego, jak tylko trafnie komentuje jego rzeczywistość. I robi to już od przeszło 50 lat. Wypada mi więc w tym miejscu tylko życzyć zdrowia panie reżyserze. I wytrwałości.

No dobra, jeszcze jeden akapit. Chcę napisać dwa słowa o Agnieszce Grochowskiej. Rola cynicznej i zepsutej moralnie Kris... to arcydzieło. Klasa. Palce lizać. Z ogromną przyjemnością patrzyłem na nią na ekranie. Wypełniała go całego wielkim talentem, zaangażowaniem i kunsztem aktorskim. Aż sama obecna na premierze Maja Komorowska zeszła po seansie na dół, pod scenę, na której znajdowali się reżyser, oraz Agata Buzek i Grochowska właśnie, i w wielkich, wzruszających słowach uznania wyraziła się o grze obu dziewczyn, z uwypukleniem Grochowskiej właśnie. Wielkie słowa, wielkie aktorstwo, wielki film. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o tym, że Obce ciało jest ostatnim filmem w którym możemy usłyszeć muzykę zmarłego przed rokiem Wojciecha Kilara. Ich wieloletnia współpraca z Zanussim zakończyła się właśnie na tym etapie. Jak zwykle w wielkim stylu. Polecam film gorąco.

5/6


niedziela, 8 września 2013

Oczy dziecka

Broken
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny



„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.

Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".

Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.

Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.


Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.

Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.

Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.


Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.

Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.

Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.

Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6




niedziela, 28 października 2012

28'WFF - Po raz ostatni, obiecuję


Mija właśnie tydzień od zakończenia festiwalu, nagrody rozdano, wszystko na ich temat napisano, branżowe numery zamknięte, gumy do żucia odklejone z foteli kinowych, goście porozjeżdżali się do domów... a ja dalej jestem w głębokiej dupie z opisami tego co widziałem i co warto byłoby ubrać choć w kilka zdań. Jakbym miał się tak trzymać kurczowo swoich zasad i każdy z pozostałych mi jeszcze filmów rozebrać na czynniki pierwsze, tak jak czynię to czasem swoim wzrokiem z co poniektórymi współpasażerkami w mojej codziennej porannej wędrówce do pracy (wiem, świnia ze mnie, ale szczera), to skończyłbym z nimi pewnie jakoś w połowie grudnia. Z filmami znaczy. Choć, jakby tak wyjrzeć teraz za okno, to nie tylko grudzień już do nas zawitał, ale i północną Norwegię do nas sobie bezczel za rękę przyprowadził. Wszystko to pewnie w imię sojuszu na rzecz ocieplania się klimatu na świecie którym tak bardzo nas straszą każdego roku, a ja wtedy zawsze zachodzę w głowę, co oni pieprzą do jasnej Anielki i oczywiście jak przystało na przykładnego drogowca, jak zwykle daję się tej zimie zaskoczyć mimo, że ta już ponoć roztapia suszarką lodowce na dalekiej północy i wywiesza białe flagi. Tzn nie wiem. Na Discovery mówili.

No nic. W Warszawie zatem z jesieni nic już się nie ostało, choć dałbym sobie rękę uciąć, że jeszcze tydzień temu tarzałem się w morzu złotych liści. Jesieni, tej filmowej, również w stolicy już nie ma, acz w Lunie grają teraz ponoć festiwal kina białoruskiego, ale to raczej żaden rarytas. W całej POlsce obecnie Białoruś, mocne kino w każdym wydaniu newswów, w tv i gazecie, a pokazy specjalne odbywają się na Wiejskiej. Mało tego. Jak zapłacisz coś ekstra, to możesz załapać się na prywatny seans o szóstej rano we własnym domu.

U mnie jednak nadal jeszcze złota polska i warszawska jesień panuje. Dziś jednak z bólem serca i ja z nią kończę, ale za to na bogato. Sześć filmów w jednym poście. Jeszcze tego tutaj nie grali. Tak po prawdzie robię to bardziej z lenistwa i klasycznego niechciejstwa do szerszego i przesadnego rozpisywania się o każdym tytule, które to przeważnie popełniam. Jeśli ktoś to w ogóle zawsze czyta od A do Z, to z tego też miejsca pragnę powiedzieć, że szczerze podziwiam, oraz szacun dozgonny wam daję i jeszcze, że zazdroszczę posiadania tyle wolnego czasu. Z drugiej zaś strony trochę także współczuję, że nie sięgacie jednak po coś ambitniejszego i pewnie też mądrzejszego, no ale skoro już tu jesteście - to klawo. Bo ja akuratnie tego czasu właśnie trochę o dziwo teraz trochę znalazłem, acz to bardziej dzięki temu białemu gównie padającemu aktualnie w poziomie. Zwyczajnie dupy ruszyć mi się nie chce teraz na ten październikowy grudzień szalejący za oknem. Dlatego korzystam z okazji i w cieple domowym nadrabiam zaległości. 



Sesje
reż. Ben Lewin, USA, 2012
98 min. Komedia, Dramat, Biograficzny
Polska premiera: 18.01.2013



To film z miejsca dziesiątego w rankingu publiczności. W ogóle to miałem w tym roku nosa aż w połowie skutecznego w doborze repertuaru. Można by wręcz powiedzieć, że jedno nozdrze mam w 100% sprawne, co w moim wieku powinno napawać mnie optymizmem. 5 z 10 filmów najwyżej ocenionych przez publikę (a jest to dla mnie znacznie cenniejsze wyróżnienie niż te przydzielane przez ą i ę jury) trafiłem i obejrzałem, co nie było u mnie ostatnio regułą. Tzn nie. Wróć. Cztery. Jeden tytuł mi wypadł z powodu sił wyższych, ale gdyby nie one, obejrzałbym na pewno, bilet miałem. Może to tylko fart, a może też publika WFF stała się bardziej wysmakowana? Tak. Wysmakowana. To brzmi zdecydowanie dostojniej. Wysmakowany gust, prawie tak dobry jak mój :)

No więc Sesje. Film nagrodzony na tegorocznym Sundance, zarówno przez jury jak i publiczność, to typowy reprezentant amerykańskiego kina niezależnego. Obsada jednak została ściągnięta z samych szczytów Hollywood. To miłe, że pierwsza liga aktorów lubi czasem zrobić coś wielkiego za nieco mniejsze pieniądze. Helen Hunt pokazała się nawet w stroju Ewy i to w dość odważnych scenach łóżkowych, co jeszcze lepiej o niej świadczy i budzi u mnie szacunek. Sesje, to niezwykła opowieść oparta na autobiografii amerykańskiego poety i dziennikarza Marka O'Briena, który od dziecka cierpiał na chorobę polio (Heinego i Medina) i zmarł w roku 1999. Wcielający się w jego postać John Hawkes pokazuje wycinek z ciężkiego życia, które O'Brien przeszedł, a raczej przejechał na wózku z uśmiechem na twarzy. Wysoki poziom często czarnego humoru dziesiątkuje odporność widza w sposób wysoko skuteczny. Jest wiele śmiechu i łez, ale też i rozczulającej wrażliwości, smutku i nostalgii. Jednak motorem napędowym całej tej prawdziwej opowieści jest chęć doświadczenia pierwszego stosunku seksualnego przez naszego bohatera. Trudno dziwić się jego frustracji. Zbliża się facet już do czterdziestki i chciałby coś w końcu zamoczyć ;)

Postanawia więc skorzystać z usług sex-surogatki (Hunt), która zajmuje się tą dość specyficzną odmianą prostytucji (choć ona twierdzi że jest terapeutką) i pomaga osobom hmm... chorym i niepełnosprawnym. Jest przy tym autentycznie kupa śmiechu i zabawy stojącej na wysokim poziomie intelektualnym. Świetne dialogi, kapitalne kreacje aktorskie, cały wachlarz emocji od początku do końca. Także świetne zestawienie prywatnych zasad moralnych, ludzkiego cierpienia z naukami kościoła, który także w imieniu uroczego Ojca Brendana (William H. Macy) razi celnością oraz swoją bezradnością w przekazie. W styczniu u nas w kinie. Iść koniecznie!

5/6






Sąsiedzi Boga
reż. Meny Yaesh, ISR, FRA, 2012
102 min. Dramat
Polska premiera: ?



