Nigdy cię tu nie było
reż. Lynne Ramsay, FRA, GBR, USA, 2017
85 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2018
Dramat, Thriller
Zacznijmy od tego, że nie mam nic do kobiet. Serio. Nawet je prywatnie uwielbiam. Każdego dnia wiosny jakby bardziej. Ok, jestem trochę seksistą, jak każdy zdrowy i chyba także zupełnie normalny facet. No tak już nas ulepiła matka natura, czy tam stwórca, wszystko jedno, a i nasi przodkowie, te wszystkie owłosione małpoludy z maczugami też grzmociły się na potęgę. Nie da się od tak w kilka milionów lat wyzbyć wszystkich zwierzęcych instynktów i to pomimo tego, że tabuny smutnych feministek bardzo by dziś chciało, żeby facet przestał w końcu przepuszczać kobiety przez drzwi, bo przecież one też mają ręce, heloł. Ja w każdym razie się nie dam, jestem przedstawicielem starej szkoły i sorry dziewczyny bardzo, ale nadal będę do was wzdychał i nosił na rękach. Ok, zatem kobiety. Mam z nimi jeden, taki malutki problem. Pomijając już te większe i nigdy nierązwiązywalne typu „domyśl się”, ten mały problemik tkwi hmm… w kinie.
W kinie jak w kinie. Dokładnie rzecz ujmując chodzi mi o kobiety zasiadające na fotelu reżyserskim. Spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Nawet przeprowadzono niedawno jakieś badania, to pewnie ci mityczni amerykańscy naukowcy, z których wyszło, że obecnie wśród reżyserów kasowych produkcji na całym świecie kobiety stanowią jedynie siedem procent. Brzmi to może i nieco absurdalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zwykle ponad połowę studentów w szkołach filmowych od lat stanowią kobiety właśnie, oraz przyjmując, że środowisko filmowców na niemal całym świecie jest wylęgarnią lewicowych i politpoprawnych myślicieli, którzy chętnie krytykują stary porządek świata, cały ten seksizm, mobbing, dominację penisa a nawet dziwkę demokrację, no bo wiadomo, że demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywają nasi, a jak robią to „oni”, no to wtedy jest już faszyzm. Zatem okazuje się nagle, że w tak oświeconym artystycznym środowisku parytety na fotelu reżyserskim to bujda na resorach i kobiety dupa cicho. Przemysł filmowy nadal więc należy do mężczyzn. Tu ciągle panuje zaściankowość i patriarchat. Najciemniej pod latarnią? Klasyka gatunku.
W ogóle to pierwszą babeczką która zdobyła Oscara za reżyserię była Kathryn Bigelow w roku 2010, czyli tak jakby niedawno. Ale niczego to nie zmieniło, ot, jednorazowy wyskok. Nadal kobitki reżyserki można tak z pamięci policzyć na palcach dwóch rąk, a te dobre, nawet na jednej. Osobiście z tych zagranicznych najbardziej szanuję Jane Campion, głównie za Fortepian i Święty dym. Dalej to już Pustynia Gobi, tudzież zwykłe przecinki. Czasem nakręci coś sensownego Zośka Coppola, czasem właśnie wspomniana Bigelow, jest też świetna Japonka Naomi Kawase, ale o reszcie Pań nie ma nawet co wspominać. O dziwo w tej zaściankowej Polsce jest z tym dużo lepiej. Na czele listy jest oczywiście Agnieszka Holland, acz z jej filmografią od zawsze jest mi zupełnie nie po drodze, tak jak i z nią samą jako człowiekiem. Na fali wznoszącej jest też Małgośka Szumowska, ale i tu brak we mnie entuzjazmu, z każdym kolejnym filmem wydaje mi się, że jest z nią coraz gorzej, no ale w Niemczech szanują. Osobiście dużo bardziej ceniłem dokonania nieżyjącej już Barbary Sass. Lubię też społeczne kino Doroty Kędzierzawskiej, a za całokształt szanuję też Panie Kos-Krauze, Piekorz i Rosłaniec. Na tle mapy świata nasze Panie wypadają więc nie najgorzej.
