reż. Peter Mullan, GBR, FRA, ITA 2010
124 min.
Polska premiera: Nieznana
Czasem się zastanawiam, dlaczego tak trudno jest zrobić na tym łez padole dobre i mądre kino społeczne. Przecież do tego nie potrzeba tak wiele. Wystarczy podnieść z ulicy jeden z miliona gotowych do wykorzystania tematów, oczyścić lekko z brudu i ukazać go w trochę innym świetle. Trzeba się tylko odrobinę postarać. Wysupłać ze znaleziska jakąś puentę, wystrugać drogowskaz moralny, postawić na końcu znak zapytania. Nie trzeba udawać, fantazjować ani też zmyślać. Naginać rzeczywistości na potrzeby wyimaginowanej historii wyssanej z palca. Na dzień dobry odpada też cały mechanizm tworzenia komercyjnych, kosztownych i oklepanych już schematów na potrzeby rządnego 3D i HD współczesnego widza. A jednak mimo to, ciągle najtrudniej jest nakręcić w tych czasach film, który prostym językiem opowiada o nas samych, o życiu pozbawionym tony pudru i różu, bez tej dodatkowej kreski karykaturzysty. O koszmarach, pragnieniach, marzeniach, o zupełnie zwyczajnych problemach mieszkańców Warszawy, Paryża, Tokyo, czy też dajmy na to, małej wioski w jednej z ubogich chińskich prowincji. Honor w tej materii ratują... Synowie Albionu.
Na wyspach brytyjskich jak w niewielu miejscach na mapie świata, zawsze powstawało bardzo wiele filmów, które nie tylko komentowały otaczającą ją rzeczywistość, ale też uczyły, podpowiadały jak żyć i brały czynny udział w dyskusji społecznej. Filmy te często produkowano przy współudziale brytyjskiej telewizji (BBC) i mają bardzo bogate tradycje. Na przełomie lat 50 i 60 wykrystalizowała się grupa „młodych gniewnych” nazywana też „nową falą”, którą tworzyli m.in. Lindsay Anderson, Tony Richardson, czy Karel Reisz (choć ten to akurat naturalizowany Czech). Za pomocą kamery analizowali brytyjską rzeczywistość. Ale nie tylko. Robiono to także z powodzeniem na deskach teatralnych. Czasy współczesne to przede wszystkim Ken Loach, Mike Leigh i Stephen Frears. Ale sam ich wszystkich nie zliczę. Ciągłość jest więc zachowana, a bogate filmowe tradycje na wyspach stale są pielęgnowane. Czasy się zmieniają, ale cały czas jest o czym opowiadać. Ludzi niepotrafiących sprostać wymaganiom swojej epoki jest dzisiaj chyba nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ubiegłoroczny Neds Petera Mullana, jak najbardziej wkomponowuje się w brytyjski nurt zaawansowanego kina społecznego. Jak to często w ostatnich latach u nich bywa, Brytyjczycy przede wszystkim zajmują się ludźmi młodymi, którzy zwyczajnie... błądzą. Czyli ćpają, kradną, leją się i w ogóle są zakałą narodu. Mullan jednak zakrzywia trochę bariery czasowe i cofa się do lat 70-tych, konkretnie do szkockiego Glasgow. Nie przeszkadza mu to jednak w niczym, gdyż poruszona problematyka skutecznego wychowywania nieletnich na praworządnych obywateli, zasadniczo nie wiele zmieniła się od dziesięcioleci. Zmieniła się muzyka, ciuchy, używki i przybyło więcej pokus, ale zasadniczo, problem pozostał bez zmian.
The Neds, czyli Non-Educated Delinquents, to pewnego rodzaju subkultura, w skład której wchodzi wykolejona szkocka młodzież i z którą to jest najwięcej problemów wychowawczych. W każdym większym mieście można ich wyodrębnić z tłumu i jakoś nazwać. W Edynburgu na ten przykład małoletnie gangi nazywane są Schemies, a np. w Liverpoolu Scallies. U nas biorąc pod uwagę ostatnią nagonkę, pewnie nazywa się ich kibolami (hie hie). Tak więc Mullan zabiera widzów w świat ulicznych gangów, ich systemów wartości i walk ulicznych na noże. Wszystko to obserwujemy oczami typowego lekko spasionego kujona Johna McGilla, który właśnie rozpoczyna swoją edukację w szkole średniej. Ambicje młokosa wywodzącego się z patologicznej rodziny („matka Polka”, ojciec klasycznie - pijak, zaś starszy brat kryminalista), zestawione ze szkocką twardą dyscypliną w szkole (lanie za byle przewinienie linijką po łapach), na początku przeczą opinii, iż dzieciak z nizin społecznych nie może wygramolić się z tego przygniatającego go syfu. Najlepsze oceny, zachwyt nauczycieli, wszystko to z czasem zostaje jednak skonfrontowane z prawami ulicy, na którą to profesor z linijką w łapie wstępu już nie ma.
Dalej to już stara płyta, znana choćby z innej podobnej produkcji This Is England. Fascynacja nowym otoczeniem, awanse w drabince hierarchii wewnątrz gangu, olewanie szkoły i nauki, bójki, zadymy, sex i alkohol, wiadomo. No ale jednak Mullan w pewnym momencie zrobił wszystkim psikusa, czym mi osobiście zaimponował. Wyłamał się ze schematu i nie przywrócił Johna na prawilną życiową ścieżkę, choć tak rzeczywiście przez moment się dzieje. Opowieść o Nedasach zakończył mało optymistyczną puentą. Ciężko jest się wyrwać ze szponów ulicy. Tylko nielicznym i wyjątkowo zdeterminowanym się to udaje. Setki, tysiące młodych ludzi dorastających na całym świecie w slamsach i ulicznych gangach, są z góry skazani na byt w zbrutalizowanym świecie B, który z mozołem walczy o każdy kolejny wschód słońca. Ostrze w brzuch lub kulka w łeb. Nie oszukasz przeznaczenia. Takie to są już proszę ja was odwieczne prawa przyrody.
Analiza zachowań buntowniczej młodzieży dokonana jest przez Mullana dość ciekawie i bardzo naturalnie. Neds przypomina mi trochę klimatem angielskie kibolskie filmy Football Factory, czy Green Street Hooligans, trochę tez wspomniany wcześniej This Is England. Anglicy po raz kolejny zrobili dobre i mądre kino, które nawiązuje do mało wygodnych dla, wydawać by się mogło, każdego rozwiniętego społeczeństwa tematów tabu. W Polsce umiemy zrobić co najwyżej marne Skrzydlate świnie. Z kamerą nikt nie chce wejść głębiej. Może ze strachu, a może po prostu z braku umiejętności i znajomości zagadnienia. Nic to. Neds zapamiętam na dłużej, głównie z powodu dwóch scen. Pierwsza, to narkomańska projekcja Johna, w której leje się z Chrystusem, oraz bardzo wymowna scena końcowa. Warto wspomnieć, że reżyser Peter Mullan, osobiście wcielił się w rolę ojca pijaka Johna, który także zmaga się ze swoim przeznaczeniem. Wszyscy to robimy. Mam nadzieję, że Neds doczeka się swojej premiery w Polsce. Zasługuje na to.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 7,0
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz