poniedziałek, 25 listopada 2019

Wisienka na Cadillaku

Irlandczyk
reż. Martin Scorsese, USA 2019
210 min. Netflix
Polska premiera: 22.11.2019
Dramat, Biograficzny, Kryminał



Kiedy w roku 1995 swoją światową premierę miało Kasyno Martina Scorsese jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kolejna szansa na uświadczenie na dużym ekranie wieloletniego duetu aktorskiego De Niro-Pesci dziarsko brykających z giwerą za paskiem pod batutą Maestro Scorsese pojawi się dopiero za ćwierć wieku. W '95 roku rzecz jasna miałem inne życiowe priorytety i bezgranicznie pochłaniały mnie różne szczeniackie głupstwa, w związku z czym Kasyna w kinie nie obejrzałem. Gdy jednak po latach odzyskałem pełną kontrolę nad swoim jestestwem i gdy w końcu dotarło do mnie jak wielką szansę wtedy zaprzepaściłem, kac moralny zdawał się nie móc znaleźć swojego skutecznego pogromcy. Lata mijały, a okazja na doświadczenie na dużym ekranie kolejnej gangsterskiej epopei z udziałem naczelnych i ulubionych żołnierzy Scorsese z każdym rokiem dramatycznie malała. De Niro zadomowił się w głupiutkich komediach, oraz zatracił w durnych politycznych gierkach, a Pesci niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia i dawał o sobie znać tylko raz w roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to ciągle uganiał się na Polsacie za jakimś smarkaczem.

I gdy tak już końcu pogodziłem się ze smutną konstatacją, że moje ulubione filmowe włoskie zawadiaki już nigdy więcej nie wystąpią wspólnie w jednym filmie, że nastąpiła już kolejna za mojego życia zmiana pokoleniowa i Martin Scorsese znalazł sobie innego, znacznie młodszego ulubieńca w postaci Leonardo di Caprio, tak niespodziewanie nastał cud tak wielki, przy którym przemiana przez Chrystusa wody w wino na weselu w Kanie nie ma w ogóle podjazdu. Już w roku 2015 usłyszeliśmy, że coś jest na rzeczy, że Panowie rozpoczynają kolejną współpracę oraz nawet trwają już zaawansowane prace nad ekranizacją powieści Charlesa Brandta - "Słyszałem, że malujesz domy". Do dziś pamiętam stukot mojej dolnej szczęki, która z wrażenia i bez telemarku przywaliła impetem w podłogę.

Mijały miesiące i do opinii publicznej przedzierały się kolejne wiadomości z rodziny tych sensacyjnych. Do legendarnego duetu De Niro-Pesci dołączyli Al Pacino i Harvey Keitel i wiedziałem już, że kroi się coś naprawdę grubego, coś tak szalonego, na co być może jeszcze nikt dotąd się nie zdecydował. Jednocześnie z tyłu głowy siedziała jakaś zadra, pewnego rodzaju niepokój, który szeptał mi do ucha, a także powątpiewał w to, czy mocno podstarzali już dziś chłopcy z ferajny przezwyciężą reumatyzm oraz osteoporozę i dadzą radę podołać temu już bardziej młodzieńczemu zadaniu. Za finansowanie fanaberii starszych Panów wziął się Netflix i był to chyba pierwszy taki moment, w którym poczułem tak na poważnie, że jestem im za coś szczerze wdzięczny. Na produkcję filmu wyłożyli 160 mln zielonych. Oficjalnie. Gdyż nieoficjalnie padają kwoty rzędu 200 mln. Atak na Oscary, czy może to tylko sponsorowanie Scorsese i spółce godnego pożegnania się z publiką na jakie bez dwóch zdań zasłużyli? Ta niepewność ciągle nie chciała wyskoczyć mi ze łba.


I gdy tak w końcu dotarliśmy do roku 2019 i ujrzeliśmy pierwsze zdjęcia z planu, a dzień później pierwszy teaser Irlandczyka, wróciła na moje ciało ta sama gęsia skórka co niegdyś. Oczywiście raziła po oczach odmłodzona cyfrowo twarz odgrywanego przez De Niro Franka Sheerana, ale w głębi duszy tłumaczyłem to sobie tym, że przecież tak trzeba było, że wymagał tego scenariusz, przymknąłem oko i rzekłem do mojego głosu w głowie, że w filmie na pewno będzie lepiej, że w tych przeszło trzech i pół godzinach epickiej gangsterskiej epopei tych kilka trików CGI zginie w natłoku perfekcyjnie przyciętych, żywych i szybkich scen do których przyzwyczaił nas Scorsese. Dodatkową frajdę niwelującą wszystkie potencjalnie minusy tej produkcji sprawił mi sam Netflix, który zdecydował, że zanim Irlandczyk trafi na ich platformę, zrobi wpierw rozpierduchę w wybranych kinach. Zatem nagle okazało się, że mój niewybaczalny błąd z czasów szczeniackich dostał drugą i zarazem ostatnią szansę na naprawienie krzywd moralnych, dzięki której na stare lata zepnę w końcu jedną z najważniejszych niedomkniętych przeze mnie filmowych klamr, jaka pozwoli mi obejrzeć w kinie film Scorsese z udziałem jego najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. Moja radość w tym momencie sięgnęła już co najmniej krzyża na Giewoncie i kto wie, czy w tym sierpniowym porażeniu piorunem turystów nie miałem jakiegoś współudziału. Jakby co, to przepraszam.

Równie duży dreszcz emocji pojawił się u mnie przy nazwisku Ala Pacino, który u Scorsese jeszcze nigdy nie zagrał, a z samym Robertem De Niro, swoim wieloletnim przyjacielem, wystąpił dotąd ledwie trzy razy, a w jednej scenie jednocześnie - a może ze sześć. Dwa wielkie aktorskie nazwiska, które kilka różnych pokoleń wymienia jednym tchem, jedno obok drugiego, dziwnym trafem nie miały zbyt wielu okazji, by popisywać się swoją klasą w jednym filmie jednocześnie. Być może nigdy nie powstał taki plan zdjęciowy, który byłby w stanie pomieścić tak wielkie dwie aktorskie osobowości, a być może zaważył o tym zwykły przypadek, niemniej na kolejny ich wspólny film musieliśmy czekać 7 lat. Poprzednio wystąpili razem w Zawodowcach w reż. Jona Avneta oraz w Gorączce z roku 1995. Filmy dobre, ale czy wybitne? A jeśli do tego duetu dołożymy jeszcze dwóch innych ulubieńców Scorsese - Joe'go Pesci i Harveya Keitela, to rysuje nam się projekt iście bezprecedensowy i historyczny zarazem, jakby w ostatnią i pożegnalną trasę koncertową mieli wyruszyć reaktywowani po latach Guns'n'Roses.

