Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biograficzny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biograficzny. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 listopada 2019

Wisienka na Cadillaku

Irlandczyk
reż. Martin Scorsese, USA 2019
210 min. Netflix
Polska premiera: 22.11.2019
Dramat, Biograficzny, Kryminał



Kiedy w roku 1995 swoją światową premierę miało Kasyno Martina Scorsese jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kolejna szansa na uświadczenie na dużym ekranie wieloletniego duetu aktorskiego De Niro-Pesci dziarsko brykających z giwerą za paskiem pod batutą Maestro Scorsese pojawi się dopiero za ćwierć wieku. W '95 roku rzecz jasna miałem inne życiowe priorytety i bezgranicznie pochłaniały mnie różne szczeniackie głupstwa, w związku z czym Kasyna w kinie nie obejrzałem. Gdy jednak po latach odzyskałem pełną kontrolę nad swoim jestestwem i gdy w końcu dotarło do mnie jak wielką szansę wtedy zaprzepaściłem, kac moralny zdawał się nie móc znaleźć swojego skutecznego pogromcy. Lata mijały, a okazja na doświadczenie na dużym ekranie kolejnej gangsterskiej epopei z udziałem naczelnych i ulubionych żołnierzy Scorsese z każdym rokiem dramatycznie malała. De Niro zadomowił się w głupiutkich komediach, oraz zatracił w durnych politycznych gierkach, a Pesci niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia i dawał o sobie znać tylko raz w roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to ciągle uganiał się na Polsacie za jakimś smarkaczem.

I gdy tak już końcu pogodziłem się ze smutną konstatacją, że moje ulubione filmowe włoskie zawadiaki już nigdy więcej nie wystąpią wspólnie w jednym filmie, że nastąpiła już kolejna za mojego życia zmiana pokoleniowa i Martin Scorsese znalazł sobie innego, znacznie młodszego ulubieńca w postaci Leonardo di Caprio, tak niespodziewanie nastał cud tak wielki, przy którym przemiana przez Chrystusa wody w wino na weselu w Kanie nie ma w ogóle podjazdu. Już w roku 2015 usłyszeliśmy, że coś jest na rzeczy, że Panowie rozpoczynają kolejną współpracę oraz nawet trwają już zaawansowane prace nad ekranizacją powieści Charlesa Brandta - "Słyszałem, że malujesz domy". Do dziś pamiętam stukot mojej dolnej szczęki, która z wrażenia i bez telemarku przywaliła impetem w podłogę.

Mijały miesiące i do opinii publicznej przedzierały się kolejne wiadomości z rodziny tych sensacyjnych. Do legendarnego duetu De Niro-Pesci dołączyli Al Pacino i Harvey Keitel i wiedziałem już, że kroi się coś naprawdę grubego, coś tak szalonego, na co być może jeszcze nikt dotąd się nie zdecydował. Jednocześnie z tyłu głowy siedziała jakaś zadra, pewnego rodzaju niepokój, który szeptał mi do ucha, a także powątpiewał w to, czy mocno podstarzali już dziś chłopcy z ferajny przezwyciężą reumatyzm oraz osteoporozę i dadzą radę podołać temu już bardziej młodzieńczemu zadaniu. Za finansowanie fanaberii starszych Panów wziął się Netflix i był to chyba pierwszy taki moment, w którym poczułem tak na poważnie, że jestem im za coś szczerze wdzięczny. Na produkcję filmu wyłożyli 160 mln zielonych. Oficjalnie. Gdyż nieoficjalnie padają kwoty rzędu 200 mln. Atak na Oscary, czy może to tylko sponsorowanie Scorsese i spółce godnego pożegnania się z publiką na jakie bez dwóch zdań zasłużyli? Ta niepewność ciągle nie chciała wyskoczyć mi ze łba.