Miejsce siódme w rankingu publiczności. Nie dziwi mnie, bo wychodząc z kina także czułem miłą satysfakcję z obcowania z tym tytułem. Jest to bardzo ciekawe spojrzenie zarówno na konflikt dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą światów arabskiego i żydowskiego z punktu widzenia tego drugiego, oraz na istotę wiary i siły z jaką oddziałuje na swoich ortodoksyjnych wyznawców. Akcja filmu toczy się w Bat Yam, 130 tysięcznym mieście-dzielnicy Tel Avivu, a właściwie to w jednej tylko dzielnicy na której straży stoją młodzi żydzi. Z pozoru żyją prawie tak jak inni młodzi ludzie w ich wieku na całym świecie. Bawią się, imprezują, jarają blanty, ale w życiu osiedla najważniejsza jest przede wszystkim wiara w której umacnianiu nasi bohaterowie oddają się bez końca, oraz przestrzeganie jej świętych zasad. Pilnują więc, by miejscowe dziewczyny nie chodziły zbytnio odkryte, oraz, żeby spokoju ich sąsiadów nie zakłócali wymownie przejeżdżający czasem przez ich dzielnicę Arabowie z sąsiedniej Jaffy. Leją też besjbolami po łbach lokalnych z pozoru braci po wierze, którzy według nich zbłądzili i postępują niegodnie.

Ten film uważam, że powinna obejrzeć nasza zbuntowana i ciągle chcąca otwierać się na nieco pogańską postępowość z zachodu młodzież. Powinni go także obejrzeć zwykli z pozoru chrześcijanie, którzy często plują na własny kościół, na duchownych i na wiarę samą w sobie oraz na jej dogmaty. Jest to bowiem świetne i bardzo jaskrawe zestawienie ze sobą dwóch zupełnie różniących się od siebie kultur. Mam na myśli nasze chrześcijaństwo i ich judaizm. Niby podobne, wyznające tylko jednego Boga, ale jakże różniące się z punktu widzenia swoich wyznawców. W obrazie wychowanego w Bat Yam Meny Yaesha dla każdego żyda wiara jest oknem jego duszy na świat, który buduje według ściśle określonych i narzuconych na niego z góry zasad. Nie krytykuje ich, mało tego, chce być ich częścią. Jakże różni się ich postępowanie gdy porównamy je do naszej wiary, która tak po prawdzie, dziś praktycznie niczego nie wymaga od swoich wiernych. A mimo to, ciągle plujemy na swój kościół oraz na swojego Boga zdradzając go i odwracając się od niego tylko dlatego, że potrafi skrytykować np. wspólne życie bez ślubu (i tak robi to coraz rzadziej), lub domagać się prawa do życia i do poczęcia.

Chrześcijaństwo na przestrzeni wieków ciągle się rozwijało i zmieniało. Było zmuszane do przypodobania się swoim wiernym, a nie na odwrót, żeby to wierny hołubił święte zasady zapisane w Biblii. Co innego judaizm. Ich religia nigdy nie znosiła sprzeciwu i zawsze wymagała od swoich poddanych bezgranicznego posłuszeństwa i oddania. I jakoś im się to zawsze udawało. Nie lubię judaizmu, jest zbyt srogi i niebezpieczny dla świata, nie przepadam też za żydami czego specjalnie się nie wstydzę, ale mam ogromny szacunek do ich religii. A nawet im po części zazdroszczę, że potrafią od najmłodszych już lat wychowywać własne dzieci z należytym szacunkiem do ich wiary. Szabat to szabat, przestrzega go większość. A u nas post z wygodnictwa i z ludzkiej bezczelności został zniesiony już nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, a to tylko pierwszy przykład z brzegu. Daleko mi do religijnego fanatyzmu. Ba, nawet nie uczęszczam regularnie do kościoła, ale szacunek do swojej wiary, która była tu obecna od początków naszej państwowości powinniśmy mieć we krwi. Dlatego też uważam, że powinniśmy bardzo wiele czerpać od żydów w tej materii. Ten film jest świetną ku temu okazją i kapitalnie naszkicowaną karykaturą naszych szalonych czasów w której można spróbować odnaleźć się wraz ze swoimi ideałami oraz moralnością. Ale też ci którzy uważają inaczej powinni zobaczyć Sąsiadów Boga, by porównać aktualne wymagania świata żydowskiego stawiane swojemu wyznawcy z tymi naszymi. Może wtedy coś im się w głowie otworzy i w końcu przestaną tak ostentacyjnie pluć jadem na krzyż który przecież ich stworzył. W przeciwnym wypadku chrześcijaństwo samo w sobie w Europie kiedyś zaniknie i zastąpi je silniejsza wiara: Judaizm albo Islam, co z resztą powoli już się dzieje. Dobry film dla tego typu rozkminek jak ktoś lubi, ale nie tylko. Jest to także udana, dynamiczna i nowocześnie poprowadzona opowieść z dobrą muzyką i niezłymi zdjęciami. Spodoba się również tym, którzy tematy stricte religijne i polityczne mają głęboko w poważaniu oraz nie zawracają sobie nimi na co dzień głowy. Zapewne nie będzie łatwo znaleźć ten film, ale polecam poszukać.

4/6






Słodka trzynastka
reż. Christian Klandt, GER, 2012
90 min. Dramat
Polska premiera: ?



Brzmi trochę jak tytuł pornosa dla wybrednych i na swój pokrętny sposób trzeba tak go traktować. Nie w sensie, że porno i mięsko w skali makro i inne wyuzdane przyjemności, ale nastoletnich (i nie tylko) cycków jest tu całkiem sporo. Ciekawym, czy film wejdzie do polskiej dystrybucji kinowej ;)
Ale nie dlatego na niego poszedłem. Tzn cycków nigdy dość, zwłaszcza tych młodych, ale bez przesady. Całkiem zdrowy jestem na umyśle i chyba zupełnie normalny. Słodka trzynastka podejmuje raczej znacznie poważniejsze tematy, acz trochę nam już i w Polsce powszechnie znane, bynajmniej wcale nie nowe. Zabrani jesteśmy do wschodnio-berlińskiego blokowiska, bliźniaczego do tego jakich u nas w Warszawie, Łodzi czy Krakowie są tysiące i musimy gapić się na upadek zasad moralnych i etycznych w pseudo patologicznych rodzinach, w których miłość została zastąpiona potrzebą konsumpcji dobrodziejstw tego świata.

Wszyscy w tym filmie chcą być kochani i pragną kochać, standard, ale tej miłości w ich świecie nie ma w ogóle, lub prawie wcale. Tytułowa trzynastka puszcza się z każdym chętnym bo to lubi, bo dzięki temu zyskuje we własnych oczach na znaczeniu, poza tym, zarówno jej jak i jej rówieśnicom o nic innego w życiu póki co jeszcze nie chodzi. Przykre to wszystko, zwłaszcza jak sobie pomyślę o swojej chrześnicy która ma właśnie 13 lat. Patrząc na to wszystko aż nie chce się mieć dzieci w dzisiejszych czasach, a córki to już w ogóle strach. Ten film właśnie te wszystkie obawy uwypukla i boleśnie obnaża. Klasyczny motyw pozostawienia dziecka samopas i nie interesowania się jego problemami. Rządzi wtedy świat pozbawiony prawdziwych związków emocjonalnych który ucieka się tylko do seksu, by doświadczać bliskości, iluzorycznego szczęścia i pozornej wolności - przynajmniej na chwilę. Jest to trochę szokujący portret 'pokolenia porno' z którym my w Polsce zetknęliśmy się już choćby w Galeriankach, czy niegdyś i pośrednio w Cześć Tereska. Dobry film, momentami mocny, ale... niczego nowego nie wnoszący do mojego poglądu na świat i ludzi w ogóle, zwłaszcza tych młodych. Ale polecam.

4/6






Mój brat diabeł
reż. Sally El Hosaini, GBR, 2012
111 min. Dramat, Społeczny, Obyczajowy
Polska premiera: ?



Brytyjczycy od lat robią najlepsze kino społeczne i obyczajowe oraz pławią się na ekranie w wysokiej skuteczności i trafności tematów leżących po prostu na ulicy. Niby niewiele trzeba by się po nie schylić, ale potrafią to jedynie nieliczni. Tym razem jest podobnie jednak z małym i dość wyraźnym ale. To nie do końca jest brytyjskie kino. Owszem, wszystko dzieje się w Hackney, dzielnicy Londynu, w prawdziwej i brutalnej rzeczywistości, ale wszystko to jest widziane z punktu widzenia arabskich emigrantów. Reżyserka tej opowieści, pół Walijka i pół Egipcjaninka, koncentruje się przede wszystkim na ich problemach, niby uniwersalnych, gdzie ważna jest rodzina, braterstwo i lojalność swoich ziomków, ale jednak to nie do końca jest nasz świat.

