Pokazywanie postów oznaczonych etykietą CHI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą CHI. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 października 2013

29'WFF - vol.4

Jestem lepszy od ciebie
reż. Ché Sandoval, CHI, 2013
85 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




To już drugi chilijski film po jaki sięgam na festiwalu i drugi raz pękam z dumy nad trafnym wyborem. Chyba mam nosa do wywąchiwania ciekawych produkcji bazując przecież tylko na wiedzy szczątkowej, bo poza Banklady, która przecież nie była jakaś tragiczna, to do tej pory trafiam na same dobre kino. Jestem lepszy od ciebie to intelektualne kino ulicy. To coś na wzór jednego z moich planów na film (gdybym w świecie dajmy na to równoległym był nagle panem reżyserem), w którym opowiadam o nocnym życiu Warszawy z punktu widzenia jednego gościa będącego w konflikcie z samym sobą oraz resztą świata, który pod wpływem różnych używek zwiedza je podążając z knajpy do knajpy, z klubu do klubu i z parku do parku napotykając przy tym zjawiskowe, niezwykle różnorodne postacie z jakimi rzecz jasna nawiązuje różniste i zawsze cenne relacje. Takie trochę kino drogi, tyle, że w mieście.

Mniej więcej właśnie z tym mamy do czynienia w filmie sympatycznego chilijczyka - Ché Sandovala (nie mylić z Guevarą), tyle, że zamiast Warszawy spacerujemy po ulicach Santiago de Chile. Poznajemy masę dziwaków, pijaków, wulgarne dziwki, ekscentryków z wyboru i takie wybryki natury jakie tylko można sobie wyobrazić, oraz które często sami napotykamy podczas nocnych pląsów po naszych wielkich, tudzież mniejszych miastach. I ja to kupuje. Tym bardziej, że podstawą tej zabawnej, egzystencjalnej opowieści są dialogi. O tak, teksty są pyszne. Często wulgarne, mocno seksistowskie, a „kurwy” i „chuje” lecą na prawo i lewo oraz wpychają się siłą każdym otworem do naszego łba. Może nie każdy polubi, wiadomo, ale ich forma i sposób użycia przypomina mi kino Tarantino, konkretniej to Wściekłe psy, w którym tak jak i tu rządzi minimalizm scenograficzny, za to w gadce dominuje wyborny przepych.

Nasz bohater, Cristóbal, będący o krok od czterdziestki, znajduje się na skraju rozsypania emocjonalnego. Jego żona, z którą jest w separacji, wraz z ich synem chce przeprowadzić się na stałe do Barcelony (Messi twoja mać!) na co ten nie chce się zgodzić, gdyż to uderza w jego nadwątlone męskie ego. Totalnie sfrustrowany czuje, że jego życie pogrąża się w chaosie, a porażka goni porażkę. W dodatku dawno nie umoczył. Cristóbal przemierza więc ulice Santiago szukając potwierdzenia, że wciąż jest mężczyzną. Szuka kobiety, żeby ją od tak po prostu bezceremonialnie przelecieć. Skoro jego żona puszcza się aktualnie z jakimś Hiszpanem, to dlaczego i on nie może tego uczynić?

Tyle tylko, że mu nie wychodzi. Poznajemy wraz z nim wiele kobiet. Różne, różniste. Od kurew począwszy, na przykładnych matkach z dziećmi kończąc. Wędrując ulicami miasta, kompletnie spłukany poznaje ich najmniej kilka, próbując je zwyczajnie i bez zbędnych ceregieli zaliczyć. Którąkolwiek. Niestety zawsze coś staje mu na przeszkodzie, co tylko zwiększa u niego i tak już wielkich rozmiarów frustrację. Im robi się na niebie jaśniej, tym bardziej ta komediowa dotąd otoczka nabiera dramatycznych kształtów. Koniec końców wychodzi z niego zwykły tchórz, który boi się wziąć odpowiedzialność za życie swoje oraz rodziny i ucieka w siną dal, by jeszcze bardziej się pogrążyć, a może też i zmądrzeć.