I gdy tak w końcu dotarliśmy do roku 2019 i ujrzeliśmy pierwsze zdjęcia z planu, a dzień później pierwszy teaser Irlandczyka, wróciła na moje ciało ta sama gęsia skórka co niegdyś. Oczywiście raziła po oczach odmłodzona cyfrowo twarz odgrywanego przez De Niro Franka Sheerana, ale w głębi duszy tłumaczyłem to sobie tym, że przecież tak trzeba było, że wymagał tego scenariusz, przymknąłem oko i rzekłem do mojego głosu w głowie, że w filmie na pewno będzie lepiej, że w tych przeszło trzech i pół godzinach epickiej gangsterskiej epopei tych kilka trików CGI zginie w natłoku perfekcyjnie przyciętych, żywych i szybkich scen do których przyzwyczaił nas Scorsese. Dodatkową frajdę niwelującą wszystkie potencjalnie minusy tej produkcji sprawił mi sam Netflix, który zdecydował, że zanim Irlandczyk trafi na ich platformę, zrobi wpierw rozpierduchę w wybranych kinach. Zatem nagle okazało się, że mój niewybaczalny błąd z czasów szczeniackich dostał drugą i zarazem ostatnią szansę na naprawienie krzywd moralnych, dzięki której na stare lata zepnę w końcu jedną z najważniejszych niedomkniętych przeze mnie filmowych klamr, jaka pozwoli mi obejrzeć w kinie film Scorsese z udziałem jego najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. Moja radość w tym momencie sięgnęła już co najmniej krzyża na Giewoncie i kto wie, czy w tym sierpniowym porażeniu piorunem turystów nie miałem jakiegoś współudziału. Jakby co, to przepraszam.

Równie duży dreszcz emocji pojawił się u mnie przy nazwisku Ala Pacino, który u Scorsese jeszcze nigdy nie zagrał, a z samym Robertem De Niro, swoim wieloletnim przyjacielem, wystąpił dotąd ledwie trzy razy, a w jednej scenie jednocześnie - a może ze sześć. Dwa wielkie aktorskie nazwiska, które kilka różnych pokoleń wymienia jednym tchem, jedno obok drugiego, dziwnym trafem nie miały zbyt wielu okazji, by popisywać się swoją klasą w jednym filmie jednocześnie. Być może nigdy nie powstał taki plan zdjęciowy, który byłby w stanie pomieścić tak wielkie dwie aktorskie osobowości, a być może zaważył o tym zwykły przypadek, niemniej na kolejny ich wspólny film musieliśmy czekać 7 lat. Poprzednio wystąpili razem w Zawodowcach w reż. Jona Avneta oraz w Gorączce z roku 1995. Filmy dobre, ale czy wybitne? A jeśli do tego duetu dołożymy jeszcze dwóch innych ulubieńców Scorsese - Joe'go Pesci i Harveya Keitela, to rysuje nam się projekt iście bezprecedensowy i historyczny zarazem, jakby w ostatnią i pożegnalną trasę koncertową mieli wyruszyć reaktywowani po latach Guns'n'Roses.

W głowie siedziało mi więc przed seansem tylko jedno pytanie. ̶C̶z̶y̶ ̶n̶a̶ ̶3̶,̶5̶ ̶g̶o̶d̶z̶.̶ ̶w̶y̶s̶t̶a̶r̶c̶z̶y̶ ̶m̶i̶ ̶t̶y̶l̶k̶o̶ ̶j̶e̶d̶n̶a̶ ̶b̶u̶t̶e̶l̶k̶a̶ ̶m̶a̶g̶i̶c̶z̶n̶e̶j̶ ̶a̶m̶b̶r̶o̶z̶j̶i̶?̶ Czy Irlandczyk będzie bardziej hołdem złożonym minionej już epoce w kinie, kropką nad i twórczości Scorsese, czy może jednak potraktuje on sprawę śmiertelnie poważnie i zapisze się w historii dając światu kolejny filmowy absolut - dzieło kompletne?

Cóż, prawda jest taka, że na wszystkie wątki tegoż pytania odpowiedź brzmi - TAK. Może oprócz tej jednej nieszczęsnej butelki. Oczywiście nie starczyła, weźcie dwie.


TAK, Irlandczyk jest hołdem złożonym minionej epoce. Na każdym etapie tej wielowątkowej historii czuć powiew kina o jakie jest dziś już bardzo trudno w każdym szanującym się sklepie z filmami. Jeśli więc ktoś nadal dostaje gęsiej skórki na Chłopcach z ferajny, na wspomnianym już Kasynie, jeśli ktoś nadal z wypiekami na twarzy zasiada do kilkugodzinnego maratonu z Ojcem Chrzestnym, to mam dla was dobrą wiadomość, z Irlandczykiem przeżyjecie dokładnie te same chwile uniesień. To jest dokładnie ten sam proces tworzenia filmowej epopei. Nie podobny, nie tylko przypominający go, lecz identyczny. I bynajmniej nie można w tym przypadku mówić o rozczarowaniu, o wtórnym powielaniu klasyków kina. Nie. To tylko i wyłącznie powód do radości. Scorsese nie tyle daje nam te same zabawki, którymi bawiliśmy się przed laty i z których tak po prawdzie nigdy do końca nie wyrośliśmy, lecz jednocześnie stawia na najwyższej filmowej półce kolejną statuetkę, która już w dniu swojej premiery błyszczy takim samym blaskiem co wszystkie dotąd.

