Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2017. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2017. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 stycznia 2019

Złote Ekrany po raz dziewiąty


Także tego. Jestem. Trochę później niż zwykle, bo mi się zwyczajnie nie chciało, ale zawsze powtarzam, i zrobię to po raz kolejny, że trzeba w końcu nauczyć się cieszyć z małych rzeczy, gdyż z tymi dużymi zwykle sobie nie radzimy. Dzięki temu życie może nie będzie mniej bolało, ale za to będzie odrobinę znośniejsze. Testowane na ludziach.

Zatem witam na dziewiątej już gali wręczenia "Złotych Ekranów", nagród innych niż wszystkie. To jedyne takie filmowe podsumowanie w sieci, które jest zupełnie bez sensu i bez jakiegokolwiek znaczenia dla dziejów ludzkości. Bez sensu głównie dlatego, że wbrew logice i rozumowi podsumowuję rok nie ten, który właśnie zdał klucze, lecz ten jeszcze wcześniejszy o którym już dawno wszyscy zapomnieli. Ja z resztą też. A to dlatego, że nie klasyfikuję obejrzanych filmów według dat polskich premier kinowych, a według tych światowych. Tak już się u mnie utarło przez te wszystkie lata i za przeproszeniem chuj. Raz, że dzięki temu mam więcej czasu na obejrzenie wszystkiego liczącego się, dwa, tak jest rzetelniej. Trzy, jestem osobą z natury lubiącą chodzić pod prąd, nie wiem dlaczego, przez to człowiek się tylko bardziej męczy i ma potem zakwasy, ale widocznie jestem chodzącą definicją określenia "stary, a głupi". Myślę, że można mnie nawet wystawić jako wzorzec w SevresAle ok, do rzeczy.

Kandydatów produkcyjnego roku 2017 naliczyłem 54, czyli bez szału jesli chodzi o ilość, ale już całkiem niekiepsko jeśli chodzi o jakość. Z tego wybrałem 20 tych najbardziej łechtających moje podbrzusze. Wśród nich jest 9 filmów, które widzieliśmy w naszych kinach w roku 2018, 8 w 2017 i 3 których nie widzieliśmy w oficjalnej dystrybucji w ogóle. Nie zanotowałem żadnej szóstki (dziesiątki), acz w sumie na upartego dwa pierwsze miejsca mogłyby na tego maxa zasłużyć. Niemniej, skoro nie dostały go od razu, to może lepiej niech tak już zostanie.

Jedziemy.


Miejsce 20
T2: Trainspotting - reż. Danny Boyle, GBR

Polska premiera: 3.03.2017
Dystrybucja:
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nie będę udawał, że to głównie głos nostalgii i inne sentymentytakietam, bo gdybym miał zadecydować na trzeźwo, to filmu w tym zestawieniu by nie było, ale też chyba właśnie takie miał założenie, żeby zaprosić do kin moje pokolenie, które na Trainspotting wyrosło. W T2 jest dużo nawiązań i puszczania oka do widza. Niby nic, a cieszy.


Miejsce 19
Święte powietrze - reż. Shady Srour, ISR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nad Wisłą obejrzy go niewielu, trochę szkoda, bo to pogodne i zabawne kino, które w całej masie dobrze skrojonych humorzastych dialogów kryje sporo ludowych mądrości. Świetna satyra na wiarę, jakąkolwiek i biznesy czerpiące profity z jej dystrybucji.



Miejsce 18
W ułamku sekundy - reż. Fatih Akin, GER, FRA

Polska premiera: 23.02.2018
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zaskoczenie, głównie dla mnie samego, wszak z początku film nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Trochę zbyt przerysowany i nacechowany politycznie poprawną zerojedynkową narracją, która trochę mnie uwierała, ale też nie sposób nie szanować Akina za prostotę i celność w politycznej rozprawce na temat moralnego rozkładu świata.


Miejsce 17
Distaster Artist - reż. James Franco, USA

Polska premiera: 9.02.2018
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Film instruktażowy pt. "Jak z gówna ukręciłem bat". Reż. James Franco. Szalona opowieść o cyklu tworzenia prawdopodobnie najdurniejszego filmu w historii kina, dzięki której "The Room" stał się może nie mniej durny, ale za to kultowy. Lubię takie historie.



Miejsce 16
Molly's Game - reż. Aaron Sorkin, USA

Polska premiera: 05.01.2018
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Eh, Jessica, jak ja bym z tobą w tego pokera zagrał, nawet w rozbieranego. Świetna kreacja, ciekawa historia z życia zaczerpnięta, która została dobrze odwzorowana na ekranie przez Sorkina. Kawał dobrej rozrywki. Czy wspominałem już coś o boskiej Chastain?



Miejsce 15
Cicha noc - reż. Piotr Domalewski, POL

Polska premiera: 24.11.2017
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jedyny polski rodzynek w zestawieniu, ale sam już do końca nie wiem, czy rzeczywiście zasłużył na tak wysokie miejsce. Tuż po napisach końcowych w kinie czułem niedosyt, dziś, po odświeżeniu tytułu w TV już nieco mniej. Film potrzebny, Święta w Polsce zdecydowanie zasłużyły na dobrą ekranizację. Ale mogło byc lepiej.


Miejsce 14
Lady Bird - reż. Greta Gerwig, USA

Polska premiera: 2.03.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Okres dojrzewania jest bardzo kinematograficzny i trochę patologiczny, dlatego jeśli ktoś się odważy to zwykle wychodzi z tego dobre kino. Co prawda rozterki głównej bohaterki średnio do mnie trafiały i zdecydowanie bardziej wolę własne młodociane problemy, ale i tak wchodziło jak pierwsze piwko w podstawóce.


Miejsce 13
Uciekaj - reż. Jordan Peele, USA

Polska premiera: 28.04.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Black Power, rasizm, panafrykanizm i gore z domieszką chilli, pieprzu i soli. Białej. Smaczne. Może i nie ma w tym wielkiego przełomu, brakuje nieco polotu i świeżości, ale za to nie sposób mu odmówić wyrazistości i charakteru. W kinie to podstawa.



Miejsce 12
Opowieści o rodzinie Meyerowitz -reż Noah Baumbach, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Inteligentnie przegadany, zabawny i błyskotliwy, słowem - typowy Woody Allen, tyle że nie nakręcony przez Woody'ego Allena. Doskonały dowód na to, że jakby co, to jednak istnieje życie po Allenie.




Miejsce 11
Kierunki - reż. Stephan Komandarev, BUL

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze. Świetne historie, wyraziści bohaterowie i współczesna Bułgaria. Zupełnie jak w Polsce w latach 90-tych. Kolejny tytuł, którego doświadczy niewielu. Ale jak już ktoś na to natrafi, niech sięga bez zastanowienia.



Miejsce 10
The Square - reż. Ruben Östlund, SWE, DAN, FRA, GER

Polska premiera: 15.09.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Szalony i popierdolony jak Lato z radiem, czyli z założenia ma wszystko, zeby wbić się do mojej pierwszej dziesiątki, ale jednocześnie na tyle mało, by w niej mocniej zaistnieć. Dobre momenty przekładane tymi durnymi, trochę więc nierówny, ale nadal posiada wystarczające cojones.



Miejsce 9
Śmierć Stalina - reż. Armando Iannucci, GBR, FRA, BEL, CAN

Polska premiera: 27.04.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Kapitalna satyra i beka ze zbrodniarzy wojennych. Bo można. Duch Monty Pythona unosi się nad Placem Czerwonym. Prawdopodobnie jedyna okazja do tego, żeby obdarzyć akceptowalnym uczuciem jednego z czerwonych sukinkotów i nie mieć w związku z tym żadnego moralniaka.



Miejsce 8
Nić widmo - reż. Paul Thomas Anderson, USA

Polska premiera: 23.02.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Perwersyjny i poetycki, ale głównie perwersyjny. Żałuję, że tak długo mu się opierałem, bo to moja perwersja, wiecie, z tych perwersji. Wykwintny jak kolacja u królowej Elżbiety, ale jednocześnie powabny jak koncert Kultu w Stodole.




Miejsce 7
Niemiłość - reż. Andriej Zwiagincew, RUS

Polska premiera: 2.02.2018
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 5

Dlaczego: Piękny film o nicości. Creme de la creme Zwiagincewa, który kolejny raz udowadnia, że duch Tarkowskiego jeszcze w Rosji nie umarł. Umarł Król, niech żyje Król.