Jest więc to trochę taka opowieść o człowieku zagubionym we współczesnym świecie sprzecznych wartości. O obowiązkach i odpowiedzialności, których spełnienia panicznie się boi. Jest to też historia o pewnego rodzaju męskim kryzysie wieku średniego, który przyjmuje różne karykaturalne pozy. O nieudacznikach życiowych, wiecznych mentalnych dzieciakach, ale i o panujących wśród młodych chilijczyjków nastrojach, w których na pierwszy plan wysuwa się, co ciekawe, dominacja kobiet. Mądra, dowcipna i fajnie przelana na ekran historia, w dodatku kapitalnie przegadana, z wybornymi dialogami, z których co drugi mógłby trafić na Wikicytaty. Oczywiście ma swoje wady i drobne braki, ale zwłaszcza w pierwszej części filmu mamy do czynienia z audiowizualną perfekcją. Mam nadzieję, że film trafi do sieci (bo do kin nie ma szans), oraz, że ktoś włoży dużo serca w poprawne tłumaczenie, gdyż z translatorem googla nawet nie ma sensu do niego siadać.

4/6






Heavy Mental
reż. Sebastian Buttny, POL, 2013
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat




O dość brutalnym porównaniu ze sobą kina polskiego i rosyjskiego napomknąłem wczoraj, a tu niemal od razu stanąłem przed okazją przekonania się o tym po raz kolejny i to organoleptycznie. Z pośród trzech polskich filmów z tegorocznego WFF postawiłem na ten chyba najmniej znany i oblegany, czyli na Heavy Mental, który przy zupełnej okazji miał swoją światową premierę (polską w sensie, ale "światowa" brzmi zdecydowanie lepiej). Pozostałe, o wiele głośniejsze - Ida i W ukryciu, ze względu na poruszone motywy (znów żydzi i polscy oprawcy) mieniły się w mych oczach, jako wyjątkowo mało interesujące. Uznałem, że tym razem filmów Pokłosie 2 i 3 nie będę sponsorował oraz nie będę dzielił się z nimi swoją krwawicą. Co innego z producentami Heavy Mental. Z nimi chętnie.

Tego typu filmów nadal w Polsce kręci się najmniej. Dużo za mało. Nie wiem z czego to wynika, ale stawiam na brak kasy, odwagi i przede wszystkim talentu. To dość niszowa i odbiegająca od rodzimych standardów produkcja. Nie ma nic wspólnego z polską traumą z przeszłości, z wąsami na ogrodzeniu, z wojną, komuną, żydami, pederastami i pedofilami. Zwyczajna opowieść o młodych ludziach (pokolenie 30), żyjących w tym samym kraju co my i stąpających po tych samych chodnikach, tych samych miast (konkretnie to Warszawa i kawałek Helu), oraz borykających się z tymi samymi (mniej więcej) problemami. Film o życiu doczesnym i współczesnym, tylko tyle i aż tyle.

Jest to historia bezrobotnego, cierpiącego na psychiczną blokadę aktora mieszkającego nadal z rodzicami, który niespodziewanie dostaje propozycję odegrania tragikomicznej roli we własnym życiu. W zamian za „odziedziczone” po zmarłym dziadku mieszkanie, zobowiązany jest do poderwania dziewczyny, którą potem ma przekazać swojemu zleceniodawcy. A jest nim ekscentryczny, wychowany w domu dziecka metalowiec o wyjątkowo hmm... odbiegającym od umownie przyjętych norm usposobieniu. Niemoralna propozycja zaprowadza naszą trójkę bohaterów w głąb ich lęków, pragnień, a przy tym tak po ludzku bawi. Może nie aż tak bardzo jakby tego chciała, ale cosik zawsze się znajdzie.