TAK, Irlandczyk jest także "kropką nad i" oraz jednocześnie wisienką na torcie twórczości Martina Scorsese. To akurat było pewne jak techno w Trendzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek reżysera oraz jego aktorów. Trudno jest oczekiwać kolejnego takiego projektu, raczej musimy pogodzić się z myślą, że było to ostatnie tchnienie tej części kina, która przez pięć dekad dostarczała nam epickiej frajdy i emocjonującego rozgardiaszu opartego głównie na treści i klimacie, a nie na efektach specjalnych, bez których dziś każde mainstreamowe widowisko nie ma racji bytu. Z jednej strony trochę smutek, z drugiej jednak radość, że dane nam było żyć w tej epoce i jarać się na żywo filmami Scorsese. W Irlandczyku czuć to przemijanie bardzo. Rzecz jasna głównie w wyglądzie głównych bohaterów, bowiem jeśli chodzi o kondycję samego reżysera, to tu nie mogę mu niczego zarzucić. Nadal to ma. Ale też, z reżyserią jest trochę jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina i jeśli tylko nogi pozwalają pedałować, to można tak jeździć bez końca.

Natomiast aktorzy na których w pewnym sensie wyrosłem, mimo zabiegów CGI rodem z gier komputerowych, oraz pomimo ich doświadczeniu i charyzmie, boleśnie uświadamiają mi skutki upływu tegoż czasu. Robert De Niro, mimo rzecz jasna świetnej kreacji, mimo tego, że to przecież nie jego wina, że ma już tyle lat co ma, jest jednak małym minusem filmu, acz też takim na zasadzie szukania dziury w całym. To już nie jest ten sam zawadiaka znany chociażby z czasów Kasyna. Jego ruchy, mimo technicznego kamuflażu, zdradzają jego aktualną fizyczną kondycję i tylko w tym jednym przypadku miałem odczucie, że Irlandczyk powstał o dziesięć lat za późno. Na drobny minus De Niro świadczy także fakt, że jego rówieśnicy - Joe Pesci, oraz Al Pacino, mimo tych samych ograniczeń wiekowych wypadli w tej historii dużo bardziej przekonująco. Zwłaszcza ten drugi. Al Pacino w sposób zuchwały skradł cały show. Jest zdecydowanie największym wygranym i w tym konkretnym przypadku TAK, to była wisienka na torcie także i jego aktorskiej twórczości (acz z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Chylę nisko czoło Panie Aktorze. To była wielka przyjemność móc Pana oglądać na dużym ekranie.


Scorsese bardzo szanuje swoich widzów, zatem nie mogło być mowy o tym, żeby stworzyć coś w rodzaju The Greatest Hits, składanki złożonej z największych hitów, którą wielkie zespoły i muzycy często wypuszczają pod koniec swojej wieloletniej kariery na zasadzie odcinania kuponów od sławy. Dlatego TAK, Irlandczyk daje światu dużo więcej, niż tylko sentymentalną podróż do czasów minionych. Oczywiście zawartych jest w tym albumie wiele starych melodii, które doskonale już znamy na pamięć, to jednak ten filmowy absolut dostarcza światu także wiele nowych doznań i zamyka pewien otwarty przed wieloma laty nawias burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, postawiony w latach 40-tych i zamykając go w latach 90-tych. Scorsese robi to w sposób bardzo dwuznaczny i smutny zarazem, z czym idealnie komponuje się fakt zestarzenia się naszych głównych bohaterów.