Miejsce 6
Dunkierka - reż. Christopher Nolan, USA, GBR, FRA, HOL

Polska premiera: 21.07.2017
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 5

Dlaczego: A oni tak latają i latają, płyną i płyną, maszerują i maszerują, a potem tylko strzelają i strzelają, ale zaprawdę powiadam wam, że tego dotąd jeszcze nikt nie nakręcił lepiej. Bardzo rzeczywisty symulator wojny.




Miejsce 5
Ja, Tonya - reż. Craig Gillepsie, USA

Polska premiera: 2.03.2018
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: W 1994 na ZIO w Lillehammer cały świat stał murem za Nancy Kerrigan i hejtował Tonyę Harding. Ja też. Ale po tym filmie zmieniłem zdanie. Na tym właśnie polega potęga kina, że zły charakter staje się w naszych oczach bardzo ludzki i bardzo akceptowalny, mimo, że nadal robi złe rzeczy. Klasa.



Miejsce 4
The Florida Project - reż. Sean Baker, USA

Polska premiera: 22.12.2017
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Minęło już wiele miesięcy a mi nadal trudno zapomnieć te jaskrawe kolory. Jest jak wakacje w latach 90-tych na moim osiedlu. Jeden wielki chłopięcy pląs od boiska po ławkę, od trzepaka po klatkę schodową w bloku. A potem nagle nadchodził wrzesień i szkolny ból. Kapitalna ekranizacja wakacji.


Miejsce 3
Zabicie świętego jelenia - reż. Yorgos Lanthimos

Polska premiera: 1.12.2017
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: "Lśnienie" Kubricka spotyka "Antychrysta" Von Triera. Brutalne i mocno angażujące wszystkie stany emocionalne kino, które nie daje głowie ani chwili wytchnienia. Film trochę u nas niedoceniony, nie wiem czemu, może za trudny? Ja jednak doceniam i stawiam na pudle.



Miejsce 2
Blade Runner 2049 - reż. Denis Villeneuve, USA, GBR, CAN

Polska premiera: 6.10.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zeszłoroczny wymiatacz, ale jak zasady to zasady. Trudno, żeby zabrakło go w czołówce, gdyż ma wszystko to za czym uganiam się jak wariat. Świetnie oddziałuje na mój sentymentalizm. Jest jak wymarzona kobieta za którą uganiałeś się w liceum i którą nagle spotykasz po latach w klubie przy barze. Nadal to ma, do tego urosły jej cycki. Bierzesz więc ją za rękę i stawiasz śniadanie.


Miejsce 1
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri - reż. Martin McDonagh, USA

Polska premiera: 2.02.2018
Dystrybucja: Imperial - Cinepix
Moja ocena: 5

Dlaczego: Już w lutym przewidywałem, ze to prawdopdobnie zwycięzca tego zestawienia i choćbym raz jeszcze przetasował wszystkie karty to i tak z tej talii wyciągnę Trzy billboardy... jako te pierwsze. Kino kompletne, angażujące, uczciwe i proste, z którym jest mi dobrze. Po prostu.





Na koniec debeściaki roku 2018 w kategoriach zupełnie z dupy:

Hasło roku: Kurwa, jaki dzban
Człowiek roku: Clint Eastwood. Za to, że mu się jeszcze chce oraz za: "Hollywood jest miejscem zdrajców i pedofilów" i "polityczna poprawność zabija przemysł filmowy"
Dziad roku: Kevin Spacey
Cycki roku: Joanna Kulig
Gniot roku: Tomb Raider
Serial roku: Terror i Ślepnąć od świateł (nie mogę się zdecydować)
Polski film roku: Zimna wojna
Idiota/tka roku: Martyna Wojciechowska za "Plastik nie taki zły"
Reżyser roku: Alfonso Cuaron
Rozczarowanie roku: Nigdy cię tu nie było
Chujowy film roku: Kobiety mafii
Wydarzenie roku: Wojna Kleru z AntyKlerem
Najgorszy program TV roku: Hipnoza TVN
Najgorsza reklama w TV roku: Dom Development "Dobrzy ludzie powinni mieszkać w dobrych miejscach"
Smród roku: TVP
Impreza roku: Urodziny Hitlera na TVN
Facepalm roku: Siostry Godlewskie
Irytująca piosenka roku: Paweł Domagała - Weź nie pytaj
Objawienie roku: Claire Foy
Wyskakujący/a z lodówki roku: Julia Wieniawa
Złodziej roku: Polscy piłkarze za oszukanie mnie przed MŚ w Rosji


Koniec.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Latający cyrk Armando Iannucciego

Śmierć Stalina
reż. Armando Iannucci, GBR, BEL, FRA, CAN, 2017
106 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.04.2018
Dramat, Komedia, Historyczny, Biograficzny



Kilka dni temu szefostwo stacji BBC uderzyło w obchodzącą swoje pięćdziesięciolecie grupę Monty Pythona stwierdzając, że ci są zbyt biali, oraz, że są, o zgrozo, mężczyznami. Różne tragedie widziała już matulka ziemia, choćby nasz wczorajszy gangbang na mundialu, ale ta katastrofa wydaje się być jedną z bardziej liczących się w panteonie współczesnego żalu. Co więcej, Shane Allen, szef działu komediowego BBC powiedział, że gdyby dziś miała powstać grupa Monty Python, to ta nie mogłaby składać się z wyłącznie sześciu białych mężczyzn, gdyż dziś liczą się programy charakteryzujące się różnorodnością i wielokulturowością, a skecze i seriale z czarnoskórymi aktorami są aktualnie bardziej pożądane przez odbiorców. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Johna Cleese, który w swoim stylu odpowiedział, iż BBC prowadzi inżynierię społeczną, a członkowie jego grupy na swój sposób byli przecież wielokulturowi – Graham Chapman na ten przykład był gejem, a Terry Gilliam jest Amerykaninem, natomiast w przeważającej większości przypadków, skecze uderzały w mężczyzn, co zapewne zadowalało sufrażystki. Panie Cleese, życzę dużo zdrowia i trzeźwości umysłu.

W ogóle cała ta sytuacja brzmi trochę jak jeden ze skeczów Pythonów właśnie, ale niestety dzieje się ona naprawdę i tak jak z popisów naszej reprezentacji u ruskich - nie ma się z czego cieszyć. Tak oto na naszych oczach po raz kolejny atakowany jest jeden z ostatnich bastionów naszego zachodniego dziedzictwa kulturowego, który czasem może i był trochę szowinistyczny, seksistowski oraz ksenofobiczny, ale też, tak zwyczajnie i po ludzku, był/jest do bólu prawdziwy, obdarty ze sztuczności i zakłamania charakteryzującego dzisiejsze czasy. Pomimo tego, że sarkastyczny humor Pythonów nadal dzielnie broni się przed upływem czasu i postępującą kulturową rewolucją, która to zdaje się już zjadać własny ogon, to jednak niestety trudno nie dostrzec, że idzie mu z tym coraz ciężej i już nawet w jego ojczyźnie pojawiają się krytyczne głosy. Sami żyjący jeszcze Pythoni niestety też wiecznie oddychać nie będą i gdy ich w końcu zabraknie to… aż boję się o tym pomyśleć, następców ani widu, ani słychu. Pozwólcie, że litościwie przemilczę polskie kabarety.

Na całe szczęście od czasu do czasu pojawia się jeszcze na dużym i małym ekranie jakaś (biała!) iskierka nadziei na to, że normalność i zdrowy rozsądek, mimo, iż obecnie są mocno zakorzenione w defensywie, to jednak nadal jeszcze dzielnie stawiają czoła moralnej hipokryzji. Na ten przykład mamy Armando Iannucciego. Wbrew pozorom to Szkot, acz po ojcu Włochu, uznany na wyspach satyryk i komik, twórca świetnego serialu Figurantka na HBO. Otóż, miał czelność zekranizować komiks autorstwa Fabiena Nury i Thierry’ego Robina z roku 2010 - Smierć Stalina. Swego czasu powiedział o nim, że już kilka minut po rozpoczęciu lektury powieści graficznej doskonale wiedział, że chce zrobić jego wersję filmową. Jak powiedział, tak uczynił. I całe szczęście, bowiem jest to jedna z nielicznych pojawiających się hurtem na dużych ekranach produkcji, która całymi garściami nawiązuje swoją błyskotliwością, dwuznacznością i humorem do Pythonów właśnie. Zresztą nawet w jedną z głównych ról (Mołotowa) wcielił się najmłodszy z żyjących Pythonów – Michael Palin. Oczywiście w filmie brylują sami BIALI aktorzy, głównie MĘŻCZYŹNI, oraz ledwie kilka kobiet sprowadzonych głównie do postaci pomocy domowej, czy też niechętnie oddających swą niewinność celem zaspokojenia popędów płciowych swoich Panów. Aż dziw mnie ogarnia, że na zachodzie znalazły się pieniądze na produkcję takiego popisu ksenofobii, seksizmu i rasizmu. Niemniej są kraje, w których Smierć Stalina dostała nigdy niewygasającego bana, choćby w Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe i zarazem cholernie zachęcające do obejrzenia. Na szczęście u nas (wiadomo, #dobrazmiana) film od końca kwietnia swobodnie pełza sobie po kinach, acz niestety tylko w tych wybranych.