W tej wyliczance nie wspomniałem nic o Lynne Ramsay, szkockiej reżyserce znanej głównie z Musimy porozmawiać o Kevinie z roku 2011, który to i mi przypadł mocno do gustu. Ze zrozumiałych względów zostawiłem ją na koniec, wszak do kin wchodzi właśnie jej najnowszy obraz, świetnie przyjęty w Cannes Nigdy cię tu nie było, który nawet załapał się nawyprzedaż dwie Złote Palmy, za scenariusz i główną rolę męską. Jego dystrybutor - Gutek Film - co zrozumiałe, bardzo prężnie go reklamuje i zapowiada wielką ucztę kinomana, na którą i ja dałem się namówić, gdyż głodny i wyposzczony kinematograficznie ostatnio jestem bardzo. Nie było to trudne także dlatego, gdyż zwiastun, opisy i pierwsze polskie recenzje także bardzo przypadły mi do gustu. Zatem samograj – powiedział mój zwykle niemylący się w tych kwestiach głos wewnętrzny.
A tu niespodzianka i to z tych bolesnych. Kupiłem sobie dwie małe puszeczki Tuborga (no taki to był marny wybór w Żabce obok), małe, bo film trwa przecież niecałe półtorej godziny (cóż za wspaniała odmiana) - wystarczy. Wygodnie ulokowane cztery litery w fotelu w moim ulubionym warszawskim kinie nie mogły już się doczekać emisji. Ledwie pół godziny później prosiły mnie już o przerwę: "Ekran, chuju, wstawaj, pobudka, zabierz mnie stąd!". Jak na cebulaka przystało, szkoda mi było kasiory za bilet (o dwóch puszkach piwa nawet nie pomnę), poza tym weż się przeciskaj przez te nogi innych ludzi po ciemoku, może się jeszcze rozkręci i będzie dobrze, "szanowna dupo, zamknij więc dupę".
Niestety nie rozkręciło. Cholernie ciężko się to trawiło. Przede wszystkim musiałem sobie odpowiedzieć na nurtujące mnie od samego początku pytanie: Gdzie u licha jest tu ten cały Taksówkarz Scorsese, którym mnie przed seansem mamiono? Jeśli już miałbym porównywać dzieło Ramsay do klasyki kina, to prędzej do Leona z elementami Ghost Doga: Droga Samuraja Jarmucha z taką zaczeską w stylu Drive. Taksówkarz jest mocno naciągany, ale ok, niech będzie, że występuje w śladowych ilościach. Ktoś z was może więc teraz się popukać w głowę i zapytać. Leon? Ghost Dog? Drive? Przecież to kapitalne filmy, czemu jest więc tak źle, skoro brzmi tak dobrze? Odpowiadam. To tylko teoria, a w praktyce Nigdy cię tu nie było najbardziej przypomina mi Only God Forgives.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że to naprawdę był samograj. Wystarczyło tylko spokojnie dać się rozwinąć fabule, zaufać aktorom i niczego nie spieprzyć. Po prostu. Ale tu właśnie do głosu doszła kobieca natura. Sorry girls, ale tak to sobie będę tłumaczył. Kumaty facet reżyser zrobiłby z tego scenariusza rozpierdol, istny krwawy rozgardiasz gdzie krew i wnętrzności widz po powrocie z kina do domu musiałby z siebie zdrapywać szpachlą. Natomiast Ramsay obrała inną ścieżkę chwały, za co może i szacun, bo kombinowała momentami nieźle, ale wykonanie… nie no sorry, wykonanie jest naprawdę słabe.