Wybaczcie, ale nie będę specjalnie skupiał się na samej fabule, raz, że nie starczyłoby mi na to czasu, a sam tekst miałby tak wiele liter, że nikt normalny by tego nie przeczytał, łącznie ze mną samym, dwa, o fabule możecie przeczytać w setkach innych miejscach, lub po prostu przeanalizować streszczenie książki Brandta. Na ekranie przez bite 210 minut przeplata się ze sobą tak wiele wątków ze świata polityki, biznesu i szeroko rozumianej gangsterki, że aby to wszystko wypunktować, należałoby rozbić ten film na części pierwsze i obdarować nimi kilka odrębnych tekstów. Reżyser, jak to ma w swoim zwyczaju, wnikliwie prześwietla burzliwy okres rozkwitu amerykańskiej wielkości widziany oczami napływowej kontynentalnej migracji, która przy pomocy broni i szemranych interesów buduje Amerykę na swój sposób. Przedstawiona w filmie historia Franka Sheerana, weterana II WŚ, a przy okazji także zabójcy na zlecenie, obejmuje swoim zakresem kilkadziesiąt lat i skupia się głównie na głośnym na początku lat 80-tych zniknięciu przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy (Al Pacino). Między wierszami zabiera nas także w podróż po zawiłych korytarzach zorganizowanej przestępczości w Ameryce, odsłaniając jej mechanizmy, walkę o wpływy i powiązania z amerykańską polityką. Scorsese w sposób bardzo wymowny rozpoczyna swą epopeję od II WŚ, kończąc ją na wojskowej operacji Allied Force w 1999 roku, jakby chciał w ten sposób ukazać pewną cykliczność, powtarzalność i zatoczenie historycznego okręgu.

Trzy i pół godziny zleciało w kinie jak moja młodość, jakby nagle zakrzywione zostało znaczenie jednostki czasu. Wraz ze swoimi kinowymi współtowarzyszami przeżyłem iście emocjonalny katharsis, co uczciliśmy później wielogodzinną dyskusją w oparach wyskokowych degustacji. Ba, byłem gotów siedzieć w kinie jeszcze długo po napisach końcowych, a nawet więcej, mógłbym obejrzeć ten film ponownie, do czego z resztą już dziś się szykuję, lecz tym razem w domowych i bardziej ekskluzywnych pieleszach. Irlandczyka traktuję trochę jak nagrodę za wytrwałość i wierność kinematografii będącej już od dawna w odwrocie, także za to nieco moje egoistyczne, purystyczne i zero-jedynkowe podejście do kina. Warto więc było czekać tyle lat, właściwie to większość mojego życia, na możliwość doświadczenia w kinie na żywo i w dniu polskiej premiery przejażdżki otwartym Cadillakiem DeVille z lat 60-tych. Jakże inna wydaje się być obecna rzeczywistość widziana z jego wnętrza. Może i produkuje się już dziś inne, dużo bardziej nowoczesne auta, ale zapachu jego tapicerki i boskiego bujania się na resorach przypominające dostojne płynięcie luksusowym jachtem po wodach Zatoki Meksykańskiej nie zastąpi mi żaden Cybertruck od Elona Muska.








piątek, 15 marca 2019

Nazywam się Nowak. Jan Nowak.

Kurier
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019
114 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2019
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski



Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.

„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem Jacka Stronga ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.

A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.


Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany Philippe Tłokiński (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (Patrycja Volny).

Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.

Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.


Na szczęście finalnie Kuriera bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.

Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.

Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży Miastem’44 Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym Wołyniem Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W Kurierze o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.





wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





poniedziałek, 31 grudnia 2018

Bunga Bunga

Loro / Oni
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018
151 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.12.2018
Biograficzny, Dramat, Komedia



Signore e signori, il caimano arriva! – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.

Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.

Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.

Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.


Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie Toniego Servillo, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.

Zresztą, umówmy się, Loro/Oni, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".

I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu Wielkiego piękna łamane na Warsaw Shore, poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.

Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.


Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.

Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery,  majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w Loro/Oni podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.

W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie creme de la creme całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha Wielkiego piękna i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.


W Loro/Oni roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.

Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.

Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej Kasi Smutniak, która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.

O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością  i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.

Ale Loro/Oni to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie Black Mirror: Bandersnatch. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.






piątek, 26 października 2018

Samotność długodystansowca

Pierwszy człowiek
reż. Damien Chazelle, USA, 2018
141 min. United International Pictures
Polska premiera: 19.10.2018
Dramat, Biograficzny, Sci-Fi



Bardzo utalentowana jest ta rodzina Armstrongów. Podarowali światu świetnych muzyków - jazzowego i rockowego, zawodowego kolarza, a nawet astronautę, który pierwszy odcisnął podeszwę buta na księżycu. Nic dziwnego, że za wielką wodą kręcą później o nich filmy. Ale już tak poważnie. Neil Armstrong - człowiek, który stał się symbolem wielkości Ameryki musiał długo czekać na wysokobudżetową i globalną ekranizację swojego największego życiowego osiągnięcia, które przy zupełnej okazji stało się także wielkim krokiem w dziejach ludzkości. W czasach, kiedy to w ilościach hurtowych płodzi się sequele, rebooty oraz odgrzewa stare kotlety, każda historia napisana prawdziwą krwią, potem i heroizmem ludzi winna być chwytana w siatkę przez łowców w Hollywood jak szczupaki przez wytrawnych wędkarzy.