Heavy Mental stanowi szczery i bezpretensjonalny obraz nastroju ducha współczesnych, zatopionych w paradoksach normalnego życia 30-latków żyjących w Polsce. Jako ich rówieśnik częściowo sam mogę zmierzyć oraz zidentyfikować się z ich rozterkami oraz poczuciem humoru. Niestety mimo odważnego podejścia do tematu debiutującego w pełnym metrażu Sebastiana Buttnego, czuć w tej historii dużo przypadku i chaosu. Momentami jest go zbyt wiele, co czasem irytuje. Cała ta historia trochę nie trzyma się kupy i rozjeżdża się w chwilach, w których powinna skupiać się na rzeczach tak jakby ważnych, przez co finalnie odniosłem wrażenie, że w zasadzie to otrzymałem taką trochę wydmuszkę niestety.

Nie chodzi o to, że film jest w gruncie rzeczy o niczym, ale bardziej o to, o czym nie jest, a mógłby być, gdyby się bardziej do niego przyłożyć. Nie mniej dzięki naprawdę fajnym zdjęciom, zgrabnemu montażowi oraz niezłej grze aktorów, bynajmniej nie wziętych z pierwszej ligi (na szczęście!), udało się stworzyć bardzo przyjemny w odbiorze klimat, który wprowadza błogi spokój do naszego krwiobiegu i daje przecz chwile wytchnienie. To już dużo. A już biorąc pod uwagę polskie kinematograficzne standardy ostatnich lat, to można z pełną odpowiedzialnością uznać, że film jest zwyczajnie dobry i zasłużył u mnie na mocne cztery. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do niedawnej Dziewczyny z szafy Bodo Koxa. Oba są reprezentantami realizmu magicznego, acz niestety, Heavy Mental jest ciut słabszy. Ale to nie grzech. Ani trochę. Pewnie trafi do kin, pewnie na wiosnę. Myślę, że warto wspierać młodych i ambitnych twórców z tak świeżym podejściem do kina. Wprawdzie nie jest to film, który zapamiętamy przez lata, ale i tak powinien dać nam odrobinę wytchnienia i satysfakcji.

4/6


wtorek, 15 października 2013

29'WFF vol.2

Hazardzista
reż. Ignas Jonynas, LIT, LAT, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Hazardzista, czyli koprodukcja litewsko-łotewska (brzmi absurdalnie c’nie?), to reprezentant konkursu międzynarodowego, który walczy o najwyższe laury na WFF. Temat wydał mi się nader ciekawy, bo pomimo tego, że o hazardzie i innych używkach nakręcono już filmów tysiące, to jednak wciśnięcie w jego szpony ratowników medycznych oraz ludzi z państwowej służby zdrowia mienił się w mojej głowie jako interesująca ciekawostka przyrodnicza.

Film poprzez swoją fabułę, montaż i ogólną charakterystykę postaci przypomina mi bardzo naszą Drogówkę Wojtka Smarzowskiego. Oba filmy w całkiem podobny sposób opowiadają o patologiach zakorzenionych w środowiskach, że tak powiem, użyteczności publicznej. U nas dostaje się zdegenerowanej policji, słusznie zresztą, u nich zaś, ratownikom medycznym oraz ogólnie ichniejszej służbie zdrowia. Nie wiem czy mają tam z nimi jakiś wizerunkowy problem, czy po prostu reżyser uznał, że tak będzie fajniej. Ale też dzięki temu, że akcja filmu dzieje się tuż za naszą północno-wschodnią granicą, można było nie raz i nie dwa razy odczuć liczne obyczajowe oraz mentalne podobieństwa, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły pieniądze, a raczej ich notoryczny brak. Taka to już przypadłość charakterystyczna dla naszej szerokości geograficznej.