W głowie siedziało mi więc przed seansem tylko jedno pytanie. ̶C̶z̶y̶ ̶n̶a̶ ̶3̶,̶5̶ ̶g̶o̶d̶z̶.̶ ̶w̶y̶s̶t̶a̶r̶c̶z̶y̶ ̶m̶i̶ ̶t̶y̶l̶k̶o̶ ̶j̶e̶d̶n̶a̶ ̶b̶u̶t̶e̶l̶k̶a̶ ̶m̶a̶g̶i̶c̶z̶n̶e̶j̶ ̶a̶m̶b̶r̶o̶z̶j̶i̶?̶ Czy Irlandczyk będzie bardziej hołdem złożonym minionej już epoce w kinie, kropką nad i twórczości Scorsese, czy może jednak potraktuje on sprawę śmiertelnie poważnie i zapisze się w historii dając światu kolejny filmowy absolut - dzieło kompletne?

Cóż, prawda jest taka, że na wszystkie wątki tegoż pytania odpowiedź brzmi - TAK. Może oprócz tej jednej nieszczęsnej butelki. Oczywiście nie starczyła, weźcie dwie.


TAK, Irlandczyk jest hołdem złożonym minionej epoce. Na każdym etapie tej wielowątkowej historii czuć powiew kina o jakie jest dziś już bardzo trudno w każdym szanującym się sklepie z filmami. Jeśli więc ktoś nadal dostaje gęsiej skórki na Chłopcach z ferajny, na wspomnianym już Kasynie, jeśli ktoś nadal z wypiekami na twarzy zasiada do kilkugodzinnego maratonu z Ojcem Chrzestnym, to mam dla was dobrą wiadomość, z Irlandczykiem przeżyjecie dokładnie te same chwile uniesień. To jest dokładnie ten sam proces tworzenia filmowej epopei. Nie podobny, nie tylko przypominający go, lecz identyczny. I bynajmniej nie można w tym przypadku mówić o rozczarowaniu, o wtórnym powielaniu klasyków kina. Nie. To tylko i wyłącznie powód do radości. Scorsese nie tyle daje nam te same zabawki, którymi bawiliśmy się przed laty i z których tak po prawdzie nigdy do końca nie wyrośliśmy, lecz jednocześnie stawia na najwyższej filmowej półce kolejną statuetkę, która już w dniu swojej premiery błyszczy takim samym blaskiem co wszystkie dotąd.

TAK, Irlandczyk jest także "kropką nad i" oraz jednocześnie wisienką na torcie twórczości Martina Scorsese. To akurat było pewne jak techno w Trendzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek reżysera oraz jego aktorów. Trudno jest oczekiwać kolejnego takiego projektu, raczej musimy pogodzić się z myślą, że było to ostatnie tchnienie tej części kina, która przez pięć dekad dostarczała nam epickiej frajdy i emocjonującego rozgardiaszu opartego głównie na treści i klimacie, a nie na efektach specjalnych, bez których dziś każde mainstreamowe widowisko nie ma racji bytu. Z jednej strony trochę smutek, z drugiej jednak radość, że dane nam było żyć w tej epoce i jarać się na żywo filmami Scorsese. W Irlandczyku czuć to przemijanie bardzo. Rzecz jasna głównie w wyglądzie głównych bohaterów, bowiem jeśli chodzi o kondycję samego reżysera, to tu nie mogę mu niczego zarzucić. Nadal to ma. Ale też, z reżyserią jest trochę jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina i jeśli tylko nogi pozwalają pedałować, to można tak jeździć bez końca.

Natomiast aktorzy na których w pewnym sensie wyrosłem, mimo zabiegów CGI rodem z gier komputerowych, oraz pomimo ich doświadczeniu i charyzmie, boleśnie uświadamiają mi skutki upływu tegoż czasu. Robert De Niro, mimo rzecz jasna świetnej kreacji, mimo tego, że to przecież nie jego wina, że ma już tyle lat co ma, jest jednak małym minusem filmu, acz też takim na zasadzie szukania dziury w całym. To już nie jest ten sam zawadiaka znany chociażby z czasów Kasyna. Jego ruchy, mimo technicznego kamuflażu, zdradzają jego aktualną fizyczną kondycję i tylko w tym jednym przypadku miałem odczucie, że Irlandczyk powstał o dziesięć lat za późno. Na drobny minus De Niro świadczy także fakt, że jego rówieśnicy - Joe Pesci, oraz Al Pacino, mimo tych samych ograniczeń wiekowych wypadli w tej historii dużo bardziej przekonująco. Zwłaszcza ten drugi. Al Pacino w sposób zuchwały skradł cały show. Jest zdecydowanie największym wygranym i w tym konkretnym przypadku TAK, to była wisienka na torcie także i jego aktorskiej twórczości (acz z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Chylę nisko czoło Panie Aktorze. To była wielka przyjemność móc Pana oglądać na dużym ekranie.


Scorsese bardzo szanuje swoich widzów, zatem nie mogło być mowy o tym, żeby stworzyć coś w rodzaju The Greatest Hits, składanki złożonej z największych hitów, którą wielkie zespoły i muzycy często wypuszczają pod koniec swojej wieloletniej kariery na zasadzie odcinania kuponów od sławy. Dlatego TAK, Irlandczyk daje światu dużo więcej, niż tylko sentymentalną podróż do czasów minionych. Oczywiście zawartych jest w tym albumie wiele starych melodii, które doskonale już znamy na pamięć, to jednak ten filmowy absolut dostarcza światu także wiele nowych doznań i zamyka pewien otwarty przed wieloma laty nawias burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, postawiony w latach 40-tych i zamykając go w latach 90-tych. Scorsese robi to w sposób bardzo dwuznaczny i smutny zarazem, z czym idealnie komponuje się fakt zestarzenia się naszych głównych bohaterów.

Wybaczcie, ale nie będę specjalnie skupiał się na samej fabule, raz, że nie starczyłoby mi na to czasu, a sam tekst miałby tak wiele liter, że nikt normalny by tego nie przeczytał, łącznie ze mną samym, dwa, o fabule możecie przeczytać w setkach innych miejscach, lub po prostu przeanalizować streszczenie książki Brandta. Na ekranie przez bite 210 minut przeplata się ze sobą tak wiele wątków ze świata polityki, biznesu i szeroko rozumianej gangsterki, że aby to wszystko wypunktować, należałoby rozbić ten film na części pierwsze i obdarować nimi kilka odrębnych tekstów. Reżyser, jak to ma w swoim zwyczaju, wnikliwie prześwietla burzliwy okres rozkwitu amerykańskiej wielkości widziany oczami napływowej kontynentalnej migracji, która przy pomocy broni i szemranych interesów buduje Amerykę na swój sposób. Przedstawiona w filmie historia Franka Sheerana, weterana II WŚ, a przy okazji także zabójcy na zlecenie, obejmuje swoim zakresem kilkadziesiąt lat i skupia się głównie na głośnym na początku lat 80-tych zniknięciu przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy (Al Pacino). Między wierszami zabiera nas także w podróż po zawiłych korytarzach zorganizowanej przestępczości w Ameryce, odsłaniając jej mechanizmy, walkę o wpływy i powiązania z amerykańską polityką. Scorsese w sposób bardzo wymowny rozpoczyna swą epopeję od II WŚ, kończąc ją na wojskowej operacji Allied Force w 1999 roku, jakby chciał w ten sposób ukazać pewną cykliczność, powtarzalność i zatoczenie historycznego okręgu.

Trzy i pół godziny zleciało w kinie jak moja młodość, jakby nagle zakrzywione zostało znaczenie jednostki czasu. Wraz ze swoimi kinowymi współtowarzyszami przeżyłem iście emocjonalny katharsis, co uczciliśmy później wielogodzinną dyskusją w oparach wyskokowych degustacji. Ba, byłem gotów siedzieć w kinie jeszcze długo po napisach końcowych, a nawet więcej, mógłbym obejrzeć ten film ponownie, do czego z resztą już dziś się szykuję, lecz tym razem w domowych i bardziej ekskluzywnych pieleszach. Irlandczyka traktuję trochę jak nagrodę za wytrwałość i wierność kinematografii będącej już od dawna w odwrocie, także za to nieco moje egoistyczne, purystyczne i zero-jedynkowe podejście do kina. Warto więc było czekać tyle lat, właściwie to większość mojego życia, na możliwość doświadczenia w kinie na żywo i w dniu polskiej premiery przejażdżki otwartym Cadillakiem DeVille z lat 60-tych. Jakże inna wydaje się być obecna rzeczywistość widziana z jego wnętrza. Może i produkuje się już dziś inne, dużo bardziej nowoczesne auta, ale zapachu jego tapicerki i boskiego bujania się na resorach przypominające dostojne płynięcie luksusowym jachtem po wodach Zatoki Meksykańskiej nie zastąpi mi żaden Cybertruck od Elona Muska.








wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









poniedziałek, 7 października 2019

Opowieść o niezwykłym szaleństwie

Joker
reż. Todd Phillips, USA, 2019
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 04.10.2019
Dramat, Akcja



Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla Empire miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. 

Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu Logan, Deadpool i np. Batman Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.

Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od Todda Phillipsa długo wyczekiwanego Jokera, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając Złotego Lwa za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.


Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską Jerry'ego Robinsona zadebiutował na łamach komiksu Batman vol. 1 jako nemezis Batmana. Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.

A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. Jack Nicholson, który wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy Heath Ledger uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - Jareda Leto w Legionie samobójców. To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii Christophera Nolana przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.

Todd Phillips w roli Jokera obsadził Joaquina Phoenixa i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego Jokera narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?


No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.

Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. Joker Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu Joker stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.

Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.


Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii Kac Vegas użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do Taksówkarza Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości Jokera była postać Travisa Bickle grana przez Roberta De Niro. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do Króla komedii z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta Jokera, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na Irlandczyku funkcji tej nie przyjął.

Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w Jokerze mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan Taksówkarza napiszę, że zawarte w Jokerze pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.

Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze Mroczny rycerz powstaje w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.

Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans Jokera. A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w Jokerze odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego Joker to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.







czwartek, 3 października 2019

Ćwir ćwir, pierdu pierdu

Mowa ptaków
reż. Xawery Żuławski, POL, 2019
138 min. Velvet Spoon
Polska premiera: 27.09.2019
Dramat



Jesień to trudny czas dla ciepłolubnych mieszkańców trzeciej planety od słońca. Skłania do refleksji nad kondycją naszego aktualnego jestestwa szczelnie kryjącego się pod grubym swetrem, zmusza nas także do rozliczeń z tego co udało nam się fajnego zrobić w dopiero co zakończone wakacje, zazwyczaj jednak konstatujemy ze smutkiem fakt, że znów więcej nam uciekło i przepadło na zawsze, niż przybiło z nami radosnego żółwika. Czas okrutnie depcze nasze wybujałe wyobrażenia o pięknym życiu, ale też nie ma czasu by nad tym dłużej zaszlochać, bo też szara powinność dnia powszedniego nie pozwala nam na chwilę zadumy.

Ale jesień to także obfitość w zacne premiery kinowe, co z kolei przekłada się na dotkliwy drenaż portfeli szanujących się kinomanów. To trudny dla mnie okres, gdyż jakiś wewnętrzny głos ciągle mi się wpieprza między wódkę i zakąskę, woła, żebym odstawił te prymitywne rozrywki - „idź się odcham” - wrzeszczy - „zaczerpnij trochę kultury głupcze” i „musisz to obejrzeć, teraz, bo jak zobaczysz za tydzień, to będzie już za późno i w ogóle bez sensu”. I ja proszę ja was pędzę do kina jak ten idiota przez pół miasta w strugach deszczu, żeby tylko mieć czyste kinematograficzne sumienie, żeby tylko odznaczyć film jako obejrzany i wydać swój wyrok, jakby od tego zależało moje dalsze istnienie. Prawie jak Adaś Miauczyński dźwigam swój garb męczeństwa po ubłoconych chodnikach mojego życia. Czasem żałuję, że nie mam innej zajawki, np. kolekcjonowanie pustych butelek po wódce. Zawsze to powtarzam, odczłowieczone chamy, pijaki i debile bez szkoły i żadnych zainteresowań to najszczęśliwsi ludzie na tym padole. Ale do brzegu.


Mamiony tym nieco iluzorycznym pragnieniem zaliczenia kolejnego nowego filmu udałem się w te deszczowe monsuny na dość osobliwą Mowę ptaków Xawerego Żuławskiego i to pomimo tego, że recenzje oraz komentarze na temat tejże produkcji które do tej pory przeczytałem/wysłuchałem były tak jak kino Żuławskiego seniora, mocno chaotyczne i bardzo awangardowe, od totalnego zeszmacenia, po natychmiastową beatyfikację. Jako umiarkowany fan dorobku nieżyjącego już Andrzeja Żuławskiego (właściwie to podobały mi się tylko Opętanie i Na srebrnym globie), który jednocześnie mocno szanuje jego twórczość, miałem duże obawy przed tym, jak w konfrontacji z dziedzictwem ojca oraz z pozostawionym przez niego ostatnim szkicem niedokończonego scenariusza poradzi sobie jego syn – Xawery. Mimo oczywistych dziedzicznych genów, to jednak trochę inny rozmiar kapelusza. Żuławski junior wychował się w innej nomenklaturze i czasach, dysponuje zupełnie inną wrażliwością i co tu więcej pisać, raczej nie emanuje talentem ojca. Zatem trudno było oczekiwać dosłownej kontynuacji myśli Żuławskiego seniora. Spodziewałem się raczej artystycznego hołdu złożonemu własnemu ojcu, to oczywiste, ale też konwersji nieco starej już filozofii jego ojca na własny język, ten bardziej współczesny. Spodziewałem się mixu dwóch światów, tego nieco romantycznego i awangardowego jaki bezpowrotnie już odszedł, z nowym, tym dzisiejszym i bardziej zrozumiałym dla szerszego odbiorcy, w końcu spodziewałem się nawet tego, że może mi się to wszystko jakimś cudem spodoba.

Niestety, zobaczyłem coś zgoła odmiennego. Wszystkie grzechy tego co kojarzone jest z twórczością Andrzeja Żuławskiego, oraz wszystkie przekleństwa tego co dzisiejsze i aktualne, czyli jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie, powiedziałbym wręcz, że rozczarowanie roku, albo nie, bo to jest trochę niesprawiedliwe, wszak od Mowy ptaków wiele nie oczekiwałem i bynajmniej nie czekałem na nie jak na zbawienie. To co zobaczyłem w kinie nazwałbym bardziej dosadnie. Np. najgorszym filmem jaki widziałem w tym roku. Tak, to jest zdecydowanie najbliższe prawdy.