Śmierć Stalina, jak sam tytuł wskazuje jest o… śmierci Stalina, ha! No dobra, ale co ponadto? Ianucci, a wcześniej jego komiksowi twórcy, na tle prawdziwych wydarzeń historycznych z roku 1953 roku w ZSRR wykonali to, czego nie potrafili uczynić Milik i Lewandowski na mundialu – trafili soczyście w siatkę, że ta aż z wrażenia zatrzepotała. Ok, wiem, że jest jeszcze przed nami mecz o honor, ale sorry was bardzo, nie chce mi się na niego czekać, ani też specjalnie oglądać. Udało im się więc stworzyć bezbłędną satyrę, niby na sowiecki, zbrodniczy ustrój totalitarny, który u nas ze wzgledu na ogrom narodowej traumy kojarzy się bezwględnie źle, przygnębiająco i smutno, a tak przy zupełnej okazji ośmieszyli też każdy inny i nadal aktualny ustrój autorytarny oraz połowę funkcjonujących obecnie systemów politycznych, które panoszą się w skali mikro i makro na tym padole (pozdro Bruksela). Ta brutalna sowiecka rzeczywistość z czasów rozkwitu NKWD, masowe aresztowania i rozstrzeliwanie zdrajców systemu według widzimisię ojca narodu i jego popleczników jest zapodana z wyraźnie brytyjskim akcentem przypominającym trochę tego durnego francuskiego policjanta z Allo, Allo! co zaiste, stanowi kapitalne połączenie czegoś z pozoru nie wchodzącego razem w żadne reakcje chemiczne, przynajmniej z punktu widzenia Wisły, Odry i Buga.

Nie ma tu charakterystycznych dla kina historycznego nadętego patosu, gloryfikowania i klasyfikowania zła oraz dobra według oklepanego schematu, a także uwypuklania ludzkiego dramatu, zamiast tego obserwujemy przez cyrkowe okulary klauna wydarzenia jakie miały miejsce w Moskwie tuż przed śmiercią towarzysza Stalina, oraz zaraz po jego kuriozalnym zejściu, oczywiście tak z przymrużeniem oka. Po zgonie ojca narodu na Kremlu zaczyna się niezwykle widowiskowy wyścig szczurów po władzę w asyście knucia, spiskowania, dupowłaztwa i lizusostwa, co niezwykle trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszą manierę polityków, ale też zwykłych korpodebilów hurtowo przybyłych do wielkich miast z Koziej Wólki i robiących zawrotną "karierę" w menadżerce.

Co godne wyróżnienia, wszystkie historyczne postacie pojawiające się w tej opowieści zostały kapitalnie obsadzone aktorsko i scharakteryzowane na miarę charakteru produkcji. Mamy więc tu oprócz uroczego i prostolinijnego dziadzia Stalina, także wiecznie liżącego jego cztery litery, następcę "tronu" ciapciaka Malenkowa (Tambor), przebiegłego szefa NKWD - Ławrentija Berię (kapitalny Simon Russell Beale), spiskującego i rozgrywającego własną grę Nikitę Chruszczowa (również świetny Steve Buscemi), wspomnianego już ofiarę prania mózgu Mołotowa, co to własną żonę sprzedał na rzecz bezgranicznej wiary w Stalina (Palin), narodowego bohatera wojennego - Generała Żukowa (Jason Isaacs), czy też osierocone dzieci Stalina – histeryczkę Swietlanę i pijaka Wasilija. Wszyscy grają tak, jakby od lat świetnie bawili się na deskach teatru po mistrzowsku przy tym improwizując, tak wiecie, po dwóch głębszych. Nie mogłem przy tym uciec od licznych skojarzeń i podobieństw do… Bękartów wojny Tarantino. Może i to nie te same kalosze, ale za to woda chlupie w nich bardzo podobnie. W obu przypadkach mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami ukazanymi w odbiciu się od krzywego zwierciadła. Znawcy i wielbiciele prawdy historycznej nie mają tu za bardzo czego szukać, ale też, czy aby na pewno? Czy o historii należy mówić tylko poważnym głosem Bogusława Wołoszańskiego stojąc przy tym na baczność?

Otóż można też czasem wydać komendę "spocznij" i podejść do zagadnienia trochę mniej poważnie, z bezpiecznym dystansem, jajem i z puszczanym do widza okiem, o ile rzecz jasna nie zakłamuje się przy tym oczywistych faktów i nie fałszuje kart historii. A te w Śmierci Stalina cały czas trzymają się większej bądź mniejszej kupy i jedyne co można zarzucić twórcom, to to, że można z czasem poczuć sympatię do niektórych postaci, które w filmie wydają się całkiem zabawne i niegroźne, a w rzeczywistości byli przecież wielkimi komunistycznymi zbrodniarzami i bestiami w ludzkiej skórze. Ale Iannucci i na to ma świetną odpowiedź. Z rozmową o historii jest trochę jak z opowiadaniem dzieciom o motylkach, pszczółkach i kwiatkach próbując im tym samym wytłumaczyć skąd się biorą dzieci. Trzeba czasem dostosować treść do poziomu odbiorcy, użyć bardziej przystępnego dla niego języka oraz formy w celu ukazania tej samej prawdy, lecz trochę tak jakby z innej strony. A tej, w przeciwieństwie do sytuacji bramkowych Polaków w Rosji, mamy tu między wierszami całe mnóstwo.


Śmierć Stalina to nie tylko udana próba ośmieszenia każdego ustroju autorytarnego, ale też bliźniaczych mechanizmów jakie zachodzą w różnych grupach społecznych, począwszy od szeroko rozumianej polityki i biznesu, na zupełnie towarzyskich i mało znaczących kończąc. Reżyser trafnie pokazuje jak bardzo oderwani od rzeczywistości są dziś na świecie politycy, elity, wielcy i mali tego świata (pozdro celebryci z Pudelka i kołcze personalni), oraz jak bardzo my zwykłe szare żuczki na tym cierpimy. Lata lecą, a my ciągle dajemy im się naiwnie manipulować i dawać wodzić za nos. Nic się w tej materii nie zmienia od lat i nic się też nie zmieniło od czasów sowieckich, bo przecież nadal gdzieś na świecie wymierza się karę strzałem w tył głowy, a w tych bardziej cywilizowanych nacjach po prostu nakłada się kolejne podatki. Mechanizm manipulacji i zarządzania jednostką jest ciągle ten sam, zmieniają się tylko techniki, co każdy reprezentant niskiego szczebla w zagranicznym korpo potwierdzi. Iannucci w Śmierci Stalina stara się zdemaskować zło oraz nazwać je po imieniu sprytnie przydzielając mu w filmie ludzką postać o wielu twarzach Mołotowa, Chruszczowa, Berii… itd. Po mistrzowsku posługuje się przy tym groteską, przez co czasem trudno rozgraniczyć prawdę od fałszu, tragizm od komizmu i śmiech od łez. Dlatego właśnie tak dobrze to się ogląda.

Kończąc, bo przecież trzeba iść znów poczytać trochę nowych memów o orłach Nawałki. Jest to bardzo przebiegłe w swojej konstrukcji kino, wymagające od widza nie tyle jego inteligencji, co bezustannego posiłkowania się własnym rozumem ustawionym na tryb „czuwanie” w każdej, nawet najbardziej trywialnej scenie. Mamy tu do czynienia z wyborną treścią i rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, oraz sprytnym zabiegiem stylistycznym z manierą sztuki tetralnej, który w formie żartu i na tle tragicznych wydarzeń historycznych z udziałem jednego z najbardziej zakłamanego i zbrodniczego systemu władzy w dziejach ludzkości mówi nam jak trzeba... nie żyć. Śmiech ma tu podwójne dno i być może nie każdy będzie umiał się do niego dokopać, ale ci, którym to się uda, będą ukontentowani, gdyż na tym drugim dnie znajduje się prawdziwe złoto. Mam szczerą nadzieję, że Pythonowcy są z tego filmu dumni, ja w każdym razie jestem. Dobra robota Panie Iannucci. Podążaj dalej tą drogą, lataj na tym swoim cyrku i nie dygaj jak cię nie raz i nie dwa oplują lub nasrają gołębie. Idzie przywyknąć.