Dzisiejszy wielokulturowy Londyn to pewnego rodzaju symbol naszych czasów, europejska stolica światowego multikulti. W tym gigantycznym mieście swoje schronienie znalazł prawie cały świat, wszystkie nacje, wyznania i kolory skóry. Londyn jest coraz mniej europejski, bardziej światowy, co za tym idzie, bardziej nijaki. Angielska stolica dla mnie to klasyczny przykład i wzór do nienaśladowania zwłaszcza przez stolice krajów wschodnioeuropejskich, w tym Warszawy, które mam wrażenie, pragną popełniać w najbliższej przyszłości te same błędy co właśnie Londyn, ale też Paryż, Kopenhaga, czy dajmy na to nawet wieloetniczne Oslo. Mój brat Diabeł najprawdopodobniej w zupełnie niezamierzony sposób, gdyż reżyserka zapewne chciała się skupić na czymś zupełnie innym, pokazuje wycinek z moich ogólnych obaw.

Rzeczywistość w Hocnkey w której przeważa ludność arabska pogrążona jest w iluzorycznej pogoni za europejskim snem o wolności, swobodzie i bogactwie. Na przykładzie losów egipskiej rodziny i dwóch braci Rashida i młodszego Mo, widzimy realną rzeczywistość wielu emigrantów na tej wyśnionej przez nich ziemi. A ta wygląda tak, że albo ciężko pracujesz uczciwie za grosze, albo pozostają ci gangi, handel narkotykami, przemoc i w ostateczności pieniądze, lecz za cenę poczucia permanentnego braku nadziei na wyswobodzenie się z tej karuzeli zataczającej w ich życiu ciągle ten sam okrąg. Ambicje dwóch braci i ich marzenia o szybkim dorobieniu się pieniędzy są motorem napędowym tej opowieści. Są w stanie wyzbyć się nawet własnych korzeni, by tylko zrealizować się na mapie uznania w oczach nadzianych herosów i ich nowych "przyjaciół".

Klasyczna historia bazująca na biało-czarnych prawach ulicy, nieźle ukazana i zagrana, ale też trochę za bardzo przerysowana z innych, podobnych produkcji. W dodatku ciężkim ołowiem ciągnącym ten film w stronę dna jest niestety wrażliwość naszej reżyserki, która koniecznie chciała upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Niepotrzebnie. I tak, oprócz gangsterskich rozgrywek w których przewijają się dobrze ukazane tematy lojalności, braterstwa, miłości i siły więzów rodzinnych, jest też trochę o szowinizmie, nietolerancji oraz... dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Bleh. Znowu ta postępowość musiała dojść do głosu, nawet w świecie brutalnych zasad. Niestety psuje to trochę zabawę w mocne i całkiem trafne kino. Robi się z tego po trochu jakiś manifest emigrantów i ludzi dyskryminowanych ze względu na swoją odmienność. Zbyt naiwny to wątek i taki momentami... zbyt tęczowy. Szkoda. Film miał momentami ogromny potencjał, ale trochę się rozjeżdża nie w tą stronę którą powinien, a przynajmniej nie w tą w którą sam chciałbym go skierować. Ale i tak polecam. Przynajmniej nieźle odwzorowany jest uliczny klimat, który ratuje niedostatki w treści.

4/6






Nie w Tel Avivie
reż. Nony Geffen, ISR, 2012
82 min. Dramat, Komedia
Polska premiera: ?



Kolejne izraelskie kino, które miało w tym roku całkiem niezłych reprezentantów. Nie w Tel Avivie z opisów zapowiadał się bardzo obiecująco i w rzeczy samej było, ale tylko do pewnego momentu. Trudno ubrać w mądre słowa tak szalony pomysł na film, który ukazany w czerni i bieli oraz podzielony na pewne sprawdzone już filmowe konwencje i akty, w zasadzie o niczym konkretnym nie mówi. To trochę styl na filmową abstrakcję widzianą oczami Quentina Dupieux (Wrong, Opona). Sporo irracjonalnej logiki lub jej braku i krótkich scenek okraszonych równie abstrakcyjnym jak one humorem. Bohaterem tej szalonej opowieści jest młody nauczyciel Micha, którego poznajemy już w pierwszej scenie w momencie utraty pracy w szkole. Jest to początek błyskotliwych zmian w jego życiu. W ciągu kilku następnych dni porywa uczennicę ze swojej byłej szkoły, zabija własną matkę, zagaduje swoją dawną szkolną miłość, przebacza swojemu przyjacielowi i rozprawia się z gangiem pokręconych feministek (a są w ogóle jakieś niepokręcone?).

Sceny są to zaiste szalone, okraszone sporą dawką często niespotykanego nigdzie humoru, który jednak z biegiem czasu, przynajmniej mnie, śmieszył już jakby mniej, a coraz bardziej zaczynał mnie męczyć. To zmęczenie materiału w odczytywaniu dowcipów jego twórców tyczyło się także ogólnej narracji jaką przyjął za obowiązującą przez cały czas trwania w swoim filmie debiutant Nony Geffen, który zresztą sam wcielił się w postać naszego zagubionego w świecie nauczyciela. Jeśli miałbym dobrze oceniać Nie w Tel Avivie, to tylko przez pryzmat poszczególnych scen, których kilka jest tu naprawdę genialnych. Ale jako całość, film wydaje się być bardzo niechlujny i nieprzemyślany. Zabrakło chyba doświadczenia młodemu reżyserowi, gdyż w pewnym momencie sam się zatracił w swoim szaleństwie i nie umiał w racjonalny sposób powiedzieć widzowi o co właściwie kaman w jego świecie. Niestety także i od pozostałej dwójki towarzyszących naszemu Micha fajnych dziewczyn zbyt wiele się nie dowiadujemy. Ale choćby za samą zjawiskową i uroczą abstrakcję w kilku momentach, suspens kryminalny i zabawny trójkąt miłosny film warto obejrzeć. Pewnie się z czasem pojawi gdzieś w sieci. Myślę, że może on zadowolić fanów inności w kinie, oraz surrealizmu który ma przede wszystkim rozśmieszyć widza poprzez wykwintne zaskoczenie, a nie oczarować go jakąś głębszą myślą której tu po prostu nie ma.

4/6






Zagrywka Czarnego
reż. Óskar Thór Axelsson, ISL, 2012
101 min. Dramat, Sensacja
Polska premiera: ?



Islandia kojarzy się z zimnem, gejzerami, pięknymi widokami, dobrą muzyką i od czasu do czasu z dobrym filmem, ale chyba mało komu ta samotna wyspa leżąca na północnym Atlantyku morze się kojarzyć z przemocą oraz walkami gangów narkotykowych. A jednak. Pod koniec lat 90tych Reykjavik zmienił się w miasto pełne przemocy, zbrodni i handlu narkotykami. Film opowiada historię tej nagłej zmiany, która dogłębnie wstrząsnęła miejscową ludnością. Twórcy za pomocą fikcyjnego gangu ukazują tamten fragment brutalnej rzeczywistości jaka zagościła na ulicach miasta, jego narodziny i równie szybki koniec. Reżyser używa ramy prawdziwych wydarzeń z tamtego okresu oraz bazuje swój scenariusz na podstawie gangsterskiego bestsellera "Black Curse" autorstwa Stefana Mani.

Zapowiadało się więc całkiem nieźle, ale niestety także i w tym przypadku obiecujący opis nie udźwignął zderzenia się z wymagającą i surową rzeczywistością. Filmów gangsterskich widziałem już tyle, że opierając się tylko i wyłącznie na samych scenariuszach, w zasadzie sam mógłbym założyć w Warszawie gang. I kto wie. Może zatrząsnąłbym podziemiem ;) Ale już serio. Jeśli faktycznie tak jak to ukazano w filmie wyglądali bezwzględni gangsterzy terroryzujący Islandię, którzy śmiali się w twarz tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości, to z całym rzecz jasna dla nich szacunkiem, ale u nas, na warszawskiej Pradze zostaliby zmieceni w jeden dzień.

Bardziej przypominali mi bohaterów z Chłopaki nie płaczą, momentami byli tak samo komiczni i rozbrajająco bezradni. I tak własnie wolałbym ich traktować, jako słodko-gorzki obraz tamtych czasów ukazany w lekko zakrzywionym zwierciadle. Ale jeśli reżyser serio chciał wmówić swojemu potencjalnemu widzowi, że tak było naprawdę, no to sorry Winnetou, ale w takim razie przestępczość w Islandii to lekki pierd przy gangach i mafiach jakie od lat pustoszą stary kontynent, co rzecz jasna może tylko cieszyć obecnych mieszkańców Islandii. Jednak fani mocnego gangsterskiego kina Zagrywką Czarnego będą raczej zawiedzeni. Szkoda. Bo islandzkie kino bardzo sobie cenię, ale będzie lepiej dla niego, jeśli jednak pozostanie przy wyświetlaniu obrazów o egzystencjalnych problemach ich młodych mieszkańców, a nie o handlowaniu prochami.