Zmęczyłem się tym intelektualnym wulkanem lirycznego kiczu, tym epatowaniem infantylną myślą i treścią tak bardzo oderwaną od rzeczywistości, że przy nich nawet uczestnicy Love Island na Polsacie lokują swoje ziemskie byty znacznie bliżej sensu istnienia. Bohaterowie filmu (skądinąd bardzo dobrze prezentujący się od strony warsztatowej, tu akurat nie mam nikomu nic do zarzucenia, a wręcz przeciwnie, wypada ich bardzo pochwalić) nie rozmawiają ze sobą, niczego nie tłumaczą, nie próbują też dotrzeć do widza próbując zarazić go jakimś ciekawym spostrzeżeniem, nie, oni recytują jakieś absurdalne monologi, jakby recytowali Pana Tadeusza w rytm muzyki plemienia Himba z Namibii. Są emocjonalnie rozchwiani, nieprzystosowani do życia, mocno roszczeniowi i chaotyczni w swoich jestestwach, że aż trudno jest wejść z nimi w jakikolwiek uczciwy układ.


Żuławski junior próbuje za ich pośrednictwem ukazać kondycję dzisiejszych czasów, Polski szczególnie, tej zmęczonej i zastygłej w konflikcie narodowej dumy i historycznej martyrologii z emancypacją ducha i cywilizacją nihilizmu. Robi to jednak w sposób karykaturalny i mocno przerysowany, co czyni jego obserwacje w zasadzie mało interesującymi. Do jednego wora wrzuca wszelkie patriotyzmy, nacjonalizmy, rozliczenia historyczne i dumę narodową przedstawiając to wszystko jako najgorszą zarazę, zło i tępotę, co jest nie tyle szkodliwą generalizacją, co wręcz potwornie głupim spostrzeżeniem. Zupełnie jakby autor nie rozróżniał poszczególnych znaczeń i nie znał historii w ogóle, a na co dzień poruszał się innymi ścieżkami humanizmu. Obiektywem smartfonu sfilmowany jest wulgarny obraz Polski, z jednej strony rzygającej swoją historią, z drugiej, tej, która siedząc w okopach nie ma niczego lepszego do zaoferowania. Jest to zlepek niedbałych scen cechujących się niechlujnością, pretensjonalnością, grafomaństwem i słabością intelektualną, w dodatku przedstawionych w sposób anachroniczny, nieuporządkowany i bardzo niedbały. W zasadzie ciężko jest stanąć tu w obronie czegokolwiek, no, może poza grą aktorów, ale jeśli chodzi zarówno o treść, obraz i ogólną konstrukcję filmu, to właściwie wszystko jest tutaj złe, nieprzyjazne, pstrokate, patrzące i rzygające na nas z góry. Bracia Mroczek, flagi ONRu, parodia Thrillera Michaela Jacksona... Mowa ptaków jest jak występ Behemotha na dożynkach gminnych w Szydłówku w powiecie szydłowieckim. Manifest nihilizmu.

Należy więc traktować ją trochę jak rozliczenie się z demonami Andrzeja Żuławskiego, trochę jak oddanie mu w pełni zasłużonych honorów przez syna, a trochę jak podsumowanie jego twórczości i tylko do tego momentu da się to obronić. Problem w tym, że Xawery Żuławski dodał także coś od siebie, coś, co w jego mniemaniu było świeże i współczesne, co będzie trafnym komentarzem do aktualnej sytuacji społecznej, kulturowej i tej politycznej. Jednak w moich oczach bardziej wygląda to na pesudointelektualny bełkot kogoś oderwanego od rzeczywistości, zupełnie jakbym słyszał głos celebrytów zabrany na ważny społeczny temat, ale którzy na co dzień żyją zamknięci w swojej bańce informacyjnej i nawet nie wiedzą co i o czym mówią. Niemniej, żeby być też do końca uczciwym, to napiszę, że Mowa ptaków jest projektem bardzo odważnym, szalenie trudnym w odbiorze, zgoda, ale na swój sposób szanuję autora za próbę zrobienia czegoś na wskroś odmiennego i ambitnego, co wyróżnia się na tle polskiego nomen omen gówna. Nie wyszło, trudno, acz są tacy, którym to się podoba. Jednak ja się do tego klubu nie zapisuję i dodaję go do ignorowanych. Ćwir ćwir.





wtorek, 24 września 2019

Złote, a skromne

Parasite
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019
132 min. Gutek Film
Polska premiera: 20.09.2019
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller



Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: Bogaty Dom-Biedny Dom. Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy Projekcie Lady i Big Brotherze i tak wygląda to aż nadto ambitnie.

Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.

Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w Roku 1984, także Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.


Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - Joon-ho Bong - przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.

Jednak Parasite, bo o nim mowato coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.


Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. Parasite, jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.

Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że Parasite to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.


Parasite to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.

Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga  ̶Z̶e̶u̶s̶a̶  Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.

Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.





sobota, 17 sierpnia 2019

Quentin Nostalgino

Pewnego razu... w Hollywood
reż. Quentin Tarantino, USA, 2019
161 min. United International Pictures
Polska premiera: 16.08.2019
Dramat, Komedia



Z nowymi filmami Tarantino jest trochę jak z rollercoasterem Hyperion w EnergyLandii. Byłem niedawno to wiem. Najpierw jedziesz przez pół Polski i z jednej strony nie możesz się doczekać kiedy w końcu wsiądziesz do wagonika, który najpewniej i tak rozwali ci łeb, z drugiej, masz jednak trochę pietra, bo co jeśli jednak ci się nie spodoba i będziesz srał pod siebie ze strachu? Gdy jesteś już na miejscu, musisz przedzierać się przez tak samo pierdolniętych jak ty ludzi gotowych zapłacić każde pieniądze, by tylko zaliczyć tą ekstremalną jazdę bez trzymanki. Z dołu widzisz gigantyczną wieżę z rur wycelowaną w niebieską poświatę i myślisz sobie - kurwa, jakie to wysokie. Potem - kurwa, jakie to szybkie - łamane na - co ja tu robię? Ale podświadomie wiesz, że i tak będzie zajebiście i już nie możesz doczekać się kiedy usiądziesz w tym pieprzonym wagoniku.