Pierwsze co mnie wkurwiło w tym filmie to praca kamery i ogólnie kadry jakimi uraczono widza. Nie idzie na to patrzeć. Zbyt duże zbliżenia, celowo trzęsąca się ręka, że niby to takie bardziej artystyczne, oraz ujęcia kręcone jakby telefonem Huawei z rąsi z jadącego samochodu. Mało tu technicznej jakości, co mnie jako wizualnego estety drażni bardzo, ale też, żeby być uczciwym napiszę, że jest tu też na szczęście kilka miłych dla oka momentów. Niestety to tylko mało znaczące przecinki w przeraźliwie długich i nadto rozbudowanych zdaniach. Druga bolączka filmu to jego ślamazarność. Bardzo długie pauzy i przeciągnięte do granic absurdu ujęcia scen. Lubię takie leniwce w filmach, ale trzeba uważać i obchodzić się z nimi z aptekarską precyzją, bo czasem tylko kilka sekund dzieli zajebistość od śmieszności. Tu w wielu scenach granica została przekroczona niemal o minuty, przez co z pozoru krótkiego filmu urósł w mej łepetynie trzygodzinny obraz i to jeszcze z półgodzinnym blokiem reklam na Polsacie. To było zdecydowanie moje najdłuższe 85 minut w tym roku. A żeby było śmieszniej, to fabuły w tym filmie jest może na 15 minutową krtótkometrażówkę autorstwa pierwszego lepszego studenta filmówki, zatem łatwo się domyślić jakiego rodzaju wiatr hula w pozostałej czasoprzestrzeni taśmy filmowej. Wiatr nudy i zmęczenia.
I na nic zdaje się świetna kreacja Phoenixa, acz tak po prawdzie, to co to za sztuka zapuścić brodę, przejść się kilka razy po ulicy, posiedzieć w aucie i wszystko to zrobić z jedną miną numer pięć? Na plus praca z młotkiem. Tu rzeczywiście widać i czuć między nimi jakiś związek chemiczny. Na nic też zagadkowe retrospektywy, które tak po prawdzie niczego nie mówią, ani też nic konkretnego nie wyjaśniają. Ten film jest po prostu nudny i wątły jak Agata Buzek. Reżyserka starała się przedstawić ten wybitnie męski świat, krew i przemoc w sposób tak jakby artystyczny oraz z punktu widzenia kobiecej wrażliwości, ale w tej opowieści zabrakło tego, czego w męskim kinie jest zwykle pod dostatkiem. Zabrakło jaj. Zawsze unikałem płciowej generalizacji i uważałem, że nie ma czegoś takiego jak kino męskie albo kobiece. Kino po prostu jest dobre albo złe, mądre albo głupie, wartościowe lub bez wartości. Niestety po tym filmie uważam, że jednak płeć czasem ma znaczenie i w tym konkretnym przypadku kobieca delikatność oraz wrażliwość spieprzyła świetnie zapowiadający się męski film o zemście. Przestrzegam więc przed hurraoptymizmem.
reż. Lynne Ramsay, FRA, GBR, USA, 2017
85 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2018
Dramat, Thriller
Zacznijmy od tego, że nie mam nic do kobiet. Serio. Nawet je prywatnie uwielbiam. Każdego dnia wiosny jakby bardziej. Ok, jestem trochę seksistą, jak każdy zdrowy i chyba także zupełnie normalny facet. No tak już nas ulepiła matka natura, czy tam stwórca, wszystko jedno, a i nasi przodkowie, te wszystkie owłosione małpoludy z maczugami też grzmociły się na potęgę. Nie da się od tak w kilka milionów lat wyzbyć wszystkich zwierzęcych instynktów i to pomimo tego, że tabuny smutnych feministek bardzo by dziś chciało, żeby facet przestał w końcu przepuszczać kobiety przez drzwi, bo przecież one też mają ręce, heloł. Ja w każdym razie się nie dam, jestem przedstawicielem starej szkoły i sorry dziewczyny bardzo, ale nadal będę do was wzdychał i nosił na rękach. Ok, zatem kobiety. Mam z nimi jeden, taki malutki problem. Pomijając już te większe i nigdy nierązwiązywalne typu „domyśl się”, ten mały problemik tkwi hmm… w kinie.
W kinie jak w kinie. Dokładnie rzecz ujmując chodzi mi o kobiety zasiadające na fotelu reżyserskim. Spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Nawet przeprowadzono niedawno jakieś badania, to pewnie ci mityczni amerykańscy naukowcy, z których wyszło, że obecnie wśród reżyserów kasowych produkcji na całym świecie kobiety stanowią jedynie siedem procent. Brzmi to może i nieco absurdalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zwykle ponad połowę studentów w szkołach filmowych od lat stanowią kobiety właśnie, oraz przyjmując, że środowisko filmowców na niemal całym świecie jest wylęgarnią lewicowych i politpoprawnych myślicieli, którzy chętnie krytykują stary porządek świata, cały ten seksizm, mobbing, dominację penisa a nawet dziwkę demokrację, no bo wiadomo, że demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywają nasi, a jak robią to „oni”, no to wtedy jest już faszyzm. Zatem okazuje się nagle, że w tak oświeconym artystycznym środowisku parytety na fotelu reżyserskim to bujda na resorach i kobiety dupa cicho. Przemysł filmowy nadal więc należy do mężczyzn. Tu ciągle panuje zaściankowość i patriarchat. Najciemniej pod latarnią? Klasyka gatunku.