Chęć dorobienia sobie na boku, bo przecież za państwowe pensyjki to sobie człowiek i tam i tu za długo nie pohula, doprowadza pracowników służby zdrowia do różnych skrajności. Zaczyna się niewinnie, od gier losowych, obstawiania wyścigów psów, czy nawet tego, czy niedoszła samobójczyni, czego są świadkami na akcji, skoczy łamiąc sobie kręgosłup, czy nie. Zakłady między nimi dosłownie o wszystko są chlebem codziennym i ich karmą, a także pewnego rodzaju rozrywką, o którą przecież także trzeba zadbać w tym trudnym i bardzo stresującym zawodzie. Nasi bohaterowie-ratownicy, trochę tak dla zabawy, trochę dla zaaplikowania sobie dodatkowej porcji adrenaliny, ale przede wszystkim dla pieniędzy zawiązują „spółdzielnię” i otwierają nielegalny, oraz z punktu widzenia moralnego godny potępienia interes. Zaczynają obstawiać ludzkie życie. Kto wytypuje pierwszego umarlaka, kto dobrze przewidzi czyje obrażenia są bardziej śmiertelne od innych pacjentów szpitala – ten wygrywa, zgarnia szmal i zyskuje szacun wśród kolegów.

Interes się rozrasta, a wraz z nimi dylematy moralne. Oczami dwójki bohaterów, Vincentasa - najlepszego ratownika w bazie (od siedmiu), pogrążonego w długach i hazardzie, oraz jego mentalnego przeciwieństwa i wroga ich gry - Ievą, obserwujemy cały proces tego zjawiska, począwszy od jego narodzin, po dramatyczny kres działalności. Dochodzi do coraz większych napięć i zatargów, do chęci dominacji w ich wspólnej grze, wszystko zaczyna się walić i wymykać spod kontroli. Gdzieś w tym wszystkim przewija się ludzki dramat, trudna miłość, czyjeś nieszczęście, niezasłużona śmierć, czy eksmisja na bruk. Wachlarz negatywów i przykrości jakie doskwierają ludzkości, zwłaszcza w krajach jeszcze niedojrzałych demokratycznie, napędza coraz większego wiatru. Myślę, że łatwo będzie nam się identyfikować z wieloma poruszonymi problemami w tym filmie. To nie jest opowieść stricte o hazardzie i jego skutkach, stanowi on jedynie tło i punkt wyjścia. Patologii oraz problemów z życia wziętych jest tu znacznie więcej.

Historia zatem ciekawa i w zasadzie broni się sama, jednak sposób jej przedstawienia był już dla mnie trochę kłopotliwy. Fajne sceny sąsiadują często z tymi mocno męczącymi. Jak nie potwornie trzęsąca się kamera, to za głośny dźwięk, jak nie przeciągnięte ujęcia, to zbyt krótkie albo chaotyczne wizualne oczojeby. Co chwila coś mi nie pasowało i żądało przewinięcia do przodu. Nie mniej jednak same poruszone zjawiska w Hazardziście są rzecz jasna godne odnotowania i ogląda się to całkiem przyjemnie, ale rywalizacji z Drogówką moim skromnym zdaniem nie wytrzymuje. I nie chodzi tu o lokalny patriotyzm, ale zwyczajnie, zdegenerowani medycy jakoś nie wstrząsnęli mną na tyle, na ile chyba jednak powinni.

4/6






Kryształowa wróżka
reż. Sebastián Silva, CHI, 2013
98 min.
Polska premiera: ?
Film drogi, Komedia




Uwielbiam klasyczne filmy drogi. Mam do nich jakąś niewytłumaczalną słabość. Zawsze staram się coś w ten deseń wyhaczyć z festiwalowego repertuaru. Tego typu opowieści, które toczą się od przypadku do przypadku, od punktu A do punktu B, zwykle dostarczają mnóstwo frajdy. Jest to też pewnikiem jakaś pochodna od mojej ciągle wiercącej się w miejscu natury, która lubi być w ruchu. Sympatyzuję za tymi zbłąkanymi, niezwykle charakterystycznymi, czasem podobnymi do mnie duszyczkami jakie w kinie drogi stanowią największą wartość dodatnią i to nawet jeśli nic wielkiego sobą nie prezentują.