Ps. Wybaczcie częste wstawki o piłkarskiej reprezentacji pewnego europejskiego kraju, który jako pierwszy reprezentant starego kontynentu odpadł z mundialu, ale nadal mnie jeszcze kurwa nosi.




piątek, 13 kwietnia 2018

Zemsta bez jaj

Nigdy cię tu nie było
reż. Lynne Ramsay, FRA, GBR, USA, 2017
85 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2018
Dramat, Thriller



Zacznijmy od tego, że nie mam nic do kobiet. Serio. Nawet je prywatnie uwielbiam. Każdego dnia wiosny jakby bardziej. Ok, jestem trochę seksistą, jak każdy zdrowy i chyba także zupełnie normalny facet. No tak już nas ulepiła matka natura, czy tam stwórca, wszystko jedno, a i nasi przodkowie, te wszystkie owłosione małpoludy z maczugami też grzmociły się na potęgę. Nie da się od tak w kilka milionów lat wyzbyć wszystkich zwierzęcych instynktów i to pomimo tego, że tabuny smutnych feministek bardzo by dziś chciało, żeby facet przestał w końcu przepuszczać kobiety przez drzwi, bo przecież one też mają ręce, heloł. Ja w każdym razie się nie dam, jestem przedstawicielem starej szkoły i sorry dziewczyny bardzo, ale nadal będę do was wzdychał i nosił na rękach. Ok, zatem kobiety. Mam z nimi jeden, taki malutki problem. Pomijając już te większe i nigdy nierązwiązywalne typu „domyśl się”, ten mały problemik tkwi hmm… w kinie.

W kinie jak w kinie. Dokładnie rzecz ujmując chodzi mi o kobiety zasiadające na fotelu reżyserskim. Spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Nawet przeprowadzono niedawno jakieś badania, to pewnie ci mityczni amerykańscy naukowcy, z których wyszło, że obecnie wśród reżyserów kasowych produkcji na całym świecie kobiety stanowią jedynie siedem procent. Brzmi to może i nieco absurdalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zwykle ponad połowę studentów w szkołach filmowych od lat stanowią kobiety właśnie, oraz przyjmując, że środowisko filmowców na niemal całym świecie jest wylęgarnią lewicowych i politpoprawnych myślicieli, którzy chętnie krytykują stary porządek świata, cały ten seksizm, mobbing, dominację penisa a nawet dziwkę demokrację, no bo wiadomo, że demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywają nasi, a jak robią to „oni”, no to wtedy jest już faszyzm. Zatem okazuje się nagle, że w tak oświeconym artystycznym środowisku parytety na fotelu reżyserskim to bujda na resorach i kobiety dupa cicho. Przemysł filmowy nadal więc należy do mężczyzn. Tu ciągle panuje zaściankowość i patriarchat. Najciemniej pod latarnią? Klasyka gatunku.

W ogóle to pierwszą babeczką która zdobyła Oscara za reżyserię była Kathryn Bigelow w roku 2010, czyli tak jakby niedawno. Ale niczego to nie zmieniło, ot, jednorazowy wyskok. Nadal kobitki reżyserki można tak z pamięci policzyć na palcach dwóch rąk, a te dobre, nawet na jednej. Osobiście z tych zagranicznych najbardziej szanuję Jane Campion, głównie za Fortepian i Święty dym. Dalej to już Pustynia Gobi, tudzież zwykłe przecinki. Czasem nakręci coś sensownego Zośka Coppola, czasem właśnie wspomniana Bigelow, jest też świetna Japonka Naomi Kawase, ale o reszcie Pań nie ma nawet co wspominać. O dziwo w tej zaściankowej Polsce jest z tym dużo lepiej. Na czele listy jest oczywiście Agnieszka Holland, acz z jej filmografią od zawsze jest mi zupełnie nie po drodze, tak jak i z nią samą jako człowiekiem. Na fali wznoszącej jest też Małgośka Szumowska, ale i tu brak we mnie entuzjazmu, z każdym kolejnym filmem wydaje mi się, że jest z nią coraz gorzej, no ale w Niemczech szanują. Osobiście dużo bardziej ceniłem dokonania nieżyjącej już Barbary Sass. Lubię też społeczne kino Doroty Kędzierzawskiej, a za całokształt szanuję też Panie Kos-Krauze, Piekorz i Rosłaniec. Na tle mapy świata nasze Panie wypadają więc nie najgorzej.


W tej wyliczance nie wspomniałem nic o Lynne Ramsay, szkockiej reżyserce znanej głównie z Musimy porozmawiać o Kevinie z roku 2011, który to i mi przypadł mocno do gustu. Ze zrozumiałych względów zostawiłem ją na koniec, wszak do kin wchodzi właśnie jej najnowszy obraz, świetnie przyjęty w Cannes Nigdy cię tu nie było, który nawet załapał się na wyprzedaż dwie Złote Palmy, za scenariusz i główną rolę męską. Jego dystrybutor - Gutek Film - co zrozumiałe, bardzo prężnie go reklamuje i zapowiada wielką ucztę kinomana, na którą i ja dałem się namówić, gdyż głodny i wyposzczony kinematograficznie ostatnio jestem bardzo. Nie było to trudne także dlatego, gdyż zwiastun, opisy i pierwsze polskie recenzje także bardzo przypadły mi do gustu. Zatem samograj – powiedział mój zwykle niemylący się w tych kwestiach głos wewnętrzny.

A tu niespodzianka i to z tych bolesnych. Kupiłem sobie dwie małe puszeczki Tuborga (no taki to był marny wybór w Żabce obok), małe, bo film trwa przecież niecałe półtorej godziny (cóż za wspaniała odmiana) - wystarczy. Wygodnie ulokowane cztery litery w fotelu w moim ulubionym warszawskim kinie nie mogły już się doczekać emisji. Ledwie pół godziny później prosiły mnie już o przerwę: "Ekran, chuju, wstawaj, pobudka, zabierz mnie stąd!". Jak na cebulaka przystało, szkoda mi było kasiory za bilet (o dwóch puszkach piwa nawet nie pomnę), poza tym weż się przeciskaj przez te nogi innych ludzi po ciemoku, może się jeszcze rozkręci i będzie dobrze, "szanowna dupo, zamknij więc dupę".

Niestety nie rozkręciło. Cholernie ciężko się to trawiło. Przede wszystkim musiałem sobie odpowiedzieć na nurtujące mnie od samego początku pytanie: Gdzie u licha jest tu ten cały Taksówkarz Scorsese, którym mnie przed seansem mamiono? Jeśli już miałbym porównywać dzieło Ramsay do klasyki kina, to prędzej do Leona z elementami Ghost Doga: Droga Samuraja Jarmucha z taką zaczeską w stylu Drive. Taksówkarz jest mocno naciągany, ale ok, niech będzie, że występuje w śladowych ilościach. Ktoś z was może więc teraz się popukać w głowę i zapytać. Leon? Ghost Dog? Drive? Przecież to kapitalne filmy, czemu jest więc tak źle, skoro brzmi tak dobrze? Odpowiadam. To tylko teoria, a w praktyce Nigdy cię tu nie było najbardziej przypomina mi Only God Forgives.


Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że to naprawdę był samograj. Wystarczyło tylko spokojnie dać się rozwinąć fabule, zaufać aktorom i niczego nie spieprzyć. Po prostu. Ale tu właśnie do głosu doszła kobieca natura. Sorry girls, ale tak to sobie będę tłumaczył. Kumaty facet reżyser zrobiłby z tego scenariusza rozpierdol, istny krwawy rozgardiasz gdzie krew i wnętrzności widz po powrocie z kina do domu musiałby z siebie zdrapywać szpachlą. Natomiast Ramsay obrała inną ścieżkę chwały, za co może i szacun, bo kombinowała momentami nieźle, ale wykonanie… nie no sorry, wykonanie jest naprawdę słabe.

Pierwsze co mnie wkurwiło w tym filmie to praca kamery i ogólnie kadry jakimi uraczono widza. Nie idzie na to patrzeć. Zbyt duże zbliżenia, celowo trzęsąca się ręka, że niby to takie bardziej artystyczne, oraz ujęcia kręcone jakby telefonem Huawei z rąsi z jadącego samochodu. Mało tu technicznej jakości, co mnie jako wizualnego estety drażni bardzo, ale też, żeby być uczciwym napiszę, że jest tu też na szczęście kilka miłych dla oka momentów. Niestety to tylko mało znaczące przecinki w przeraźliwie długich i nadto rozbudowanych zdaniach. Druga bolączka filmu to jego ślamazarność. Bardzo długie pauzy i przeciągnięte do granic absurdu ujęcia scen. Lubię takie leniwce w filmach, ale trzeba uważać i obchodzić się z nimi z aptekarską precyzją, bo czasem tylko kilka sekund dzieli zajebistość od śmieszności. Tu w wielu scenach granica została przekroczona niemal o minuty, przez co z pozoru krótkiego filmu urósł w mej łepetynie trzygodzinny obraz i to jeszcze z półgodzinnym blokiem reklam na Polsacie. To było zdecydowanie moje najdłuższe 85 minut w tym roku. A żeby było śmieszniej, to fabuły w tym filmie jest może na 15 minutową krtótkometrażówkę autorstwa pierwszego lepszego studenta filmówki, zatem łatwo się domyślić jakiego rodzaju wiatr hula w pozostałej czasoprzestrzeni taśmy filmowej. Wiatr nudy i zmęczenia.

I na nic zdaje się świetna kreacja Phoenixa, acz tak po prawdzie, to co to za sztuka zapuścić brodę, przejść się kilka razy po ulicy, posiedzieć w aucie i wszystko to zrobić z jedną miną numer pięć? Na plus praca z młotkiem. Tu rzeczywiście widać i czuć między nimi jakiś związek chemiczny. Na nic też zagadkowe retrospektywy, które tak po prawdzie niczego nie mówią, ani też nic konkretnego nie wyjaśniają. Ten film jest po prostu nudny i wątły jak Agata Buzek. Reżyserka starała się przedstawić ten wybitnie męski świat, krew i przemoc w sposób tak jakby artystyczny oraz z punktu widzenia kobiecej wrażliwości, ale w tej opowieści zabrakło tego, czego w męskim kinie jest zwykle pod dostatkiem. Zabrakło jaj. Zawsze unikałem płciowej generalizacji i uważałem, że nie ma czegoś takiego jak kino męskie albo kobiece. Kino po prostu jest dobre albo złe, mądre albo głupie, wartościowe lub bez wartości. Niestety po tym filmie uważam, że jednak płeć czasem ma znaczenie i w tym konkretnym przypadku kobieca delikatność oraz wrażliwość spieprzyła świetnie zapowiadający się męski film o zemście. Przestrzegam więc przed hurraoptymizmem.





piątek, 23 lutego 2018

From Russia without Love

Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat


Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.

Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.

Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.


No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.

W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.

Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie  uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.


I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam  leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.

(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na  igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.






piątek, 2 lutego 2018

Gwiazdy tańczą na lodzie

I, Tonya
reż. Craig Gillespie, USA, 2017
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 2.03.2018
Dramat, Sportowy, Biograficzny



To było w roku 1994. W lutym. W głowie miałem jeszcze fiu-bździu, a na niej, przy rozczarowaniu moich rodziców, zacząłem właśnie zapuszczać długie włosy, no bo Eddie Vedder, Cobain, czy Max Cavalera. Zamiast rozmyślać o realnych problemach współczesnego świata i rozwodzić się nad kierunkiem jaki obierała młoda polska demokracja, wolałem grać z kumplami w Sensible Soccer na Amidze. To był piękny etap na mapie mojego beztroskiego życia. A jednak nadal mam ten obrazek doskonale zachowany i zakodowany na swoim twardym dysku we łbie. Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer dla Polski były mniej więcej tak samo pasjonujące jak losowo wybrany Mundial dla mieszkańca Bangladeszu, acz przepraszam bardzo, zdobyliśmy tam nawet jedno piąte miejsce, sukces na miarę naszych ówczesnych możliwości, niemniej cały świat, Polska i Bangladesz pewne również, żył wtedy pojedynkiem dekady, o którym taki Popek przed walką z Oświecińskim w KSW mógłby tylko pomarzyć. Naprzeciw siebie, na jednej imprezie i na jednym lodowisku stanęły w szranki rywalizacji nie tyle sportowej, co też ambicjonalnej, charakterologicznej oraz wizerunkowej, dwie amerykańskie łyżwiarki figurowe – Nancy Kerrigan i Tonya Harding.

Kerrigan (Piękna) była delikatna i śliczna niczym kwiat lotosu, zaś atletyczna Harding (Bestia) była jej przeciwieństwem. W każdym calu. Media na niemal całym świecie żyły ich konfliktem i obyczajowym skandalem, którego finałem było pogruchotanie kolana tej Pięknej na rzekome zlecenie Bestii. Afera jak stąd do Bangladeszu. Chodziło o wykluczenie z reprezentacji na ZIO największej konkurentki, ulubienicy publiczności i związku łyżwiarskiego w USA. Cóż, prawie się udało. Kolano jednak nie zostało mocno uszkodzone, Kerrigan finalnie wystąpiła na Olimpiadzie, a cały świat patrzył z uwagą na pojedynek dwóch rywalek. Sportowo? Nudy. Ciśnienia nie wytrzymała Harding, tudzież jej sznurowadło, która ostatecznie zakończyła rywalizację na 8 miejscu, Kerrigan była druga. Pamiętam jakby to było wczoraj. Wtedy i ja uważałem, że symbolicznie dobro wygrało ze złem. Jako naiwny nastolatek wierzyłem w podział świata między te dwie stale zwalczające się siły. Cały świat myślał pewnie tak samo. Dziś, 24 lata później, oraz po obejrzeniu I, Tonya w reż. Craiga Gillespie mój punkt widzenia diametralnie się zmienił. Teraz wierzę głównie w siłę zła, bo dobro zwyczajnie nie istnieje.

Umówmy się. Filmy o złych charakterkach są zawsze ciekawsze. Ekranizacja życiorysu grzeczniutkiej Kerrigan byłaby nudna jak tapeta w motylki u babci Jadzi, ale już życiorys Harding, to już zupełnie inny rozmiar kapelusza. Nawet jest to trochę zastanawiające, że ta niemal baśniowa historia musiała czekać ponad dwie dekady na dobrą ekranizację. Ale warto było czekać. I, Tonya, to kapitalnie odwzorowana historia tej z natury złej, zeszmaconej i oplutej w mediach, z której dowiadujemy się, że wcale taka zła jak ją kiedyś malowali nie była, a przynajmniej nie zawsze. Jej kariera potoczyła się... no tak jak się potoczyła. Sporo zadań się nie powiodło, trochę przez samą siebie, trochę przez innych. Skończyła sią na depresji, alkoholizmie oraz ringu bokserskim w roli cyrkowego klauna, a to przecież pierwsza kobieta w historii, która wykonała potrójnego Axla. Co więc poszło nie tak?


W jej rolę wcieliła się wilkowowallstreetowa ślicznotka Margot Robbie. Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, to aż usiadłem, co by nie przyjebać łbem o szafkę w kuchni. Jak to tak. Tego nisko zawieszonego mięśniaka ma zagrać takie chucherko? Ale nie takie dziwy już moje oczy widziały. Robbie została przepięknie zmasakrowana przez charakteryzatorów i faktycznie w filmie jest brzydka jak Harding. Chylę czoła. Mam nadzieję Pani Doroto, że przez nazwanie rzeczy po imieniu nie zostanę zaraz ukarany grzywną w wysokości pół miliona złotych. Od razu mówię – tyle nie mam. Cóż, tak już jest ten świat skonstruowany, że jedne kobiety rodzą się piękne, a inne piękne mniej. Harding zdecydowanie była/jest piękna mniej. Postawmy więc w tym miejscu seksistowską kropkę.

Poznajemy więc losy małego i słodkiego urwiska chowanego pod tyranią swojej gruboskórnej i apodyktycznej matki (Allison Janney, jak nie dostaniesz za to Oscara, to osobiście polecę do LA i wysadzę jakiś samochód pułapkę). Co to jest za postać, matka w sensie, to ja was przepraszam. Kobiecina skradła cały film dla siebie. Dawno nie widziałem tak wyrazistej, mocnej i przekonującej roli. No dobra, widziałem niedawno w Trzech billboardach..., ale umówmy się, to się często nie zdarza. Miałem wręcz ochotę wstać na końcowych napisach i zaklaskać niczym Janusz z Grażynką w Boeningu po lądowaniu na lotnisku w Hurghadzie. Ale też śliczna brzydka Margot nie poddaje się bez walki. Co to to nie. Wspięła się na wyżyny swojego aktorskiego rzemiosła. Zaszła niemal tak wysoko jak ś.p. Tomasz Mackiewicz na Nandze, tylko lepiej skończyła. Zastanawiam się ile ona musiała spędzić czasu na tafli lodowiska, żeby jeździć tak jak to pokazali w filmie. Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można ściemnić i nanieść myszką na zieloną płachtę, ale faktem niezaprzeczalnym jest, że łyżwy na nogach Robbie specjalnie nie przeszkadzały.

Mała Harding dorastała więc w trudnych okolicznościach przyrody. Szalona matka co chwila rozwodziła się z kolejnymi straceńcami, którzy pewnie do dziś plują sobie w brodę, że musieli się wiązać z takim aligatorem. Do tego towarzyszyły jej ciągłe zakazy i nakazy, permanentna dyscyplina, dym z papierosów, brak namacalnej matczynej miłości, no i rzecz jasna kasy. Słowem – nie było lekko, a żreć przecież trzeba. Harding hartowana przez trudne relacje z matką i najbliższym otoczeniem od najmłodszych lat żyła w kontrze do ogólnie przyjętych reguł i zasad, odstawała też od swoich rówieśników. Wszystkim. Ale była jedna rzecz w czym była od nich lepsza. To jazda na łyżwach. Czuła się na nich jak ryba w wodzie, aczkolwiek wolała robić to po swojemu. Zamiast rozgrzewki - papieros. Zamiast zdrowego odżywiania - browar. Zamiast jeziora łąbędziego - AC/DC. W naprawianiu silników spalinowych, strzelaniu z broni długiej do królików i laniu po pyskach też była niezła, ale o tym już więcej w środku pudełka.


Była uosobieniem wszystkich cech charakteru, które nie pasowały do łyżwiarstwa figurowego stworzonego dla księżniczek. Harding za wszelką cenę nie chciała nią nigdy zostać. Dlatego też świat łyżwiarstwa nigdy nie chciał ją uznać za swoją, ale musiał. Wiem, że to tylko film, i można w nim przedstawić nawet Adolfa w roli kochającego zwierzątka, wrażliwego artystę malarza, ale Harding naprawdę jawi się jako klawa i równa babka z jajami. Fajny i ostry jak brzytwa charakterek, lubię takie, chodzący wulkan emocjonalny - mix wrodzonego wkurwu z drobnomieszczańską fantazją. Nie chciałbym, żeby była matką moich dzieci, nie poszedłbym z nią też do ołtarza, ale zatańczyć przy weekendzie? Why not.

Tempo oraz konstrukcja filmu przypominają mi trochę Wilka z Wall Street. Szybkie, krótkie i dynamiczne cięcia, sporo w tym stylówy Scorsese, trochę też zaczeski Guya Ritchie. Ogląda się to wszystko po prostu wygodnie. Latka lecą, lokacje się zmieniają, skandale, aferki, świetne sążniste dialogi, nawet jak ktoś nie znosi łyżwiarstwa (np. ja), to też powinien być usatysfakcjonowany. Dzieje się dużo, znaczy się w chuj - używając słownictwa jakie najczęściej pojawia się w tej historii. Gillespie może i dostał za zadanie zmiękczyć oraz nieco ocieplić mocno nadszarpnięty przez ząb czasu wizerunek upadłej już Harding, a może nie dostał, nie wiem i wy tego też pewnie wiedzieć do końca nie będziecie, ale prawdę mówiąc mam to w dupie. Nie interesuje mnie specjalnie czy prawdziwa Harding była bardziej taka jak ją malowały przez lata media, czy jednak bliżej jej do tej zagranej przez Robbie.

Film bazuje głównie na wywiadach udzielonych zarówno przez Harding, jak i przez jej matkę, byłego męża oraz najdurniejszego ochroniarza jakiego spłodził ten padół. Z pewnością tli się tu wiele prawdy, ale też trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że czasem pewnie poleciano grubo po bandzie kolorem. I, Tonya należy więc traktować głównie jak dobrze skonstruowaną rozrywkę z elementami biografii, dramatu i sentymentytakietam. Jest świetnie zagrany i skonstruowany, po prostu kolejny bardzo dobry film z roku 2017, który powinien święcić triumfy w tegorocznym kinowym repertuarze, a na czerwonych dywanach robić potrójne rittbergery. U nas w kinach kilka dni po zakończeniu się zimowych igrzysk w Pyo… Pjo… Pjoncz… no w Korei Południowej. Zdecydowanie polecam dać się zapędzić na lód przez brzydulę Robbie i dziarską Janney. Tylko trzymajcie się mocno bandy.





niedziela, 28 stycznia 2018

Jaka piękna katastrofa

The Disaster Artist
reż. James Franco, USA, 2017
104 min. Warner Bros. Enterteinment Polska
Polska premiera: 9.02.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny



Oddychamy dziwnym powietrzem w czasach, które nie znoszą przeciętności, ale za to wielbią skrajności. Jeśli chcesz być zauważony i jakkolwiek zaistnieć (najczęściej byle jak), musisz być w czymś albo najlepszy, albo najgorszy, tudzież najgłupszy albo najmądrzejszy, co w praktyce często oznacza jedno i to samo. Wszystko co leży pośrodku prawie nikogo dziś nie interesuje. Tyrasz od 9 do 17, masz dwójkę dzieci, 10-letnią Skodę wziętą na raty, 2-pokojowe mieszkanie w bloku na kredyt i ubierasz się w Tesco? Jesteś niewidzialny. Ok, widzą cię banki i ZUS, bo one widzą wszystko, ale wystarczy, że zesrasz się w tramwaju, albo wybielisz sobie zęby i już trafiasz na YT lub Pudelka. Nagle stajesz się zauważalny, a stąd już tylko dwa rzuty jajkiem do wielkiej kariery.

Albo polityka. Tu centrum też jest nudne, miałkie i nijakie. Nawet do końca nie wiadomo, czy centryści są wychyleni bardziej na lewo, czy może na prawo, oni sami nie wiedzą kim chcieliby być, ale już taką skrajną prawicę/lewicę to fajnie jest zdzielić żółtym paskiem po oczach. Świat ma generalnie w dupie szarość tego padołu. Dziś człowiek nie kreuje własnej osobowości sam, a przynajmniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że zawsze ma gdzieś przymocowany do nóg i rąk niewidzialny sznurek, za który pociągają inni - media, popkultura, Internet, motywatorzy i trenerzy personalni z Koziej Wólki oraz celebryci z telewizji śniadaniowej z niezrozumiałych dla mnie powodów uchodzących za autorytety. Jeśli chcesz być jakiś, nieważne jaki, musisz być wpierw taki jak „Oni”. Stąd właśnie mamy nieustający wysyp debili udających Radków Majdanów i słodkich Barbie z napuchniętymi ustami, sztucznymi cyckami za dziesięć patyków i jęczmieniem buszującym w pustym łbie. Pokolenie kopiuj+wklej.

Przeciętność jest więc przekleństwem całej ludzkości, która zawsze miała, ma i mieć będzie nadal swoje wielkie i małe marzenia. Niestety egoistyczna współczesność pochłonięta uganianiem się za globalnym postępem światopoglądowym i technologicznym, oraz rozwojem osobistym odrysowanym od jednej linijki, nie zwraca dziś uwagi na wszystko co inne i lokowane między dwiema jaskrawymi skrajnościami. Weźmy dla przykładu taki sport. Miejsce drugie w zawodach zwykle oznacza porażkę, a o dziesiątym zawodniku w ogóle nikt nie będzie zaraz pamiętał, no, może poza jego rodziną, ale już o ostatnim, którym okazał się np. typ, który o mało nie połamał sobie nóg, lub wywalił się tuż po starcie, będzie pamiętane przez przynajmniej kilka kolejnych dni, kiedy to rekordy oglądalności będzie bił w sieci filmik z jego pokracznym występem.

O sile skrajności i zupełnym olewaniu wszystkiego co pomiędzy świadczą też miliony memów i filmików, które codziennie gwałcą nasze walle na zindoktrynowanych fejsbukach. Królują w nich ludzie albo obdarzeni jakimś talentem, albo jego totalnym brakiem. Albo ci, którzy są w czymś zajebiści, albo ci, którzy w świetle fleszy wypierdolą się o własne nogi. Czy ktoś by się w ogóle zainteresował występami sióstr Godlewskich, gdyby te wyglądały względnie normalnie i jako tako też śpiewały? No gdzie. Nuda. Ale gdy dodamy do tego fałsz, durne gibanie się, sztuczne cycki i napompowane usta kompresorem na stacji Statoil, no to przepraszam bardzo, to już co innego. Wtedy ma to sens. Można oglądać, szydzić, śmiać się i kręcić bekę, wyświetlenia rosną i rosną, sława również, zatem kolejne „gwiazdy” ustawiają się w kolejce i modlą o swoje pięć minut. Doskonale wiedzą, że wystarczy zrobić wielkie nic i puścić to w sieć, a świat i tak je pokocha, lub też znienawidzi. Jeden chuj. Grunt, że gadają.


Mniej więcej ten sam mechanizm zadziałał w przypadku uznanego za najgorszy film świata - The Room w reż. Tommy’ego Wiseau. Produkcja tak bardzo zła, okropna, niedorzeczna i uwierająca we wszystkie części ciała, że aż zjawiskowa. Z biegiem lat doczekała się nawet statusu „ikony”. Dla mnie, życiowego estety nadal brzmi to dość absurdalnie, ale dziś The Room jest uważany za Obywatela Kane’a wśród najgorszych filmów świata. Najlepszy z najgorszych, najjaśniejszy z najciemniejszych i najmniej śmierdzący gównem z najbardziej jebiących. Mimo wszystko wielka rzecz. Troszkę szanuję, z naciskiem na troszkę. Ale zanim ochrzczono go mianem najgorszego, był znany tylko wąskiej grupce odbiorców. Dopiero po latach, korzystając z rosnącej popularności Internetu doczekał się „uznania” w oczach fanów, być może równie popieprzonych jak jego ekscentryczny twórca. Pomimo tego, że krytycy nie pozostawili na filmie suchej nitki, ci z czasem dostrzegli w nim jakieś głęboko ukryte dno. Tak bardzo głębokie, że trzeba było użyć młotów pneumatycznych i kilofów. Stężenie absurdu, kiczu i tandety jest w nim tak wysokie, że gdyby przekonwertować ich wartość na stopień zanieczyszczenia powietrza naszych miast, to ludzie poumieraliby od tego smogu w niecałe dwie minuty.

To coś dużo więcej niż polski Wiedźmin, czy Kac Wawa, które po prostu są chujowe i nic więcej, koniec historii. Wiseau do tej typowej chujowatości dodał od siebie coś ekstra - pierwiastek popierdolenia umysłowego, czyli jedna ze składowych jego wyegzaltowanego stylu jestestwa. Nikt tak naprawdę nie wie z jakiej choinki się urwał, czy raczej, z której planety. Podobno urodził się w Poznaniu, ale równie dobrze mogę uwierzyć, że chłop jest z Gwiazdozbioru Oriona. Nie wiadomo też skąd wziął pieniądze, ale jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni jakieś 6 mln baksów za które postanowił nakręcić sobie film w Los Angeles. Razem z młodocianym kumplem, którego poznał niedługo wcześniej, do tego samemu zasiadając na fotelu producenta, reżysera, autora scenariusza i wcielając się jeszcze przy tym w głównego bohatera. Kurwa geniusz. Oczywiście jego film zjedli wszyscy, od szanujących się krytyków po zwykłego, szarego Smitha czy Johnsona, ale z czasem zaczął się hype na film, który w latach 2010-11 wyruszył na międzynarodowe tournée zaliczając wiele pokazów w Europie. Do Polski dotarł dziesięć lat po premierze, w roku 2013, odbyły się wtedy dwa seanse w Warszawie i w Lublinie, na które wstęp był całkowicie darmowy w myśl zasady, że nikt trzeźwo myślący nie zapłaciłby przecież za bilet. Cóż. Dziś myślę, że by się tacy znaleźli.


O The Room znów zrobiło się głośno, kiedy gruchnęła wieść o tym, że James Franco, prawdopodobnie największy reproduktor kinematograficzny na świecie, zamierza nakręcić film o Wiseau i jego najsłynniejszym dziele. Opowieść o procesie tworzenia najgorszego filmu na świecie już z samego założenia wyglądała na samograja i pewniaka do zachwytów. Ludzie przecież kochają historie o życiowych nieudacznikach, którzy ciągle bujają w obłokach i czasem nawet z tych chmur zjebią się na ryj. Tak więc powstał The Disaster Artist, film o filmie, Franco o Wiseau. Przy zupełnej okazji The Room przechodzi właśnie swoją drugą młodość, w związku z czym nawet szarpnąłem się w końcu na oryginał, co by wiedzieć o czym pisać, myśleć i mówić, niestety już po kilku minutach przerwałem to szaleństwo i skoncentrowałem się na składance pt. „Najlepsze sceny z filmu The Room” na YT. Taki mini bryk z którego usług korzystało się niegdyś w szkole przed erą Internetów, ale dzięki niemu połknąłem klimat i jakoś przebrnąłem przez te tony śmierdzącego gówna całkiem suchą stopą. Każdy, kto zastanawia się teraz nad tym, czy konieczne jest przekartkowanie The Room przed lekturą The Disaster Artist odpowiadam – nie, nie warto, ale po obejrzeniu filmu i tak sami sięgniecie po oryginał. Ot tak, z czystej ciekawości.

Franco bardzo się postarał i stworzył obraz, a raczej reprodukcję znanego obrazu. Bardzo udaną i wierną reprodukcję. Byłem nawet przekonany, że będzie pewniaczkiem do Oscarów, ale poprawnie polityczna Akademia wolała wyróżnić osobniki np. o odmiennym pigmencie skóry, tudzież tych nie oskarżonych o #meetoo, oraz tradycyjnie Meryl Streep za chuj wie co. Ale chrzanić to Panie Franco. Dla mnie i tak jesteś Asem kier w talii Hollywood. Nie dość, że konkretnie się zabawiłeś, to do tego zagrałeś życiówkę parodiując przy tym najgorszego i najbardziej irytującego człowieka jaki kiedykolwiek stąpał po całym zachodnim wybrzeżu. Dobranie pozostałych aktorów, odtwórców głównych postaci z pierwowzoru Wiseau także jest cholernie dobrze trafione, w sam środek tarczy, zresztą świetnie jest to ukazane na końcowych napisach, gdzie Franco celowo porównuje wybrane sceny nakręcone przez siebie z tymi oryginalnymi z The Room. Podobieństwo imponujące. Podobnie jak Wiseau u siebie, Franco także wciela się w główną postać swojego filmu, a nawet idąc śladem pierwowzoru, zatrudnia swojego rodzonego brata w roli kumpla, żeby mu towarzyszył jako numer dwa, czyli współproducent filmu w filmie. To w ogóle jest świetny myk. Franco wciela się w postać Wiseau, o którym kręci film i który sam we własnej osobie pokazuje się na chwilę w obrazie Franco. Incepcja – level master.

Tommy Wiseau winien teraz postawić Franco dobrą 50-letnią whisky. O takiej promocji The Room mógł tylko pomarzyć. Psim swędem może znajdzie się w Hollywood jakiś kamikadze, który zaproponuje mu nakręcenie dajmy na to reboota. Ale zostawmy już The Room, bo to w gruncie rzeczy straszne gówno. The Disaster Artist jest od niego dużo lepszy, czasem śmieszny, czasem straszny, czasem bardzo irytujący, ale przede wszystkim stanowi świetne studium człowieka popierdolonego, który idzie za głosem czegoś dziwnego co się zalęgło w jego chorej głowie. Idzie, potyka się, widowiskowo upada, ale potem wstaje, otrzepuje się i ostatecznie wchodzi na ścieżkę jaskrawej skrajności i wygrywa życie. Kino lubi takie historie, ja też, szkoda, że Akademia trochę mniej. Cóż, życie.



piątek, 19 stycznia 2018

Trzy razy TAK

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
reż. Martin McDonagh, USA, 2017
115 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 2.02.2018
Dramat



Nowy Rok, ale stary ja. Delikatnie rzecz ujmując - nie jestem entuzjastą początku roku. Znów bowiem trzeba zaczynać wszystko od nowa, a już po kilkudziesięciu próbach ma to się chyba w końcu prawo mi znudzić. No ileż można pchać ciągle ten sam głaz pod górę wiedząc, że i tak się na koniec spierdoli na dół? Ciężar stycznia przygniata z resztą całą ludzkość (no, może poza wyjątkiem Australijczyków, bo mają ciepło) odkąd ta w roku 1582 rękoma papieża Grzegorza XIII wymyśliła sobie kalendarz gregoriański. Od tamtej pory styczeń, jako pierwszy w kolejności z dwunastu gniewnych skurczybyków zaczął definiować nowe rozdanie w naszych jestestwach i niczym Patryk Vega - określać nowe porządki.