W końcu nadchodzi twoja kolej. Wsiadasz, zapinasz pasy, kolejka rusza, łańcuch wciąga wszystkich wysoko, niemal pionowo w górę, niektórzy nie mogą patrzeć na boki i w dół, ekscytacja i adrenalina mieszają się w jednym garze ze strachem i przerażeniem. Nie ma już odwrotu. Zaczyna się stromy pęd ku depresji pod kątem 85 stopni z prędkością 140 km/h, a przy okazji epicki rozgardiasz w twojej głowie. Jeden zjazd, tunel, podjazd, drugi zjazd, korkociąg, ziemia i horyzont zwariowały, zupełnie nie trzymają się poziomu oraz żadnej logiki. Nogi same wyrywają się ku niebiosom, żołądek przybija żółwika z mózgiem, a serce zagląda na chwilę do własnej dupy. Jedyne co do Ciebie dociera to przeraźliwe krzyki współtowarzyszy twojego katharsis. Nagle nadchodzi niespodziewany koniec, kolejka zatrzymuje się, następuje cisza, ty wysiadasz z roztrzęsionymi nogami oraz zupełnie zbity z tropu, nie masz pojęcia co przed chwilą się wydarzyło. Patrzysz na innych uczestników tejże przejażdżki, wszyscy są skołowani jak ty, ale też i dziwnie szczęśliwi. Szybko nachodzi cię myśl – Kurwa, chcę jeszcze raz!

Mniej więcej właśnie tak mam z filmami Tarantino. Raz ten rollercoaster trzęsie mnie i wywraca do góry kołami na łopatki dekorując mnie przy tym cudzymi rzygowinami, innym razem po prostu tylko kręci i trzęsie. Niemniej zawsze dobrze się przy tym bawię i zawsze mam ochotę na więcej. Z takim to więc nastawieniem udałem się w środę do kina na Tarantino vol. 9, na mocno wyczekiwany przez wielu i przeze mnie samego Pewnego razu… w Hollywood.

Chciałem, żeby mnie wytrzęsło i wywróciło do góry nogami, by ktoś mnie obrzygał, bym musiał wycierać krew lejącą się z ekranu ze swoich spodni, żądałem plebejskich igrzysk dla mej duszy. A tu proszę ja was... Supraśl. Tarantino jakby złagodniał, dorósł, nie wiem, może nawet i dojrzał jako artysta, bo zamiast kręcenia beczek i korkociągów zaserwował mi na dzień dobry cały worek melancholii z domieszką nostalgii. Siarczyste przekleństwa, krew i przemoc zostały przez niego nakryte czapką niewidką, wyparowały, nie ma.


I powiem wam szczerze, że bardzo mi się to podobało. Niby było jak zawsze, szybkie kadry skoncentrowane na przedmiotach, ubraniach, autach, mimikach twarzy, epickich dialogach i muzyce. W zasadzie to nadal ten sam Tarantino i te same żółte napisy początkowe, ale jednak jakby inny, jakby Marsjanie porwali i podstawili nam jego klon. Zaprowadzeni jesteśmy za rękę wpierw do czarno-białego westernu z lat 60-tych, by po chwili zawitać w kolorze i w kulisach jego powstawania, do tamtej epoki, do kina i Hollywood w którym wszyscy jarali, pili, jarali zioło i połykali LSD w rytmie rock’n’rolla. W zasadzie robią to samo także i dziś, zgoda, tyle, że w latach 60-tych ubiegłego stulecia było jakby więcej improwizacji, naturalności, stylu i luzu. Aktorzy i twórcy kina byli nieco mniej zmanierowani i zblazowani, właściwie to ten przemysł dopiero się rozkręcał i wspinał po szczebelkach drabiny prowadzącej na ośnieżone szczyty. Ale też być może było inaczej dlatego, że nie było Instagrama i Pudelka.

Tarantino pokazał więc wycinek tamtej epoki, całej tej branży i ludzi kina, którzy błyskawicznie się wznosili ku gwiazdom na niebie oraz równie szybko spadali na same dno. Wszystko to ukazane zostało trochę w oparach groteski i absurdu, a trochę w oparach melancholii. Niemal w każdym kadrze czuć tu pewnego rodzaju tęsknotę za czymś już dawno utraconym i zapomnianym. Za innym podejściem do sztuki filmowej, o czym sam wielokrotnie wspominał sam reżyser, za stylem życia i innego rodzaju pracą na planie, acz z wyraźną analogią i puszczaniem oka do czasów współczesnych. Pod kątem scenografii, kostiumów, sposobu przeniesienia klimatu tamtych lat na ekran to jest to proszę ja was Ekstraklasa, 10 na 10. Muzyka, ubrania, auta, ulice, kluby, neony, bannery reklamowe, byle chrupki, piwo i ciasteczka z tamtych lat, to wszystko tu jest obecne, jakby można było to zaobserwować tuż za rogiem, czy kupić w Biedronce. Niby nic, tak się po prostu kręci dziś filmy lokowane w danej epoce, ale i tak cieszy oko.

Z gracją czasem słonia penetrującego skład porcelany, a czasem zwinnego kota spacerującego po ciemnej ulicy poruszamy się po zakamarkach planów filmowych, barów i imprezowni Beverly Hills. Towarzyszą nam główni bohaterowie tej opowieści – gwiazda westernów Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), oraz towarzysz jego hollywoodzkiej egzystencji – kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). Ich relacje można porównać trochę do równie barwnego duetu Vincenta Vegi i Julesa Winnfielda. Dialogi, wspólne gadanie o niczym i bujanie się jednym autem, to wszystko nosi znamiona typowej tarantinowszczyzny i ogląda się ich, zaiste, wybornie. Gdzieś za ich plecami w tle obserwujemy całą machinę filmowej propagandy, układy i układziki, kulisy produkcji filmowych, małe dramaty i wielkie sukcesy. Hollywood w oku Tarantino tętni życiem, jest na ostatniej prostej do osiągnięcia szczytów, a jednocześnie tuż za zakrętem, za którym jest już tylko równia pochyła prowadząca cały ten biznes w dół, do moralnego zepsucia. Trochę w tym wszystkim typowego American Dream, a trochę ciszy przed burzą.


Ale Hollywood u schyłku lat 60-tych to także dramaty. To początek końca epoki w której dominował niczym nieskrępowany luz oraz obyczajowa swoboda. Na ekranie pojawiają się rzeczywiste oraz czołowe gwiazdy tamtych lat, których Tarantino czasem celowo podpisuje, żeby ten młodszy mainstreamowy odbiorca skumał kto jest kim, a czasem kazał nam się domyślać i martw się człowieku młody oraz nieotrzaskany z ikonami popkultury tamtej epoki sam. Pojawiają się więc Steeve McQueen, Bruce Lee, Marvin Schwartz, oczywiście Romek Polański i śliczna Sharon Tate, czasem jednak Tarantino wprowadza na plan niezłą nomen omen zawieruchę i nie wiadomo kto jest tu kim, lub kto kogo naśladuje. Myślę, że amerykański odbiorca będzie miał dużo łatwiej z rozszyfrowaniem zakodowanych między wierszami licznych smaczków i wiadomości, zaś europejski będzie miał trochę pod górkę, wszak niewiele mogą nam mówić np. nazwy programów rozrywkowych lecących w latach 60-tych w amerykańskiej TV. Niemniej wyłapywanie pewnych powszechnych i międzynarodowych niuansów oraz smaczków, np. plakatów filmowych z tamtych lat, mnie osobiście bardzo mocno jarało i dostarczało dodatkowych drobnych rozkoszy. Geek retro tak bardzo.