Ps. Moja nowa miłość na dziś. Panie i Panowie... María Birta 

3/6

niedziela, 29 stycznia 2012

Reset bani

Hesher
reż. Spencer Susser, USA, 2010
100 min.
Polska premiera: ?



Każdy czasem potrzebuje resetu bani. Jakiegoś wstrząsu, który wybudzi go z chwilowego letargu, lub z jakiejś absurdalnej życiowej sytuacji. Bywa, że nawet lekarz nie pomoże, tak jak serdeczny gong na odmułę sprezentowany przez najlepszego przyjaciela. Nie każdy umie to docenić, ale jeszcze mniej potrafi taką przysługę zaoferować swojemu pogrążonemu w emocjonalnym nieładzie kompanowi. Tak to już jest z naszym gatunkiem. Nasz mózg pobiera przez lata miliony nikomu nie potrzebnych definicji i zjawisk, które potrafią niekiedy przeciążyć nasz system wartości i zawiesić się w najmniej pożądanym momencie. Wystarczy np. nagle kogoś stracić. Kogoś nam bardzo bliskiego. Nagła niepowetowana strata potrafi wywrócić nasz poukładany dotąd sens życia na lewą stronę i odtąd, raptem nie będziemy już umieli założyć na siebie tej samej koszulki. Marazm, beznadzieja, depresja. Jak z niej wyjść? Tu wracamy więc do punktu wyjścia. Wstrząs. Reset bani. W filmie Spencera Sussera, przyciskiem „reset” na konsolecie głównej naszego systemu operacyjnego, jest niejaki Hesher.

Nie wiele o nim wiadomo, poza tym, że jest klasycznym sierściuchem. Długie, przetłuszczone włosy charakteryzują tego anty systemowego anarchistę mieszkającego w furgonetce typu „jestem typowym wozem seryjnego mordercy”. Dziary okropne, ale muzyka jakiej słucha już lepsza. Hesher jest typem aspołecznym, który ma wiecznie wypięty zad na wszelką normalność funkcjonującą w znanej nam dobrze cywilizacji zachodu. Wali prosto w oczy siarczystymi inwektywami, klnie lepiej od Zbynia Hołdysa, lansuje się wiecznie roznegliżowaną klatą, ma jedno jądro i w ogóle jest na całej linii spieprzony przez matkę naturę. Generalnie ciężko jest się z nim zaprzyjaźnić, zwłaszcza w początkowej fazie filmu. Acz mi przyszło to ze stosunkową dużą łatwością, gdyż w postać aspołecznego sierściucha wcielił się lubiany przeze mnie Joseph Gordon-Levitt. Gnój z serialu Trzecia planeta od słońca. Zakochany młodzieniec z 500 dni miłości. W roli Heshera prędzej widziałbym już Danny‘ego DeVito, lub naszego „celebrytę” Karolaka (nie, jednak nie, lepiej nie jego). No ale Levitt? Duże zaskoczenie.

W trakcie oglądania filmu przecierałem oczy ze zdziwienia i z uznaniem kiwałem głową obserwując jego spektakularny awans rozgrywający się we własnych myślach, najpierw do pierwszej trzydziestki najbardziej perspektywicznych młodych aktorów, by skończyć gdzieś tak w okolicach mocnej dziesiątki. Ale o nim może szerzej w następnym, lub w jednym z najbliższych wpisów, bowiem mam na tapecie jeszcze jedną zaległość, także z Levittem w roli głównej - 50/50.

Wróćmy jednak do Heshera. Szkoda, że nie połasiłem się na niego wcześniej. Tak jeszcze przed skonfigurowaniem własnego rankingu najlepszych filmów roku 2010. Myślę, że Hesher uplasowałby się na tej liście gdzieś pod koniec drugiej dziesiątki. Tak. To zdecydowanie film, który warto wyróżnić w rocznym zestawieniu. To taki typowy przedstawiciel filmów wyróżnionych na festiwalu w Sundance. Bez statuetki, ale mocny kandydat np. na nagrodę publiczności. Akurat w ten weekend kończy się kolejna edycja festiwalu, tak więc Hesher był tam nominowany do nagrody głównej dokładnie dwa lata temu. Oczywiście nadal nie można zobaczyć go w naszych kinach i tak już pewnie pozostanie.

Tytułowy Hesher wchodzi w dość brutalny i bezpośredni sposób w życie rodziny, której kilka miesięcy wcześniej świat zawalił się na głowę. Młody T.J. mieszka wraz z ojcem w domu babci. Wcześniej w wypadku samochodowym tracą swoją - odpowiednio, matkę i żonę. Obserwujemy więc ich świeżo po tym zdarzeniu i widzimy jak bardzo zmieniła ich wewnętrznie rodzinna tragedia. Ojciec popadł w depresję i siedzi całymi dniami w domu bez słowa. Młody T.J. jak na dzieciaka przystało, trawi wszystko na swój własny sposób. Walczy z prywatnymi demonami i sprawia ogólne wrażenie, jakby to wszystko do niego jeszcze nie dotarło. Babcia z kolei nie ma już głowy do niczego poza gotowaniem swoim mężczyznom. I nagle w ich życiu pojawia się sierściuch.

Wywraca życie najpierw młodego, potem całej reszty. Wprowadza się do ich domu (mocno naciągana historia, ale da radę ją kupić tak z przymrużeniem oka). Hesher z biegiem czasu staje się spoiwem łączącym ich świat utracony z teraźniejszością. Jego postępowanie anty zwraca na siebie uwagę, irytuje i przeszkadza, ale w pewnym momencie można dostrzec w jego zachowaniu odrobinę ciężkostrawnego uroku. Klasyczny wpływ na siebie dwóch skrajnych charakterów. Dochodzi do licznych tarć i spięć, także z akcentami humorystycznymi. Jakby tego było mało, autorzy urozmaicają fabułę kolejną ciekawą postacią, kasjerką Nicole (Natalie Portman), która poróżni nasze dwa niepokorne charaktery, a potem oczywiście połączy. Typowy i oklepany scenariusz na prosty amerykański dramat społeczny zagrany przez młodych aktorów. Chyba także bardziej dla młodego widza, ale broń Boże nie dla dziecka.

Amerykańscy producenci mają nosa do wynajdywania u siebie młodocianych aktorów. Przeważnie zawsze udaje im się ta sztuka. Nie inaczej jest i tym razem. Młody Devin Brochu w roli T.J-a jest wyróżniającą się postacią. Szczerość i autentyczność. Tylko tego oczekuję na ekranie od małolatów. Tutaj dostałem wszystko jak należy. Warto też poświęcić kilka zdań na temat pozostałych aktorów. O Levitt-cie już było. Natalie Portman stylizowana na nastolatkę jak zwykle na wysokim poziomie. Po tej roli jeszcze bardziej ją lubię. Niby pierwsza liga aktorstwa, a świetnie odnajduje się także w niszowych produkcjach z dala od fleszy jupiterów, wielkich budżetów i nazwisk. Urocza babcia grana przez Piper Laurie daje od siebie wiele przyjemnego ciepła, a także humoru. Natomiast zdesperowany i pogrążony w rozpaczy ojciec (Rainn Wilson), walcząc ze swoją tęsknotą i z szokiem powypadkowym, wprowadza do opowieści dramatyczne elementy. Wszystko jest odpowiednio zrównoważone. Niby lekko, ale na szczęście także nie głupio.

Dzięki nieokrzesanemu chaosowi Heshera, cała nasza gromadka wreszcie odnajduje sens w swoim życiu, oraz drogę do samych siebie. Niby długowłosy prymityw, a jednak naprawia świat z pozoru normalnych, lecz odrobinę zagubionych ludzi. Właśnie tego czasem wszyscy potrzebujemy. Żeby ktoś podszedł do nas i bezinteresownie palnął w ryj, abyśmy się w końcu obudzili, podnieśli z ziemi i otrzepali. W filmie tą postacią jest sierściuch, a w naszym środowisku? Rozejrzyjmy się wokół. Być może też ktoś podobnej pomocy oczekuje od nas samych.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,1


poniedziałek, 31 października 2011

Wóz albo przewóz

Zaparkowany
reż. Darragh Byrne, IRL, FIN, 2010
90 min.




Za dzieciaka, jak na typowego chłopca przystało, miałem wręcz destrukcyjnego fioła na punkcie samochodów. Począwszy od zbierania matchboxów i innych blaszanych modeli dostępnych tylko za dolary w Pewexie, przez wieszanie w pokoju na ścianie cudem zdobytych plakatów z samochodami, a na wkuwaniu na pamięć wszystkich marek i modeli kończąc. A trzeba powiedzieć, że były to trudne czasy dla młodego miłośnika motoryzacji, bowiem w naszej smutnej rzeczywistości przełomu PRL/Okrągły stół, większość z tych zagranicznych czterokołowych cudów techniki, była dla mnie dostępna tylko za pośrednictwem zdjęć w Młodym Techniku lub w zagranicznych prospektach.

Uwielbiałem też siedzieć godzinami za fajerą w samochodach ojca, prywatnie także samochodziarza, tyle, że z zawodu. Wirtualnie prowadziłem jego duże Fiaty i Polonezy po bezdrożach dziecięcej wyobraźni, a gdy tylko dorosłem do pedałów w podłodze, robiłem to już tak jak kodeks drogowy nakazał. Z tą różnicą, że nielegalnie (miałem może ze dwanaście lat). Dziś sam już jestem dużym chłopcem i… nadal mam fioła na punkcie samochodów. Może już nie tak obsesyjnego jak kiedyś, ale i tak chcąc nie chcąc, znam je wszystkie na pamięć. Gdybym miał taką głowę do nauki, dziś pewnie robiłbym coś innego.

W zasadzie to nie wiem po co to wszystko piszę. Zwyczajnie nie miałem pomysłu na wstęp. Chciałem tylko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy moim motoryzacyjnym odchyłem, a głównym motywem w filmie Zaparkowany. I to też tak tylko z przymrużeniem oka oraz trochę na siłę. Mnie za dzieciaka nie można było wypędzić z samochodu, bo szukałem w nim realizacji swoich szczeniackich marzeń, a głównego bohatera filmu, Freda Daly (Colm Meaney), w samochodzie trzymała siłą tylko trudna sytuacja życiowa oraz materialna.

No tak to się w życiu czasem układa, że się nic nie układa. Nasz Fred po śmierci ojca, postanowił na stare lata wrócić z Londynu do swojego rodzinnego Dublina. No ale nie miał dokąd. Rodzinny dom sprzedany, stałego meldunku nie ma, co za tym idzie zasiłku również. Gdzie więc się podziać? Pozostała mu tylko stara Mazda 626, trochę gratów i nabrzeżny parking w bliżej nieokreślonym miejscu w roli posesji. Nie jest to jednak film o samochodach. Nie ma w nim nic, bądź prawie nic, co rajcowało by fana zapachu spalin i gangu ośmiocylindrowego silnika. A jednak oglądając go, coś tam mi się w środku z raz czy dwa przelało.

Zaparkowany to debiut reżyserski kompletnie nieznanego mi człowieka, Darragha Byrne’a. Bardzo dziwna koprodukcja irlandzko... fińska. Jak już wspomniałem przed sekundą, to nie jest film dla fanów czterech kółek. To, że moja szczeniacka spalinowa fanaberia odezwała się w czasie projekcji o niczym jeszcze nie świadczy. To w istocie dramat i kino społeczne w jednym. Film o relacjach międzyludzkich, o szorstkiej przyjaźni pomiędzy starszym panem po przejściach, a buntowniczym szczeniakiem błądzącym po zakazanych rejonach ze strzykawką w żyłach. Przyjaźń, która pokonuje bariery wieku i przynależności do różnej grupy społecznej. W końcu przyjaźń, która czerpie od siebie nawzajem życiowe prawdy i zmienia na lepsze naszych głównych bohaterów.

Jest to bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu trudności losu i próbie dostosowania się do smutnych realiów dnia codziennego. Typowe brytyjskie podejście do dramatu jednostki z elementami czarnego humoru. Trochę podobny do opisywanego chwilę wcześniej Tyranozaura, choć zdecydowanie od niego lżejszy. Mimo smutnych momentów zaraża optymizmem i bawi. Tak zwyczajnie czułem się dobrze w jego towarzystwie podczas półtoragodzinnej projekcji w skrzypiącym fotelu. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, Colma Meaneya. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z jego Mazdą w sumie także. Stara, zupełnie bezjajeczna, typowa dla szarego Kowalskiego bez motoryzacyjnych pasji. W życiu bym jej zdjęcia nie powiesił na ścianie, nigdy też do niej nie wzdychałem, a mimo to, cholernie się z nią zaprzyjaźniłem.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0

środa, 19 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Tyranozaur

Tyranozaur
reż. Paddy Considine, GBR, 2011
91 min.



W pierwszej dziesiątce najwyżej ocenionych przez publiczność 27’WFF filmów znalazły się trzy produkcje na które także i ja się zdecydowałem. Oprócz opisywanych już tutaj polskich Róży (1 miejsce) i Wymyku (8), na najniższym podium stanął brytyjski klasyk w stylu „kina realizmu rodem ze zlewu kuchennego” – Tyranozaur. I jest to zdecydowanie zasłużone wyróżnienie. Analizując na chłodno całą pozostałą siódemkę, odnoszę przykre wrażenie, że chyba trochę się w tym roku zawiodłem na gustach Warszawiaków. Kilka tytułów wydaje być się zupełnym nieporozumieniem. No ale skoro ich ostatecznie nie widziałem, to też nie będę zagłębiał się w szczegóły i wróżył apokalipsę z fusów.

No więc Tyranozaur. Od razu przykuł mój wzrok podczas wstępnej selekcji. Jest to typowy przedstawiciel brytyjskiej szkoły dramaturgii społecznej. Szorstki, bezpośredni, dotykający jakiejś bliskiej nam problematyki z życia zgarniętej. Obdarty ze złudzeń i słodkich naiwności. Wali prosto w oczy i ma w dupie czy udławisz się własną krwią, czy może cię jednak jakimś cudem uratują. Lubię takie kino.

Paddy Considine zanim rozpoczął prace nad swoim fabularnym debiutem (to właśnie jest jego pierwszy film), przebył całkiem długą drogę aktorską. Grał m.in. u innych cenionych brytyjskich twórców kina nazwę je, bezpośredniego, takich jak Michael Winterbottom, czy Shane Meadows. Stąd pewne analogie do ich licznych produkcji jakie od razu rzuciły się w oczy podczas gapienia się na białe płótno. Jak już korzystać z doświadczeń i gotowych szablonów innych, to tylko od tych najlepszych.

Kim/czym jest tytułowy tyranozaur? Teoretycznie, to tylko humorystyczne przezwisko zmarłej żony naszego głównego bohatera Josepha (kapitalny Peter Mullan). Jak sam mówił, nazywał ją tak, ponieważ była to duża kobieta i gdy szła po schodach do sypialni, szklanka wody postawiona na nocnej szafce w charakterystyczny sposób wibrowała i dudniła od jej stawianych w oddali kroków. Zupełnie jak w Jurassic Park i scenie z owym maszerującym pradawnym zwierzęciem. Ale tak po prawdzie, to tytułowy tyranozaur kryje w sobie znacznie więcej życiowych mądrości.

Joseph jest ogarniętym przemocą, a także gotującą się w nim złością, alkoholikiem i cholerykiem. Zewsząd otacza go świat podły i zły. Nas też. Młodociana sąsiadka nie dba o swoje dziecko i puszcza się z totalnym patomongołem, właścicielem wściekłego pitbulla. Okoliczne Pakistance dają naszemu synowi Albionu łomot we własnym ogródku. Sam rozbija szyldy sklepowe oraz kurwi na prawo i lewo że aż uszy więdną. Już na przywitanie się z kinowym widzem, kopie swojego psa na śmierć. Wszystko jest szare i przygnębiające. Jakiś pierwiastek zła siedzi w każdym bohaterze filmu.

I gdy z czasem pojawia się w życiu Josepha Hannah (Oliwia Dolman), pracownica sklepu chrześcijańskiej organizacji charytatywnej o anielskim sercu, wydawać by się mogło, że trafiła wreszcie kosa na kamień, która stępi jej zbyt egoistyczne ostrze. No ale właśnie w tym tkwi prawdziwy urok Tyranozaura. Kamień okazuje się kryć w sobie taki sam pierwiastek zła jak u naszych pierwszoplanowych postaci. Zło napędza się nawzajem i zatacza coraz szersze złowrogie kręgi. Ale też okazuje się, że zło podniesione do kwadratu ostatecznie zwycięża i osiąga symptomatyczną przemianę.