W ogóle to pierwszą babeczką która zdobyła Oscara za reżyserię była Kathryn Bigelow w roku 2010, czyli tak jakby niedawno. Ale niczego to nie zmieniło, ot, jednorazowy wyskok. Nadal kobitki reżyserki można tak z pamięci policzyć na palcach dwóch rąk, a te dobre, nawet na jednej. Osobiście z tych zagranicznych najbardziej szanuję Jane Campion, głównie za Fortepian i Święty dym. Dalej to już Pustynia Gobi, tudzież zwykłe przecinki. Czasem nakręci coś sensownego Zośka Coppola, czasem właśnie wspomniana Bigelow, jest też świetna Japonka Naomi Kawase, ale o reszcie Pań nie ma nawet co wspominać. O dziwo w tej zaściankowej Polsce jest z tym dużo lepiej. Na czele listy jest oczywiście Agnieszka Holland, acz z jej filmografią od zawsze jest mi zupełnie nie po drodze, tak jak i z nią samą jako człowiekiem. Na fali wznoszącej jest też Małgośka Szumowska, ale i tu brak we mnie entuzjazmu, z każdym kolejnym filmem wydaje mi się, że jest z nią coraz gorzej, no ale w Niemczech szanują. Osobiście dużo bardziej ceniłem dokonania nieżyjącej już Barbary Sass. Lubię też społeczne kino Doroty Kędzierzawskiej, a za całokształt szanuję też Panie Kos-Krauze, Piekorz i Rosłaniec. Na tle mapy świata nasze Panie wypadają więc nie najgorzej.
W tej wyliczance nie wspomniałem nic o Lynne Ramsay, szkockiej reżyserce znanej głównie z Musimy porozmawiać o Kevinie z roku 2011, który to i mi przypadł mocno do gustu. Ze zrozumiałych względów zostawiłem ją na koniec, wszak do kin wchodzi właśnie jej najnowszy obraz, świetnie przyjęty w Cannes Nigdy cię tu nie było, który nawet załapał się na
A tu niespodzianka i to z tych bolesnych. Kupiłem sobie dwie małe puszeczki Tuborga (no taki to był marny wybór w Żabce obok), małe, bo film trwa przecież niecałe półtorej godziny (cóż za wspaniała odmiana) - wystarczy. Wygodnie ulokowane cztery litery w fotelu w moim ulubionym warszawskim kinie nie mogły już się doczekać emisji. Ledwie pół godziny później prosiły mnie już o przerwę: "Ekran, chuju, wstawaj, pobudka, zabierz mnie stąd!". Jak na cebulaka przystało, szkoda mi było kasiory za bilet (o dwóch puszkach piwa nawet nie pomnę), poza tym weż się przeciskaj przez te nogi innych ludzi po ciemoku, może się jeszcze rozkręci i będzie dobrze, "szanowna dupo, zamknij więc dupę".
Niestety nie rozkręciło. Cholernie ciężko się to trawiło. Przede wszystkim musiałem sobie odpowiedzieć na nurtujące mnie od samego początku pytanie: Gdzie u licha jest tu ten cały Taksówkarz Scorsese, którym mnie przed seansem mamiono? Jeśli już miałbym porównywać dzieło Ramsay do klasyki kina, to prędzej do Leona z elementami Ghost Doga: Droga Samuraja Jarmucha z taką zaczeską w stylu Drive. Taksówkarz jest mocno naciągany, ale ok, niech będzie, że występuje w śladowych ilościach. Ktoś z was może więc teraz się popukać w głowę i zapytać. Leon? Ghost Dog? Drive? Przecież to kapitalne filmy, czemu jest więc tak źle, skoro brzmi tak dobrze? Odpowiadam. To tylko teoria, a w praktyce Nigdy cię tu nie było najbardziej przypomina mi Only God Forgives.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że to naprawdę był samograj. Wystarczyło tylko spokojnie dać się rozwinąć fabule, zaufać aktorom i niczego nie spieprzyć. Po prostu. Ale tu właśnie do głosu doszła kobieca natura. Sorry girls, ale tak to sobie będę tłumaczył. Kumaty facet reżyser zrobiłby z tego scenariusza rozpierdol, istny krwawy rozgardiasz gdzie krew i wnętrzności widz po powrocie z kina do domu musiałby z siebie zdrapywać szpachlą. Natomiast Ramsay obrała inną ścieżkę chwały, za co może i szacun, bo kombinowała momentami nieźle, ale wykonanie… nie no sorry, wykonanie jest naprawdę słabe.