Pewnego razu… w Hollywood to także wielki popis montażystów i samego zmysłu konstrukcyjnego Tarantino, który jak zwykle zawładnięty fascynacją do mieszania ze sobą wielu różnych konwencji oraz gatunków w kinie chętnie teleportuje nas z jednej sceny do drugiej, przeskakując przy tym z jednego gatunku i stylu do innego, z filmu do filmu o filmie, z czerni i bieli do koloru, z westernu do dramatu i z komedii do kina akcji. Dawno już zdążyłem się z tym oswoić, lecz za każdym razem cieszę się jak małe dziecko na widok nowej zabawki, gdy tylko widzę jak z gracją baletnicy skacze nam pan reżyser z kwiatka na kwiatek. Tyle lat na karku oraz widoczna nadwaga, a on ciągle robi te ekranowe wygibasy jakby startował na olimpiadzie w akrobatyce. Perfekcja i czyste piękno w jednym akcie. Tak, tu trzeba ponownie postawić dużego plusa.


Nie można także przejść obojętnie obok kreacji aktorskich. Właściwie wypada wymienić tu tylko dwa nazwiska, co z resztą już wyżej uczyniłem. DiCaprio i Pitt. Pitt i DiCaprio. Reszta jest tu tylko tłem, czasem bardzo zacnym, przyznaję, ale jednak tylko tłem. Nawet boska Margot blednie przy aktorskim popisie wspomnianej dwójki. Al Pacino? Miło go było zobaczyć na ekranie, ale bitch please, to tylko chwilowy przerywnik, mało znaczący przecinek w mocno rozbudowanym zdaniu. Z resztą bardzo wiele tu takich małych i drobnych trzecioplanowych rólek i epizodów. Gremialnie pojawiają się tu mordki dobrze kojarzone z poprzednich filmów Tarantino. Nie tylko więc nasz Rafał Zawierucha jest tu takim filmowym przecinkiem oraz Filipem z Konopii, który praktycznie nie wypowiada w filmie żadnej kwestii (no dobra, raz odezwał się do swojego psa), takich ananasów jest dużo więcej. I bynajmniej nie jest to powód do wstydu, wręcz przeciwnie, na miejscu Zawieruchy powiesiłbym sobie fotkę z Tarantino i Margot Robbie w ramce nad łóżkiem i chełpiłbym się tą chwilą do końca swojego życia. Widać i czuć niemal w każdej scenie świetną zabawę jaką miała na planie cała ta zbieranina. Cóż, ja też bawiłem się z nimi przednio. Wygrani są więc wszyscy.

Ale jeśli już jesteśmy przy aktorstwie, to kolejny raz muszę nisko pochylić się przed chyba najbardziej niedocenianym aktorem w Hollywood – Leosiem DiCaprio. Bożesztymój, czegoż on tu nie odjebał... Płacz, emocjonalne rozklejenie się, humor, cięta riposta, błyskotliwość, obłęd w oczach i urocza ciapowatość. Odwzorowywał tu nie tylko Ricka Daltona, ale także grane przez niego czarne charaktery w licznych westernach oraz fikcyjnych filmach akcji. Przeszedł przez to jak dzik puszczony w żołędzie, z majestatyczną dostojnością, urokiem osobistym i stylem pijanego mistrza. Patrzyłem na niego z nieskrywaną przyjemnością i chętnie zrobiłbym to raz jeszcze, a potem może jeszcze z dziesięć. Brad Pitt, który obrazuje tu ten wspaniały i niczym nieskrępowany amerykański luz, mimo, że warsztatowo i wizerunkowo nie można mu niczego zarzucić, nieco blednie przy DiCaprio, ale też trzeba to jasno napisać, że każdy z nich bez wzajemnego dopełniania się przez siebie nawzajem byłby tylko zagubionym dzieckiem na plaży we Władysławowie.

Stanowią oni jedność, trochę jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde. Jedność, która obrazuje wszystko to co chciał nam finalnie przekazać sam Tarantino. Odnoszę wrażenie, że rozrysowanie przez niego postacie wcale nie miały nam dostarczać tylko i wyłącznie plebejskiej rozrywki, one także, a może nawet i przede wszystkim, zdefiniowały pewnego rodzaju upadek całej filmowej branży jaki został ukazany w kilku szalonych aktach. Od wielkości, przez stagnację, wypalenie, pychę i upadek. Podoba mi się jak to ktoś zgrabnie ujął w swojej recenzji, że bohaterowie robią tu spektakularny krok do przodu, by po chwili zrobić szybkie dwa kroki w tył. Właśnie takie było (jest?) Hollywood. Żyj szybko, baluj grubo, ale potem umieraj w samotności. Zupełnie jakby Tarantino na stare lata nam się rozczulił i mocno zamartwiał nad kondycją współczesnej branży filmowej (słusznie zresztą). To bez wątpienia jeden z najmądrzejszych jego filmów, który paradoksalnie wcale nie jest tym najlepszym, acz tu pewnie zdania będą podzielone.


I generalnie wszystko byłoby git majonez, suniemy tak sobie oto po autostradzie nowym Cadillaciem DeVille z roku 69, prosto ku zachodzącemu słońcu. Dwie i pół godziny leniwego, acz wcale nie nudnego snucia się między kolejnymi lokacjami oraz błyskotliwymi scenami i gagami mija w poczuciu pewnego rodzaju nostalgii, ale też w asyście śmiechu i dobrej zabawy. Jednak w głowie coraz bardziej rysował mi się już finał, który czy chciałem tego czy nie, musiał w końcu nastąpić. Celowo unikałem przed projekcją cudzych recenzji i czytania komentarzy, gdyż nie chciałem psuć sobie zabawy. Spokojnie, wam też nie będę tego czynił. Przez cały film zastanawiałem się jednak w jaki sposób Tarantino odniesie się do bestialskiego mordu na ciężarnej Sharon Tate i jej współtowarzyszy niedoli przez bandę Mansona, o czym w okresie promocji filmu było przecież tak bardzo głośno. Jak on u licha wybrnie z tej makabry jaka nadal wstrząsa światem siedząc po uszy w komediowej stylistyce?

Znając jego przewrotność i odwagę spodziewałem się grubej i zaskakującej puenty, ba, oczekiwałem krwawego finału, obuchu uderzającego mnie w tył głowy, tego, że pożre mnie wielki pterodaktyl wynurzający się zza cienia pałacu kultury, po czym wysra na środku Marszałkowskiej. Tak, spodziewałem się wszystkiego i w zasadzie to dostałem, tyle, że tkwiąc tak w kinowym fotelu wcale tego chciałem. Nie powiem, ze mi się nie podobało. Skłamałbym bardzo i nie mógłbym się potem przejrzeć w lustrze. Świetnie się bawiłem na tej ostatniej kilkunastominutowej sekwencji filmu, słowo harcerza. Dostałem w nich wszystko to z czego dotąd znany był Tarantino. Mniej więcej. Tylko w mordę jeża… za cholerę mi to nie pasowało do całości. Zobrazowanie bandy Mansona (tudzież pieprzonych hipisów) było dość hmm… przewrotne, to fakt, ale jednocześnie nazbyt płytkie i mocno niepełne. Wątek, na którym bazował cały hype filmu przed jego premierą został potraktowany trochę jak bezdomny na dworcu centralnym w Warszawie. Można było obok niego przejść nawet go specjalnie nie zauważając. Jakby go w ogóle nie było. Amba Fatima.