Historia świata ciągle ma w swoim spisie treści wielkie nazwiska, czasem już mocno zakurzone i zasiedlone przez pająki, które czekają w kolejce na ich kinematograficzne upamiętnienie. Niektórzy z nich czekają już zdecydowanie za długo. Np. Neil Armstrong. Ale tak oto w końcu i on doczekał się, odstał swoje w długiej kolejce do specjalisty, przez co możemy teraz zapoznać się z jego diagnozą. Niestety jemu samemu zabrakło do tego sześciu lat, film więc może obejrzy z nieco innej perspektywy, np. z gwiazd.

Nie będę tu teraz tłumaczył kim był, jak żył i jakim był człowiekiem, bo tego wcześniej nawet sam dokładnie nie wiedziałem. Poza rzecz jasna konkretami, o których wie każdy, a przynajmniej powinien. Ale już jego prywatne relacje z rodziną i najbliższymi, jego osobiste problemy i doświadczenia, to już w ogóle jest pustynia Gobi rozlana na świadomości całej współczesnej ludzkości. Pokonali ją tylko nieliczni i ci fanatyczni. Zgłębienie historii wycinka jego życia, a przy okazji doświadczenie ekscytującej podróży na księżyc, tej pierwszej, wymarzonej i najtrudniejszej, to było główne zadanie jakie postawił przed sobą złote dziecko Hollywood, Damien Chazelle.

W najważniejszą rolę i na najwyższego konia posadził on swojego pupila, Ryana Goslinga - obiekt westchnień milionów kobiet na świecie, co przyznaję, było także zabiegiem marketingowym lokowanym na polu tarczy strzelniczej z napisem „10”. Częste westchnienia na jego widok dwóch milfów pochłaniających z gracją odkurzacza ogromne ilości popcornu tuż po mojej prawicy w kinie tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Gosling obok Tomka Hardy’ego jest takim współczesnym, samczym wytrychem, który otwiera niemal każde drzwi prowadzące do serc kobiet na całym świecie. Zaryzykuję nawet tezę, że te całe lądowanie na księżycu, te wszystkie kosmiczne ujęcia i starty rakiet obchodziło moje sąsiadki dużo mniej, niż charakterystyczne grymasy na twarzy Goslinga. Ale taki to już lajf i każdy ma prawo wzdychać do kogo mu się rzewnie podoba.


Gosling Goslingiem, postać Armstronga odwzorował poprawnie, acz tak trochę po swojemu, z miną numer pięć łamane na cztery. Nihil novi. Ale to co odstawiła w tym filmie Pani Armstrongowa - Claire Foy, to ja bardzo przepraszam. W warstwie emocjonalnej rozbiła bank. Te półtorej miliarda zielonych jakie właśnie ktoś wygrał w loterii w USA to była jej zasługa. Szczęśliwe cyferki aż zwariowały przez jej aktorskie ekscesy i ułożyły się tak jakoś nietypowo. Rola niby niepozorna, ot małżonka narodowego bohatera, matka dwójki dzieci, siedząca w domu i zamartwiająca się o męża, no flaki z olejem. A tu niespodzianka. Chazelle wyciągnął z niej maksimum, a nawet dodał coś ekstra. Te oczy, ten jej wzrok, wyrazisty oraz bardzo namacalny ból i cierpienie, Czizes, zastanawiam się nawet, czy to przypadkiem nie ona wzbiła się w kosmos zamiast Goslinga.