Pierwsze co mnie wkurwiło w tym filmie to praca kamery i ogólnie kadry jakimi uraczono widza. Nie idzie na to patrzeć. Zbyt duże zbliżenia, celowo trzęsąca się ręka, że niby to takie bardziej artystyczne, oraz ujęcia kręcone jakby telefonem Huawei z rąsi z jadącego samochodu. Mało tu technicznej jakości, co mnie jako wizualnego estety drażni bardzo, ale też, żeby być uczciwym napiszę, że jest tu też na szczęście kilka miłych dla oka momentów. Niestety to tylko mało znaczące przecinki w przeraźliwie długich i nadto rozbudowanych zdaniach. Druga bolączka filmu to jego ślamazarność. Bardzo długie pauzy i przeciągnięte do granic absurdu ujęcia scen. Lubię takie leniwce w filmach, ale trzeba uważać i obchodzić się z nimi z aptekarską precyzją, bo czasem tylko kilka sekund dzieli zajebistość od śmieszności. Tu w wielu scenach granica została przekroczona niemal o minuty, przez co z pozoru krótkiego filmu urósł w mej łepetynie trzygodzinny obraz i to jeszcze z półgodzinnym blokiem reklam na Polsacie. To było zdecydowanie moje najdłuższe 85 minut w tym roku. A żeby było śmieszniej, to fabuły w tym filmie jest może na 15 minutową krtótkometrażówkę autorstwa pierwszego lepszego studenta filmówki, zatem łatwo się domyślić jakiego rodzaju wiatr hula w pozostałej czasoprzestrzeni taśmy filmowej. Wiatr nudy i zmęczenia.
I na nic zdaje się świetna kreacja Phoenixa, acz tak po prawdzie, to co to za sztuka zapuścić brodę, przejść się kilka razy po ulicy, posiedzieć w aucie i wszystko to zrobić z jedną miną numer pięć? Na plus praca z młotkiem. Tu rzeczywiście widać i czuć między nimi jakiś związek chemiczny. Na nic też zagadkowe retrospektywy, które tak po prawdzie niczego nie mówią, ani też nic konkretnego nie wyjaśniają. Ten film jest po prostu nudny i wątły jak Agata Buzek. Reżyserka starała się przedstawić ten wybitnie męski świat, krew i przemoc w sposób tak jakby artystyczny oraz z punktu widzenia kobiecej wrażliwości, ale w tej opowieści zabrakło tego, czego w męskim kinie jest zwykle pod dostatkiem. Zabrakło jaj. Zawsze unikałem płciowej generalizacji i uważałem, że nie ma czegoś takiego jak kino męskie albo kobiece. Kino po prostu jest dobre albo złe, mądre albo głupie, wartościowe lub bez wartości. Niestety po tym filmie uważam, że jednak płeć czasem ma znaczenie i w tym konkretnym przypadku kobieca delikatność oraz wrażliwość spieprzyła świetnie zapowiadający się męski film o zemście. Przestrzegam więc przed hurraoptymizmem.
Hmm.. Fakt że skleroza ostatnio coraz silniej mi dokucza, ale z tego co kojarzę to Only God Forgives mi się podobał, więc jeśli dla Ciebie porównanie do tego filmu ma być wyrazem tego że szkoda czasu na film, to ja, wprost przeciwnie-poczułam się w tym momencie naprawdę zainteresowana :p
OdpowiedzUsuń