Trochę zatem finalnie kuje mnie to w oko, także uwiera w tyłek, bo jednak przeszło 2 i pół godziny w fotelu robią swoje, trochę też czuję się tym wszystkim skołowany i zamroczony jak Artur Szpilka po ostatniej walce. Ale też im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej mi się to wszystko podoba i skleja w logiczną całość. Ta tarantinowska przewrotność, urocze żonglowanie faktami oraz różnymi filmowymi konwencjami finalnie budzi mój wielki podziw i szacunek. Jest tu zbyt wiele dobrych rzeczy, by silić się na rozdmuchaną krytykę. TAK, jednak jestem ukontentowany. TAK, przez jedną noc podwyższyłem ocenę o jedno oczko. NIE, to nie jest najlepszy film Tarantino. Te zostały już nakręcone. Ale TAK, jego filmy to nadal świetna zabawa, jakość i odmienność. Tym razem dostajemy także coś ekstra, coś zupełnie nowego - garść melancholii, co prawda zmieszanej z dwunastoletnią whiskey, ale zawsze to jakiś powiew świeżości. I w końcu TAK, idźcie na to do kina.






poniedziałek, 8 lipca 2019

Let's folk

Midsommar
reż. Ari Aster, USA, 2019
140 min. Gutek Film
Polska premiera: 05.07.2019
Horror



Cholera jasna, ledwo człowiek porzucił zimowe palta i odpalił pierwszego grilla pozyskanego na promocji w Biedronce, a tu już dnia ubywa i jesień nadciąga tempem rozmów pokojowych prowadzonych na linii USA-Iran. Kiedy to się stało i jak do tego doszło? Halo, Zenku Martyniuku - proszę odpowiedz. Ale na szczęście jest jeszcze kino, które lubi zakrzywiać czasoprzestrzeń i czarować widza, dawać mu lato zimą, cycki, krew i przemoc, wszystko to, czego nam w życiu trzeba i by być szczęśliwym. Dlatego właśnie lubię chodzić do kina, żeby dać się świadomie wkręcić i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem poszedłem tam po to, żeby raz jeszcze, tym razem organoleptycznie doświadczyć letniego przesilenia, bo te które było u nas całkiem niedawno jakoś chyba pomyliło adresy, tudzież przelało się między moimi palcami tak jak przelewa się szóste piwo do szklanki. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

Midsommar (u nas jeszcze nie wiedzieć czemu dokoptowano „W biały dzień”) Ariego Astera wydawał mi się smakowitym letnim kąskiem, takim wiecie, w sam raz do poleżenia na kocyku na zielonej trawce, delektując się przy tym zimnym piwkiem, blanckiem i okładem z młodych piersi, słowem - idylla. Film przy zupełnej okazji zachwycił także krytyków na świecie i zbudował ze słomy oraz gliny taki hype, że nawet ta niedowidząca co wygrała ostatnio Taniec z gwiazdami dostrzegłaby jego kontury z odległości sąsiedniej planety. No wprost nie dało się przejść obok tego tytułu obojętnie i tak mnie to zaczęło uwierać w bucie, że aż kupiłem pierwszy możliwy legalny bilet na przedpremierowy pokaz i polazłem niemal na boso, acz cały w ostrogach, by w końcu skończyć z tym szaleństwem. Nie miałem tylko pewności, czy to szaleństwo nie skończy czasem wpierw ze mną.

Twórca głośnego i wielokrotnie nagrodzonego Hereditary, który był spoko (a właściwie to tylko spoko, bo finał w mej skromnej ocenie nie udźwignął początku i rozwinięcia skądinąd intrygującej oraz dobrze nakręconej fabuły), poszedł za ciosem, a może nawet pod wpływem ciosu studia A24, które przy zupełnej okazji zarobiło na filmie najwięcej w swojej historii (80 zielonych baniek) i spłodził obraz bardzo podobnie skrojony w konstrukcji oraz wyjściowym założeniu, tyle że dla niepoznaki zmienił mu okrycie wierzchnie, tu poprzestawiał, tam coś odjął, tam dodał, czego efektem jest zaiste, piękny potworek, który otrzymał głównie jedno zadanie - ryć banię, a przy zupełnej okazji pewnie też i ziemię w polu, co by i rolnicy mieli z tego korzyść. Obraz w materiałach promocyjnych został ubrany w piękne, folkowe i pogańskie szaty oraz nasączony w wywarze z okultyzmu - do diaska, co może pójśc nie tak?


Zawsze kiedy myślę, że Panie, to jest pewniaczek, stawiaj wszystko na tego konia, jak Boga kocham nic nie może się wykoleić na ostatnich metrach, tak zawsze dostaję obuchem w tył głowy. Stoję tu teraz przed wami z głupią miną numer dwadzieścia osiem oraz z rozsznurowanymi butami i mam słoik pełen słonych wspomnień o filmie. Z jednej stronie jestem dogłębnie przeorany. Faktycznie, jak obiecali tak uczynili. Czuję się trochę tak, jak czuje się pacjent w gabinecie podczas gastroskopii, tyle, że tu nie lekarz, a reżyser wsadził mi do gardła rurkę i wpuścił przez nią do organizmu odrobinę szaleństwa, popierdolenia i narkotycznych halucynacji. No heloł, jakbym już tego nie miał w sobie wystarczająco dużo, ale ok, dzięki Panie doktorze Aster, przyjemności nigdy za wiele. Problem jednak nie w tym co fajne łamane na zajebiste, bo o tym szerzej za chwilę, tylko o tym, co ciągnie to wszystko za nogi w dół ku dachom piekieł.

I tak, największa bolączka tego niewątpliwie zjawiskowego projektu tkwi w jego fundamencie, w strukturze źródłowej, która winna być silnym punktem wyjścia i ostoją dla całej tej ekranowej makabry. A ja naprawdę nie wiem, czy to co widziałem przed kilkoma dniami, to jest jednak coś w rodzaju horroru, czy może jednak bliżej mu do komedii. Zasadniczo to ja rzadko zaprzątam sobie głowę podziałem gatunkowym i dla mnie film jest po prostu albo dobry, albo zły, tudzież stoi okrakiem gdzieś po środku. Ja nawet bardzo lubię oraz szanuję twórców, którzy mnie bezczelnie okłamują i nie lokują danego tytułu w gatunkowy nawias. Cenię, gdy ci żonglują i bawią się łamaniem konwenansów i różnych stylistyk, dlatego zawsze dobrze się bawię na filmach, które mają problem ze swoją gatunkową orientacją, ale tym razem odczuwam wewnętrzny konflikt interesów, no coś się we mnie gotuje i nie mogę znaleźć na to żadnej recepty.