Zwykle są zabawne i tragiczne zarazem, wygadane, z jakąś wadą konstrukcyjną (pieprznięte w sensie), bo też tego wymaga od nich scenariusz. Przykładowy film o jadących samochodem przez kilka tysięcy kilometrów młodych ludziach musi opierać się na błyskotliwych dialogach oraz na jakiejś finalnej wewnętrznej ich przemianie, która następuje pod wpływem otoczenia i samych siebie. Bez spełnienia tych warunków, kino drogi nie może ubiegać się o zajebistość. Tzn. może, ale szanse ma wtedy odpowiednie mniejsze.

Kryształowa wróżka na szczęście doskonale radzi sobie z tak sformułowanymi wytycznymi. Spełnia ich wszelkie kryteria. Owszem, nie wnosi do naszych żyć, ani do historii kina absolutnie niczego nowego, nie odkrywa też przed widzem żadnych nowych lądów, ale przecież kino drogi nie jest od tego. To elegancka, błyskotliwa i zabawna opowieść o 5 oryginałach (no, powiedzmy, że o dwóch, reszta jest bardziej tłem), które wyruszają wspólnie w wakacyjną podróż, a raczej, w celu doświadczenia niezwykle wzbogacającego ich chaotycznego dotąd żywota o charakterze stricte duchowym. Innymi słowy, jadą na północ Chile, by nachlać się soków z legendarnego kaktusa San Pedro. Naćpać się meskaliną w sensie.

Film jest zdecydowanie w klimacie Sundance. Określam tym mianem produkcje świeże, zakręcone, bardzo teraźniejsze i bogate w treść, oczywiście też mocno niezależne i nie zepsute zgnilizną mainstreamu. Wydaje się być typowo Amerykański, jednak jest to produkcja chilijska, w której co prawda gada się po angielsku, a głównymi bohaterami jest dwójka popieprzonych Amerykanów, to jednak wpływ klimatu łacińskiego wplątanego za pośrednictwem tła krajobrazu tylko potęguje odczucie ogólnej satysfakcji.

Owszem, to film o młodych, zepsutych (acz nie do cna) ludziach, którzy mają zdrowo nasrane we łbie, ale ich wywodów i teorii na wszystko słucha się bardzo przyjemnie. Raz, że są zabawni, dwa… są zabawni. W zasadzie tyle. Nie dowiemy się od nich niczego wartościowego, co by zmieniło nasz punkt widzenia na istotne sprawy, co najwyżej staniemy się ekspertami od przyrządzania wywaru z kaktusa San Pedro.

Dwójka naszych jankeskich ekscentryków, to chaotyczny i wiecznie zakręcony niczym słój dżemu Jamie (irytująco ciapowaty typ) – z jakiś nieznanych nam powodów przebywający w Santiago de Chile, oraz poznana przez niego przypadkiem na imprezie tytułowa wróżka – Marsjanka, weganka, mentalna reprezentantka tych wszystkich popieprzonych bzdur na temat zdrowego odżywiania, ekologii, buddyzmu, pewnie też i ochrony praw dinozaurów, a prywatnie „domina” (wygooglajcie sobie, ale ostrzegam, może boleć). Poznają się w noc poprzedzającą wyjazd w poszukiwaniu San Pedro i przypadkiem lądują razem w tym samym samochodzie dnia następnego. Towarzyszy im trójka miejscowych braci, którzy stanowią dla naszych bohaterów zdroworozsądkową odskocznię i chwilę wytchnienia od wariactw wszelakich.

Jesteśmy więc świadkiem ich podróży, masy przygód oraz morza dyskusji i epickich dialogów. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, nasi bohaterowie kłócą się ze sobą, śmieją razem, ale też odkrywają w sobie nowe, nieznane im dotąd lądy. A przy tym rzecz jasna bardzo się ze sobą wiążą emocjonalnie, zwłaszcza podczas ich wspólnego finałowego skosztowania wywaru z kaktusa, co jest całkiem fajnie zobrazowane. Ich przygoda, co także typowe, musi się rzecz jasna skończyć, a wszyscy jej uczestnicy wzbogaceni o nowe życiowe doświadczenia udają się do domów. My też. Koniec.

4/6