A to na ten przykład robi nam psikusa i podnosi podatki, a to wprowadza podwyżkę akcyzy na paliwo, fajki i alkohol, a to mami obietnicami bez pokrycia i przysięga na Jowisza, że w tym roku na pewno schudniesz 20 kilo, powiększysz sobie cycki i odnajdziesz wielką miłość, w ostateczności spierdolisz sobie życie. Zawsze to jakieś wyzwanie. Styczeń jest pewnego rodzaju czyśćcem dla duszy, resetem bani, acz mnie osobiście bardziej przypomina bolesnego kaca wystawiającego swojego dzióbka jak mały Alienek w niedzielny poranek. Niemniej tubylcy tej planety ciągle naiwnie wierzą, że napoczynający się Nowy Rok przyniesie im nagłą odmianę i orzeźwienie. A że się tak nieśmiało zapytam, dlaczego nie lipiec? Jest przecież ciepło i miło za oknem, czyż realizowanie się na nowo i prewijanie taśmy do początku nie byłoby przyjemniejsze w letnich okolicznościach przyrody?

Tym bardziej, że owiani legendą mityczni amerykańscy naukowcy obliczyli (ponoć na kalkulatorze), że już w trzeci poniedziałek stycznia wypada najgorszy dzień w roku, a najdalej w lutym często okazuje się, że nic z tych naszych ambitnych planów już się nie ostało. Ale to nieważne, nie o to nie o to. Istotniejsze jest to, co nam w głowie gra tego drugiego stycznia tuż po otrzepaniu się z sylwestrowego rozgardiaszu. A gra nam najczęściej jakaś górniczo-hutnicza orkiestra dęta, która robi nam paparara. Jakieś z dupy postanowienie poprawy zapisane na starannie przygotowanej w Excelu liście rzeczy do zrobienia w Nowym Roku, a prawda jest zawsze jedna, bardziej stała od Pi i bolesna jak pierdolnięcie się w piszczel o wysuniętą szufladę w kuchni - jesteśmy tylko o rok bliżej zejścia z tego padołu drodzy mili. Piękniejsi też już raczej nie będziemy, zatem kto prędzej się z tym faktem pogodzi, ten wygra wewnętrzny spokój na resztę życia.

Ale żeby nie było też tak znów szaro, smutno i żeby już w pierwszym wpisie tego roku nie śmierdziało umarlakami, to napiszę, dodając przy tym nieco kolorytu, że styczeń przynosi także trochę małych radości, np. w kinie. Wiadomo, jest to miesiąc Złotych Globów i oscarowych rozważań, więc za oceanem zaczyna się filmowa gorączka, która przekłada się zwykle na prawdziwy dramat filmowego entuzjasty pt. „o Boże Bożenko, kiedy ja to wszystko obejrzę?”. Lubię ten nadmiar bogactwa i nałogowe sprawdzanie każdego dnia nowości na torrentach, nie wiem, czy nawet nie bardziej od zwykle zajebistej filmowej jesieni. Może dlatego, że przybywa już dnia i w perspektywie mamy nadchodzącą panienkę wiosenkę, bo z Grażyną jesienią jest trochę, tak wiecie, jak z szaleństwami sobotniej nocy i poranną pobudką we własnym łożu w miłosnym uścisku z niezbyt urodziwą obcą niewiastą bez zęba na przedzie. Niby zaliczyłeś, ale niesmak pozostał.


Zatem, co nam przynosi z początkiem roku kino? Jak zwykle wiele dobrego. Już pierwszy film, z którym się na dzień dobry zmierzyłem przyniósł mi kosz pełen smakołyków, a na dnie dostrzegłem nawet błysk butelki 25-letniego Chivasa Regal. Kto wie, może jest to nawet najlepszy film jaki obejrzałem w tym roku, i to właśnie od niego postanowiłem napocząć kolejny, dziesiąty już, czyli jubileuszowy sezon na moim blogasku, który chciałbym, żeby był nieco lepiej zaopatrzony w nową treść, ale zapewne i tak nic z tego nie wyjdzie, więc od razu zaznaczam, żebyście przestali się łudzić.

Trzy billboardy… to jeden z największych zwycięzców Złotych Globów. Mimo, że ktoś na nich chyba umarł, gdyż wszyscy byli ubrani na czarno, to jednak on jako jeden z nielicznych wyglądał jakby się właśnie narodził, w związku z czym wszędzie wokół niego strzelały korki od szampanów. Dla mnie to kino kompletne, za którym ciągle się uganiam jak wariat, oraz co i rusz odbijam od ściany. Pewny kandydat do Oscara, może nawet kilku, ale też chrzanić te wszystkie nagrody, kino jest dla ludzi, a nie dla czerwonych dywanów i ścianek. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do ubiegłorocznego Manchester by the Sea. Wiem, wiele osób to robi, ale nie moja wina, że i mi się z nim od razu skojarzył. Oba mnie lekko sponiewierały i to także już na początku roku. Może nie są do siebie podobne pod kątem treści i fabuły, ale podobieństw należy doszukiwać się głównie w zbliżonej do siebie dawce ładunkowej w bombce emocjonalnej. Nawet w obu tytułach występuje nazwa własna miasta w USA, oraz w obu gra rudzielec Lucas Hedges. Przypadek? Oczywiście, że nie wiem. Łączy ich także kapitalny małomiasteczkowy klimat amerykańskiej prowincji, o której całe życie marzyłem, żeby w niej zamieszkać, choćby na kilka dni, a także szeroki wachlarz zajebiście barwnych postaci odegranych przez samych ekranowych debeściaków, którzy jako już chyba jedni z nielicznych kojarzą mi się w Hollywood jeszcze całkiem ok - Woody Harrelson, Sam Rockwell, Frances McDormand, a nawet karzeł Peter Dinklage. Jak skład półfinałów Ligi Mistrzów. Co ja gadam, więcej - jak zestaw ligowej tabeli Ekstraklasy.


To historia o niezwykle upartej, charakternej i silnej kobiecie, takiej wiecie, z jajami, która w wyniku bestialskiego gwałtu i mordu traci córkę. Na własną rękę szuka sprawiedliwości oraz zadośćuczynienia za swoje cierpienie. Z poczucia bezsilności wynajmuje trzy stare i dawno zapomniane przez wszystkich billboardy reklamowe na których zamieszcza kontrowersyjną z punktu widzenia całego miasteczka treść, czym wywołuje niemałe poruszenie. Dalej to już istne szaleństwo, kapitalne zwroty i nawroty, tony wspaniałej treści i the very best of dialogów pełnych czarnego, sążnistego humoru niestroniącego od siarczystego języka. Każda przedstawiona w tym filmie postać jest konkretna niczym oferta spuszczenia wpierdolu przez losowego Sebixa na osiedlu, bardzo namacalna i świetnie scharakteryzowana. Nawet drugi plan roi się tu od nominacji do Oscara.

Kłębi się tu trochę klimatu znanego z To nie jest kraj dla starych ludzi, Aż do piekła, Out of The Furnace, Cop land, czy też ze wspomnianego już wcześniej Manchester by the Sea. Świetne połączenie społecznego nerwu i wyczucia filmowego gatunku. Z jednej strony sporo mięcha, łamania stereotypów i rechotania z wyświechtanej poprawności politycznej z uroczym rasizmem w tle, z drugiej strony moża gdzieniegdzie dostrzec sążnistego kopa wycelowanego w krocze republikańskiego stylu życia, a nawet małe splunięcie w kierunku kleru. Czyli taki to trochę slalom gigant pomiędzy słupkami światopoglądowymi, ale dość bezpieczny, rzekłbym nawet, że idealnie wyważony. W sam raz, by zadowolić wszystkich, co jak powszechnie wiadomo, rzadko się komukolwiek udaje. McDonagh pewnie machnął ręką i powiedział - chuj tam, robię po swojemu. I zrobił. I to jeszcze jak. Myślę, że film spodoba się każdej grupie społecznej, politycznej i wyznaniowej. Może właśnie dlatego, że w tej historii zawarte jest wszystko co nas na otacza. Ból, cierpienie, wkurwiewnie, radość i śmiech, a to się przecież sprzedaje zawsze i wszędzie.

Wspaniałe i mocno krzepiące kino. Podane bez cukru i pudru, trochę może czasem uwierające jak kamyk w bucie i trudne jak oglądanie występów sióstr Godlewskich, ale i tak nie można oderwać od niego wzroku. A kiedy się w końcu skończył, czułem, jakby umarł mi ktoś bliski. Najgorsza w nim była świadomość, że już od pierwszego ujęcia wiedziałem, że będę za dwie godziny cierpiał z powodu wjazdu końcowych napisów. Właśnie z takim czymś mamy tu do czynienia proszę państwa. Z perfekcją w obrazie i w treści. Prawdziwa perełka, w której koniec końców wygrywa widz. Zwłaszcza ten, który poszukuje w kinie szczerości, emocji, trochę łez i drobnych radości. W swoiskich kinach dopiero od 7 lutego, ale warto czekać.