Baaardzo fajne wnioski biją z ekranu. Uświadamiają nam, że w gruncie rzeczy w każdym z nas jest coś z prehistorycznego gigantycznego tyranozaura. Siedzi w nas od urodzenia jakiś element nieokrzesanego i wielkiego zła. I analogicznie, tyle samego dobra tkwi w każdym złym z natury człowieku. Nie wiele trzeba żeby jedno, bądź też drugie z nas się ekwilibrystycznie wylało. Oczywiście nie mam tu na myśli czegoś tak powierzchniowego jak np. obślizgły Alien z filmów z Sigourney Weaver. Rzecz tyczy się bardziej skrytej, trudnej do określenia sfery mentalnej. Naturalnie bardzo wiele czynników składa się na ostateczny kształt naszego wewnętrznego uwarunkowania. Odziedziczone złe/dobre geny, wyniesione z domu wychowanie, środowisko w jakim dorastamy etc. Ale też Considine bardzo trafnie ujął samą sferę wewnętrznych przemian, oraz tego, co je do tego wszystkiego ośmiela. I tak, o ile Tyranozaur Rex, był jednym z największych znanych drapieżników lądowych wszech czasów, o tyle człowiek ostatecznie wciąga go lewym nozdrzem. Bardzo mądre i trafnie skonstruowane kino. Mam nadzieję, że w przyszłym roku trafi do Polski.

5/6

niedziela, 9 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Combat Girls

Combat Girls / Krew i Honor
reż. David F. Wnendt, GER, 2011
103 min.



Film o trzech tytułach, oryginalnym niemieckim Wojownik, angielskim Combat Girls, a u nas na potrzeby festiwalu, wymyślono póki co złowieszcze Krew i Honor. Jak go zwał tak zwał. Pewnie i tak nie trafi do nas do kin. Film ten popełnił młody niemiecki reżyser na zaliczenie swojej pracy dyplomowej w poczdamskiej szkole filmowej. W dodatku autor zdjęć także bronił dzięki niemu swój dyplom, tak więc ich trud i pracę myślę, że można uznać w sumie za zaliczony.

David F. Wnendt postawił przed sobą bardzo ambitne, a przy okazji szalenie trudne zadanie jakim jest wgłębienie się oraz próbę zrozumienia działania i rozumowania w świecie ekstremistycznych grup nazistowskich w Niemczech. Skupił się zwłaszcza na fascynacji młodych Niemek, które chętnie i często wkraczają w ten świat w poszukiwaniu alternatywy dla beznadziejności świata codziennego.

Marisa, dwudziestoletnia niemiecka dziewczyna, nienawidzi obcokrajowców, Żydów, gliniarzy i każdego, kogo obarcza winą za pogorszenie sytuacji w jej kraju. Zachowuje się prowokująco, pije i wdaje się w bójki, a jej kolejny tatuaż będzie portretem Hitlera. Jedynym miejscem, gdzie czuje się jak u siebie jest gang neonazistów, gdzie nienawiść, przemoc i ostre imprezy są na porządku dziennym. Przekonania Marisy będą przechodzić ewolucję, kiedy przypadkowo spotka na swojej drodze młodego afgańskiego uchodźcę. Po konfrontacji z nim, dowie się, że czarno-białe zasady obowiązujące w jej gangu, to nie jedyny sposób interpretowania rzeczywistości. Realistyczny, bezkompromisowy film pokazujący motywy, które skłaniają młode dziewczyny do bezrefleksyjnego wstępowania do grup ekstremistycznych.


Wnendt zanim rozpoczął zdjęcia do filmu, zrobił poważne rozeznanie i wywiad środowiskowy. Nakłonił także paru hailujących naturszczyków żeby zagrali w jego filmie samych siebie. Fakt ten niewątpliwie podkręca realizm. Sama historyjka momentami wydaje się trochę naiwna i taka zwyczajna, ale jedno muszę jego twórcom przyznać. Spróbowali podejść do zagadnienia w sposób nieco szerszy niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Po filmie reżyser opowiadał trochę jak to wygląda obecnie w Niemczech i faktycznie, przyznał to, co jest widoczne gołym okiem nawet z naszej, polskiej perspektywy. Młodzi ludzie zaczynają mieć dość grzecznej i tolerancyjnej demokratycznej poprawności politycznej. Współistnienia obok siebie wielu kultur. Angażują się w bunt (w sumie nie nowość, zawsze to robili), szukają ładu i porządku według własnych definicji. W Niemczech dodatkowym smaczkiem jest ciągle istniejący w ludzkich umysłach podział na wschodnie i zachodnie Niemcy. Pokolenia post NRDowskie nadal odczuwają niechęć i nieufność do zachodnich polityków. Nawet młodzi Niemcy, urodzeni we wschodnich landach zjednoczonych Niemiec już po upadku muru, identyfikują się chętnie ze starym, mentalnym podziałem.

Jest więc to film nie tylko o fascynacji młodych ludzi skrajnie prawicowymi ideami, lecz także opowieścią o kryzysie zmysłu demokratycznego na starym kontynencie i kto wie, być może gdzieś między wierszami chodzi także o jego krytykę. Dziś młodzi ludzie stają przed wyborem skrętu na prawo lub lewo. Nie istnieje żadne centrum. Wybór pomiędzy szacunkiem do własnej historii, nacjonalizmem i prawicową wizją patriotyzmu kontra tolerancja dla odmiennego koloru skóry, miłość bliźniego, świat bez granic i lewacka równość. Zachodnia Europa pomału przestaje już wytrzymywać konfrontację tych dwóch skrajnych idei. Coraz częściej dochodzi do zamieszek na tle etnicznym. Poszczególne kraje UE zaczynają dusić się w nieco naiwnym systemie wartości, który sam kiedyś wykreowały. W końcu ta fala zawodu oraz pierwsze zachłyśnięcie się demokracją dojdzie i do nas, choć patrząc na wyniki dzisiejszych wyborów, chyba raczej nie prędko. Dlatego warto rzucić okiem na Krew i Honor oraz spróbować trochę samodzielnie nad tym wszystkim pomyśleć.

4/6




sobota, 9 lipca 2011

Oszukać przeznaczenie

Neds
reż. Peter Mullan, GBR, FRA, ITA 2010
124 min.
Polska premiera: Nieznana



Czasem się zastanawiam, dlaczego tak trudno jest zrobić na tym łez padole dobre i mądre kino społeczne. Przecież do tego nie potrzeba tak wiele. Wystarczy podnieść z ulicy jeden z miliona gotowych do wykorzystania tematów, oczyścić lekko z brudu i ukazać go w trochę innym świetle. Trzeba się tylko odrobinę postarać. Wysupłać ze znaleziska jakąś puentę, wystrugać drogowskaz moralny, postawić na końcu znak zapytania. Nie trzeba udawać, fantazjować ani też zmyślać. Naginać rzeczywistości na potrzeby wyimaginowanej historii wyssanej z palca. Na dzień dobry odpada też cały mechanizm tworzenia komercyjnych, kosztownych i oklepanych już schematów na potrzeby rządnego 3D i HD współczesnego widza. A jednak mimo to, ciągle najtrudniej jest nakręcić w tych czasach film, który prostym językiem opowiada o nas samych, o życiu pozbawionym tony pudru i różu, bez tej dodatkowej kreski karykaturzysty. O koszmarach, pragnieniach, marzeniach, o zupełnie zwyczajnych problemach mieszkańców Warszawy, Paryża, Tokyo, czy też dajmy na to, małej wioski w jednej z ubogich chińskich prowincji. Honor w tej materii ratują... Synowie Albionu.

Na wyspach brytyjskich jak w niewielu miejscach na mapie świata, zawsze powstawało bardzo wiele filmów, które nie tylko komentowały otaczającą ją rzeczywistość, ale też uczyły, podpowiadały jak żyć i brały czynny udział w dyskusji społecznej. Filmy te często produkowano przy współudziale brytyjskiej telewizji (BBC) i mają bardzo bogate tradycje. Na przełomie lat 50 i 60 wykrystalizowała się grupa „młodych gniewnych” nazywana też „nową falą”, którą tworzyli m.in. Lindsay Anderson, Tony Richardson, czy Karel Reisz (choć ten to akurat naturalizowany Czech). Za pomocą kamery analizowali brytyjską rzeczywistość. Ale nie tylko. Robiono to także z powodzeniem na deskach teatralnych. Czasy współczesne to przede wszystkim Ken Loach, Mike Leigh i Stephen Frears. Ale sam ich wszystkich nie zliczę. Ciągłość jest więc zachowana, a bogate filmowe tradycje na wyspach stale są pielęgnowane. Czasy się zmieniają, ale cały czas jest o czym opowiadać. Ludzi niepotrafiących sprostać wymaganiom swojej epoki jest dzisiaj chyba nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ubiegłoroczny Neds Petera Mullana, jak najbardziej wkomponowuje się w brytyjski nurt zaawansowanego kina społecznego. Jak to często w ostatnich latach u nich bywa, Brytyjczycy przede wszystkim zajmują się ludźmi młodymi, którzy zwyczajnie... błądzą. Czyli ćpają, kradną, leją się i w ogóle są zakałą narodu. Mullan jednak zakrzywia trochę bariery czasowe i cofa się do lat 70-tych, konkretnie do szkockiego Glasgow. Nie przeszkadza mu to jednak w niczym, gdyż poruszona problematyka skutecznego wychowywania nieletnich na praworządnych obywateli, zasadniczo nie wiele zmieniła się od dziesięcioleci. Zmieniła się muzyka, ciuchy, używki i przybyło więcej pokus, ale zasadniczo, problem pozostał bez zmian.