Nie wiem, może po prostu między kinem grozy a komedią jest tak wielka przepaść i tak wiele pustej przestrzeni kosmicznej, że to się wyczajnie nie ma prawa ze sobą spotkać na piwie we wspólnym mianowniku. Dlatego też podczas seansu doświadczałem iście ambiwalentnych odczuć. Czasem doskwierał mi niepokój, dużo rzadziej przerażenie, ale najczęściej ogarniał mnie śmiech, który był dziwnie skorelowany z rozwinięciem oraz zakończeniem fabuły, niestety. Z jednej strony to nic złego, kino zna już takie gatunkowe romanse, ale też ja bardzo przepraszam, oczekiwania miałem zgoła odmienne. Żądałem makabry, przerażenia, chciałem wstrząsu, a może nawet i bezceremonialnego obrzydzenia, a finalnie dostałem coś, co momentami przypominało mi parodię horrorów, jak bym doświadczał seansu Strasznego filmu, tyle, że w reżyserii Jodorowsky'ego. Zatem od razu uprzedzam tych, którzy jeszcze nie widzieli - porzućcie oczekiwania o wielkim i strasznym łamaczu ludzkich umysłów.


Niemniej początek był bardzo obiecujący. Tak zbudowanego i zaprezentowanego Intro wprowadzającego do napisów początkowych to ja proszę ja was dawno nie widziałem. Do tego momentu czułem się wbity w fotel. Czułem, że zarówno ja jak i reżyser jedziemy tym samym pociągiem relacji intergalaktycznej i że być może będzie to podróż życia. Gęsia skórka na ciele tylko mi przytakiwała. Niestety im dalej w las, tym więcej przeszkód, a w pewnym momencie reżyser spierdolił do drezyny i odbił na zwrotnicy w zupełnie innym kierunku. No bożesz ty mój, tak się nie robi. Niestety odniosłem wrażenie, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Sala kinowa często wybuchała śmiechem, nawet w scenach, które nie podejrzewałbym o występowanie choćby śladowych ilości groteski i czarnego humoru, a przypominam, że cały czas mówimy o ponoć jednej z najbardziej przerażających produkcji tego roku. Hmm, czyżby?

Ale bardzo możliwe też, że istota zła w dzisiejszych czasach tak się już zdewaluowała, że przestaje nas już przerażać. To trochę jak z dostępem do seksu i nagości w mainstreamie. Za małolata jak zobaczyłem kawałek cycka w Twoim Weekendzie (RIP) to dostawałem niemalże konwulsji. Dziś cycka można zobaczyć w byle teledysku na MTV i na nikim nie robi on już wrażenia (no dobra, na mnie nadal jeszcze robi). To zapewne zbyt duże uproszczenie, ale też w pewnym sensie może tłumaczyć fakt, że roztrzaskane głowy, wnętrzności i krew na ekranie nie budzą już takich emocji. Widzimy to niemal na co dzień w internetach i programach newsowych. Zło stało się już tak powszechne, że niemal występuje już jako zastrzeżony znak towarowy obok najbardziej dochodowych i kultowych marek świata. Siłą rzeczy uodporniliśmy się już na ekranowe okrucieństwa i dziś twórcy muszą stawać na głowie, żeby wstrząsnąć współczesnym widzem. Ten z kolei ma coraz większe wymagania żeby odczuć cokolwiek, przez co jedni nakręcają drugich i szczują się nawzajem poszukując złotego środka.

Żeby jednak nie było znów tak tendencyjnie i nieco pesymistycznie, to napiszę, że Mindsommar ma w sobie także wiele dobrego, a nawet bardzo dobrego, co szalenie komplikuje mi wystawienie mu finalnej oceny. Po pierwsze, z pewnością powielę to co zostało już napisane przez innych, ale też nic nie poradzę, że uważam podobnie. Film jest przepiękny wizualnie. Tu także należy wymienić autora zdjęć, bo nazwisko swojskie i trzeba szanować. Za zdjęcia odpowiada kolega ze studiów Astera - Paweł Pogorzelski. W tym miejscu nisko pochylam swoje czoło. Dwa - pogański i okultystyczny klimat w oparach folkloru. Co prawda z czasem cały ten folk traci na sile rażenia i przebiera się w zwykłą sektę opętaną szaleństwem (i śmiechem - niestety), ale nie szkodzi, odbiór skąpanych w słońcu ludzi w białych szatach oraz udekorowanych w wianki na głowach roześmianych niewiast musi w naszej szerokości geograficznej dostarczać bardzo miłych skojarzeń. Liczne nawiązania do kultury oraz mitologii germańskiej mile łechtają moje regionalne słabości do prastarych słowiańskich obrzędów i ludowych tradycji.


Zaś trzecim największym plusem produkcji Astera jest fakt, że film można odbierać na wiele różnych sposobów. Właściwie to nie istnieje namacalna granica, która postawiłaby tamę przed oceanem interpretacji. Wkraczanie młodych i naiwnych przybyszów z Ameryki do obcej im osady na północy Szwecji może symbolizować zarówno szeroko rozumiany świat zachodu, a w nim społeczeństwo otwarte na inne kultury, z pozoru tolerancyjne, które staje do konfrontacji ze światem mentalnego wyobcowania oraz zamknięcia na wszystko co nowe i pędzące ku zagładzie na skręcenie karku. Ale żeby było ciekawiej, to można to odebrać na wskroś odwrotnie. Ba, to także doskonałe studium dotykające istoty osobistych lęków, osądów i strachu, także przed obowiązkiem dopasowania się do życiowych standardów, z którymi nam nie jest po drodze. Do diabła, tu niemal każda uciśniona dziś grupa społeczna może odnaleźć w tym filmie fragment swojej spuścizny.

W warstwie konstrukcyjnej Ari Aster puszcza oko do fanów klasycznych slasherów z lat 70-tych i 80-tych, do produkcji Johna Carpentera i Michaela Powella, także do włoskiego nurtu Giallo. Fani gatunkowego horroru z czasów jego ekranowego prosperity odnajdą tu wiele smaczków i dla nich z pewnoscią Midsommar będzie pewnego rodzaju sentymentalną podróżą w czasie. Sam bawiłem się na tym filmie raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie było mi w kinie dobrze. Doceniam wysiłek twórców, niezłe kreacje aktorskie (acz ja nie podzielam zachwytów nad Florence Pugh - powiem więcej - irytowało mnie to dziewczę bardzo), kapitalne i bardzo dopracowane zdjęcia oraz sielską scenografię. Podobało mi rozrysowanie procesu postępującego szaleństwa, a także narkotyczne wizje i halucynacje osiągane po herbatce z wywaru z ziół i grzybków (jeśli ktoś wie gdzie można takową zakupić to poproszę o info na priv). To wszystko sprawia, że bez wątpienia mamy do czynienia z wyjątkowym obrazem, który ma prawo kandydować do dzieła ponadczasowego. I byłoby naprawdę bardzo dobrze, gdyby tak uciąć z pół godziny z ogólnej całości i gdyby Panie Aster nie skrzywdził Pan filmu tym irracjonalnym i zidiociałym humorem, który pasował tu jak hymn Stanów  Zjednoczonych do nadmuchanych ust Panny Godlewskiej. Drugi raz z rzędu popełniony ten sam wielbłąd. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka. Niemniej kibicuję w dalszej karierze. Finalnie więc (prawie) mocne pięć ode mnie, minus jeden punkt horroru honoru.