The Neds, czyli Non-Educated Delinquents, to pewnego rodzaju subkultura, w skład której wchodzi wykolejona szkocka młodzież i z którą to jest najwięcej problemów wychowawczych. W każdym większym mieście można ich wyodrębnić z tłumu i jakoś nazwać. W Edynburgu na ten przykład małoletnie gangi nazywane są Schemies, a np. w Liverpoolu Scallies. U nas biorąc pod uwagę ostatnią nagonkę, pewnie nazywa się ich kibolami (hie hie). Tak więc Mullan zabiera widzów w świat ulicznych gangów, ich systemów wartości i walk ulicznych na noże. Wszystko to obserwujemy oczami typowego lekko spasionego kujona Johna McGilla, który właśnie rozpoczyna swoją edukację w szkole średniej. Ambicje młokosa wywodzącego się z patologicznej rodziny („matka Polka”, ojciec klasycznie - pijak, zaś starszy brat kryminalista), zestawione ze szkocką twardą dyscypliną w szkole (lanie za byle przewinienie linijką po łapach), na początku przeczą opinii, iż dzieciak z nizin społecznych nie może wygramolić się z tego przygniatającego go syfu. Najlepsze oceny, zachwyt nauczycieli, wszystko to z czasem zostaje jednak skonfrontowane z prawami ulicy, na którą to profesor z linijką w łapie wstępu już nie ma.

Dalej to już stara płyta, znana choćby z innej podobnej produkcji This Is England. Fascynacja nowym otoczeniem, awanse w drabince hierarchii wewnątrz gangu, olewanie szkoły i nauki, bójki, zadymy, sex i alkohol, wiadomo. No ale jednak Mullan w pewnym momencie zrobił wszystkim psikusa, czym mi osobiście zaimponował. Wyłamał się ze schematu i nie przywrócił Johna na prawilną życiową ścieżkę, choć tak rzeczywiście przez moment się dzieje. Opowieść o Nedasach zakończył mało optymistyczną puentą. Ciężko jest się wyrwać ze szponów ulicy. Tylko nielicznym i wyjątkowo zdeterminowanym się to udaje. Setki, tysiące młodych ludzi dorastających na całym świecie w slamsach i ulicznych gangach, są z góry skazani na byt w zbrutalizowanym świecie B, który z mozołem walczy o każdy kolejny wschód słońca. Ostrze w brzuch lub kulka w łeb. Nie oszukasz przeznaczenia. Takie to są już proszę ja was odwieczne prawa przyrody.

Analiza zachowań buntowniczej młodzieży dokonana jest przez Mullana dość ciekawie i bardzo naturalnie. Neds przypomina mi trochę klimatem angielskie kibolskie filmy Football Factory, czy Green Street Hooligans, trochę tez wspomniany wcześniej This Is England. Anglicy po raz kolejny zrobili dobre i mądre kino, które nawiązuje do mało wygodnych dla, wydawać by się mogło, każdego rozwiniętego społeczeństwa tematów tabu. W Polsce umiemy zrobić co najwyżej marne Skrzydlate świnie. Z kamerą nikt nie chce wejść głębiej. Może ze strachu, a może po prostu z braku umiejętności i znajomości zagadnienia. Nic to. Neds zapamiętam na dłużej, głównie z powodu dwóch scen. Pierwsza, to narkomańska projekcja Johna, w której leje się z Chrystusem, oraz bardzo wymowna scena końcowa. Warto wspomnieć, że reżyser Peter Mullan, osobiście wcielił się w rolę ojca pijaka Johna, który także zmaga się ze swoim przeznaczeniem. Wszyscy to robimy. Mam nadzieję, że Neds doczeka się swojej premiery w Polsce. Zasługuje na to.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,0

niedziela, 7 lutego 2010

Harry Spam

Harry Brown
reż. Daniel Barbel, GBR, 2009
103 min. Monolith Film


To był chyba pierwszy zmasowany atak spamerski w polskim internecie, mający na celu przyciągnięcie ludzi do kin na konkretny film. Atak, który jak każdy spam, bolał i wprowadzał efekt raczej odwrotny od zamierzonego. Znienawidziłem Harry'ego Browna, zanim się jeszcze na dobre u nas pojawił. Na wszelkich możliwych forach, począwszy od forum działkowców, kończąc na forum miłośników muzyki chóralnej, można było natrafić na posty spłodzone przez specjalnie wynajętych do tego celu ludzi, którzy w mało wyszukany i mocno męczący sposób reklamowali ów film. Jeśli to sprawka dystrybutora filmu, czyli grupy Monolith, to wiedzcie, że już was nie lubię. A do wszystkich innych i psa Saby apeluję. Nie idźcie tą drogą!

Nie mniej jednak, gdy spamerzy dali już Harry'emu spokój i przerzucili się na jakąś inną, równie ambitną płaszczyznę, w której to mogli dalej realizować swoje życiowe marzenia, oraz gdy film wszedł już do kin, stwierdziłem, że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, aby samemu rzucić okiem na obraz Daniela Barbera. W końcu to nie jego wina, że w Polsce jakieś palanty dorobiły mu wąsy i ogon. Również sam odtwórca tytułowej roli - Michael Caine, z pewnością nie przesiadywał całymi nocami przez komputerem i nie penetrował wszelkich możliwych polskich for w poszukiwaniu jak największej rzeszy swoich miłośników.

No więc tak. Już po obejrzeniu zwiastuna, na myśl przyszły mi od razu pewne analogie do Gran Torino Eastwooda. W obu produkcjach mamy do czynienia z charyzmatycznymi starszymi Panami. W pierwszym przypadku z Panem Kowalskim, weteranem wojny w Korei. W drugim zaś, z Panem Brownem, byłym komandosem Królewskiej Piechoty Morskiej. Obaj Panowie żyją sobie spokojnie i samotnie w swoich domostwach, które usytuowane są w niezbyt przyjaznej okolicy. Walt Kowalski jako zdeklarowany rasista, musi użerać się z żółtkami z sąsiedztwa, a nasz Harry Brown, z osiedlową patologią. Tak więc zasiadając do seansu, szykowałem się na brytyjską odpowiedź na amerykańskie Gran Torino.

Choć teraz, już tak po wszystkim, wolałbym jednak chyba tego nie robić. Oba filmy, mimo kilku dość oczywistych i od razu rzucających się w oczy podobieństw, prezentują z założenia jednak zupełnie inne wartości. Mierzą się też z innymi zagrożeniami. Eastwood z nostalgią odniósł się do czasów jego młodości. Czasów w których panowały wzniosłe ideały i pewne zasady, a patriotyzm znaczył coś więcej niż tylko wywieszenie flagi za oknem. Z kolei w Harry Brown, odnoszę wrażenie, że chodziło o coś bardziej przyziemnego. Jakby Daniel Barber chciał po prostu zwrócić uwagę na zjawisko szerzącej się przemocy wśród nieletnich. I nic poza tym. Dlatego też koniec z szukaniem między nimi podobieństw. Nie wypada.

Patologia w wielkich blokowiskach to nie tylko problem Brytyjczyków. Kto mieszkał kiedyś w bloku z płyty w wielkim mieście, sam doświadczał tego i owego pod niemal każdą szerokością geograficzną. Czy Barber chciał jednak swoim filmem podsunąć widzowi jakiś pomysł na wyrwanie chwasta i pozbycie się palącego problemu? Nawet jeśli, to zupełnie nieskutecznie. Znacznie mądrzejsi od niego socjolodzy i psychologowie próbowali nie raz i nie dwa prostować kręgosłupy moralne wśród patologicznej młodzieży. Myślę, że przyczyn zepsucia należy szukać gdzie indziej. Jednak nie można odmówić reżyserowi ambicji i chęci. I to mimo że podszedł do zagadnienia raczej w dość naiwny sposób.

Barber postanowił ukręcić bat na tyłki małoletnich wykolejeńców, ćpunów i morderców w postaci sędziwego i uczciwego bohatera wojennego. Uwierzył, że można pokonać wyrostków mądrością i cnotami starszego Pana, który to zdaje się reprezentować w filmie większą część bezsilnego i wkurzonego na niewydolny system społeczeństwa. I to dosłownie, gdyż w filmie ośmieszono dość wyraźnie działania policji, które to w bezpośredniej konfrontacji, nie potrafiły poradzić sobie z osiedlową grupką wyrostków. Nasze swojskie oddziały prewencji strzelając z shotgunów i waląc pałami na oślep, przebiegłyby się po tych dzieciakach w pięć minut. No tak, ale wróćmy do Anglii.

Koniec końców wygrywa oczywiście dobro. Zło ukazane w dość stereotypowy sposób, zostaje poskromione przez mściwego Pan Browna. Jednak zbyt wielu wartości dydaktycznych w tym konkretnym założeniu niestety nie dostrzegam. Oczywiście to dobrze, że zestawiając ze sobą dwa zupełnie obce sobie światy, udowadnia się widzowi, że tylko jeden z nich jest godny do naśladowania. Tyle, że każdy zdrowo myślący człowiek, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i to bez pomocy Harry'ego Browna. Ci, do których naprawdę powinien trafić ów film, niestety raczej nie będą zainteresowani tym co ma im do powiedzenia Michael Caine.

Właśnie. Co do Caine'a. Obsadzenie go w roli Browna to przysłowiowy strzał w dyszkę. Rola jakby szyta na jego miarę. Pasowało do niego wszystko. Począwszy od szachów, poprzez umiejętności posługiwania się bronią, na grymasach twarzy kończąc. Boję się pomyśleć, co by było gdyby Caine'a nie było. Ratuje film, dodając mu wiarygodności, prestiżu i wspomnianej wyżej mądrości. Zaś grane w filmie trudne dzieciaki ukazane są za to w bardzo szablonowy sposób. Rodzina patologiczna = brak poświęcenia wystarczającej uwagi dziecku = brak perspektyw = ZŁO. Nihil novi.

Mądry to film, jednak nie wnosi on niczego nowego do naszego życia. Wprawdzie twórcy filmu krzyczą do dzieciaków i ich rodziców, żeby się w końcu obudzili zanim będzie za późno. Jednak z całą pewnością Harry Brown nie spowoduje, iż raptem młodzi ludzie na całym świecie przestaną ćpać, pić i mierzyć do siebie z broni. Ale liczą się chęci. Daniel Barber spróbował i chwała mu za to.

4/6


czwartek, 16 kwietnia 2009

To właśnie... dobry film

To właśnie Anglia
reż. Shane Meadows, GBR, 2006
100 min.


No właśnie. Jaka ona jest? Jednym kojarzy się z ziemią obiecaną. Dużym szmalem i zmywakiem. Innym z dobrą sceną muzyczną i świetnymi sklepami. Jeszcze innym z potęgą piłkarską i kolebką ruchu kibicowskiego. Shane Meadows przedstawia nam w swoim filmie Anglię jego młodości. Wielka Brytania z początku lat osiemdziesiątych i jej przyziemna codzienność widziana z perspektywy środowiska robotniczego. W tych oto realiach osadza historię dwunastoletniego zbuntowanego chłopca, który po osobistej tragedii i utracie ojca, postanawia odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

Meadows splata historię Shauna, zamkniętego w sobie outsidera szykanowanego w szkole, ze światem jednej z ważniejszych subkultur tamtego czasu. Skinheadzi, bo o nich mowa, są również i dla reżysera chłopięcą fascynacją. I właśnie oczami młodego chłopaka przedstawia nam filozofię i ideały tamtego pokolenia ogolonych głów.

Dwunastoletni Shaun nie radzi sobie ze swoim życiem. Nie potrafi się pozbierać po stracie ojca który ginie w bezsensownej według niego wojnie o Falklandy. Jego relacje z matką która dwoi się i troi jednak nie wystarczają. Zdecydowanie brakuje ojcowskiej ręki. Przez swoje zamknięcie w sobie i specyficzny styl ubierania, Shaun ma problemy w szkole. Jest szykanowany i wyśmiewany. Jednak wszystko się zmienia w chwili pewnego powrotu ze szkoły, w której to nadziewa się na miejscową bandę skinów. Zrezygnowany Shaun któremu jest już w zasadzie wszystko jedno, poddaje się ich drobnej szyderze i zaczepce. Jednak ku jemu zdziwieniu po chwili ich samozwańczy szef bandy - Woody, proponuje mu przyłączenie się do nich.

Młody i niechciany w swoim środowisku chłopak odkrywa zatem świat, w którym wreszcie odnajduje zrozumienie i akceptację. Szybko przyjmuje narzucone na niego nowe standardy. Zmienia styl ubierania i ku niezadowoleniu swojej matki, goli głowę na pałę. Staje się pupilkiem miejscowej bandy która na niego chucha i dmucha. Rozpoczęte w ten sposób wakacje spędza na szwędaniu się z grupą i oddawaniu się szaleńczej i niczym nie skrępowanej wolności oraz zabawie. Pierwsze kontakty z alkoholem, papierosami... w końcu pierwszy pocałunek i miłość.

Ową sielanką zakłóca pojawienie się dawnego lidera bandy - Combo, który to po odsiadce kilkuletniego wyroku, nawiedza na jednej z imprez całą świetnie bawiącą się grupę. Szybko przejmuje w niej stery, a wyznaczone standardy przez Woody'ego odchodzą w niebyt. Combo myśli inaczej. Jego poglądy mocno się zradykalizowały i zwróciły ku nacjonalistycznego ruchu National Front. Nie wszystkim jednak to się podoba. Dochodzi do konfrontacji i zderzenia ideałów młodych chłopaków.

Nielubiany i lekceważony dotąd przez Combo młody Shaun, jako jedyny stawia się i podrażniony ambicją atakuje osłupiałego Combo. Dzięki temu budzi u niego szczery podziw i szacunek. Na fali lokalnego patriotyzmu, wzniosłych słów i górnolotnych określeń, a także uderzając w to co Shauna bolało najbardziej, czyli śmierć ojca, Combo namawia Shauna oraz kilku chłopaków do przyłączenia się do jego wizji działalności grupy.

Zafascynowany Shaun poddaje się nowym rygorom. Bierze udział w atakach na mniejszości etniczne. Z początku niewinne, z czasem nabierają na swojej sile i wielkości. W tle odbywa się ciągła konfrontacja na ideały i wartości. A jej ofiarą staje się w końcu czarnoskóry członek grupy Woody'ego - Milky. Pod pretekstem kupienia od niego palenia, Combo namawia go do wzięcia udziału w posiadówce jego grupy. Niewinne pogaduchy zamieniają się w końcu w krwawą jadkę której ofiarą pada właśnie Milky. Wszystko to dzieje się na oczach zszokowanego Shauna, dla którego całe zdarzenie jakby otworzyło mu oczy i momentalnie otrzeźwiało. Wzniosłe i słuszne ideały, początkowa dobra zabawa i wolność odeszły momentalnie w zapomnienie.

Shane Meadows na podstawie opisanych wydarzeń ukazuje rozpad i proces transformacji w środowisku Skinheads do jakiego doszło na przełomie lat 70 i 80. Ale nie to wydaje się być najważniejsze w tym filmie. Losy Shauna, jego decyzje, poszukiwania i chłopięce marzenia przyjmują bardzo uniwersalną pozę, która to może przyjąć podobny kształt nawet i w dzisiejszych czasach i pod zupełnie inną szerokością geograficzną. Jest to bardzo interesujące studium dorastania i wpływu środowiska w którym się wychowuje. Cała zawarta w tym filmie ideologia wydaje się więc być tylko tłem i osobistą próbą jej analizy przez byłego wyznawcę z lat swojej młodości.

Zatem bardzo to interesująca produkcja. Okraszona świetnym soundtrackiem. To właśnie od niego zaczęła się moja ciekawość tym filmem. Meadows wiernie oddał też klimat początku lat 80. Taka była wtedy Anglia. A to jest drodzy mili bardzo dobry film.

4/6

I coś dla zmysłów. Czyli to od czego się u mnie zaczęło.
Ludovico Einuadi - Dietro Casa.