Zacząłem więc tak bardziej od warstwy emocjonalnej, od rodziny i ich wzajemnych relacji, bo właśnie tego jest tu jakby najwięcej. Oczywiście w tle cały czas odbywają się wieloletnie przygotowania do misji Apollo, są starty rakiet, kolejni astronauci giną jak muchy, wszystko jest więc niby na swoim miejscu, wszak Chazelle wygospodarował na to bardzo wiele miejsca (film trwa prawie dwie i pół godziny), ale też nie trudno odnieść wrażenia, że dla twórców najważniejsze było przedstawienie tego jakim prywatnie człowiekiem był Armstrong. Skupiono się głównie na jego samotności, odczuciu alienacji, na targających jego duszą demonach i tęsknocie za zmarłą córką. Samo lądowanie na księżycu, mimo, że przedstawione jest bardzo rzeczowo i realistycznie, było tak jakby tylko rozwinięciem, a zarazem szczęśliwym zakończeniem jego wszystkich kłębiących się w głowie zmartwień i problemów. Stanowi wymodlone i bardzo oczekiwane antidotum. Każdy z nas ma gdzieś taki swój prywatny księżyc na którym przez całe życie usilnie próbuje wylądować, niemniej udaje się to tylko nielicznym. Chazelle z gracją psychoanalityka i na podstawie biografii Armstronga próbuje zatem przy okazji wyleczyć też ułamek ludzkości z ich zaburzeń nerwicowych oraz prywatnych traum, podając na tacy pewnego rodzaju rozwiązanie i sposób na oczyszczenie głowy. Jest to zapewne dość karkołomna i nieco ryzykowna teza, ale dziś, kilka dni po seansie tak to wszystko trochę odbieram.

A jak tam  jest z warstwą audiowizualną i tą stricte techniczną? Wszak to także film o podboju kosmosu w latach 60-tych, gdzie wysyłano ludzi niczym króliki doświadczalne, w ciasnych metalowych trumnach gdzieś hen w nieznane. I tu małe zaskoczenie z mojej strony, takie raczej pozytywne. Chazelle postawił na nieco inne rozwiązania znane nam chociażby z Grawitacji, czy Interstellar. Nie korzystał hurtowo z szerokich kadrów, wielkich i spektakularnych lokacji, unikał tego bardzo. Brakuje tu także zapierającego dech w piersiach efekciarstwa i popisu grafików komputerowych. Postawił na zupełnie innego konia. Podbój księżyca obserwujemy więc raczej z roztrzęsionych wnętrz kapsuł wynoszących ciała astronautów w przestrzeń kosmiczną. Widzimy tą historię jakby oczami tamtych rycerzy odzianych w białe skafandry, gdzie przez małe okienka dostrzegamy ułamek kosmosu i ziemi widzianej ze stratosfery. Dla podkreślenia klimatu tamtej epoki twórcy korzystają z prawdziwych, historycznych ujęć i nagrań, a dla dodatkowego zachowania pozoru oryginalności trzęsą kamerami na prawo i lewo, jakby dali je do ręki praktykantom po studiach operatorskich. Wygląda to więc zasadniczo nieźle, ale czasem też nieco mnie to irytowało, co powoduje, że jakiś tam mały minusik wsadzam do koperty i wysyłam twórcom via gołąb pocztowy.


Muzyka? Cóż, zachwalana jest bardzo, ale jakoś nie odczułem jej szczególnej obecności, co można odebrać w dwojaki sposób. Pozytywny – jest, ale taka nieinwazyjna i wygodnie schowana na drugim planie tworząc idealne dopełnienie obrazu, oraz negatywny – yyy… muzyka? Jaka muzyka? No coś tam gra, słychać wiele razy motyw przewodni, ale po wyjściu z kina nic mi z tej muzyki w głowie nie zostało. Acz dla pełni uczciwości pozwolę sobie jeszcze umówić się z OST z filmu na małe randez vous w domowym zaciszu i na słuchawkach, ale to i tak nie zmieni mojego pierwszego odbioru w kinie. Dźwięk za to w porządku. Tu bez zastrzeżeń. Ale to też chyba żadne zaskoczenie.

Pierwszy człowiek zatem wydaje się być trochę inny w odbiorze, niż wielu zakładało, przez co można spotkać się z bardzo skrajnymi reakcjami. Jedni uznają go za geniusz i najlepszy film roku, inni za wielkie rozczarowanie. Ja lokuję siebie raczej w tej pierwszej grupie, ale jednoczesnie zamykam peleton, tak mniej więcej z pięciominutową stratą. Podoba mi się ta historia. Jest pełna pasji, wciąga i trzyma w szachu do końca. Chazelle pochylił się nisko człowiekowi, który, umówmy się, został bohaterem trochę z łapanki. Po prostu miał dużo szczęścia, że dożył do misji Apollo. Jego czasem wyżej notowani w NASA koledzy mieli pecha i zginęli w licznych poprzedzających ją testach. Ale też, zachowując wszelkie proporcje, szczęściu trzeba umieć dopomóc, tak rodzą się czasem bohaterowie i wielcy przywódcy, a komu jak komu, ale braku umiejętności, pasji i chłodnej głowy Armstrongowi odmówić nie sposób.

Chazelle tworzy więc obraz bardziej o człowieku, niż o jego sukcesie, z którego jest znany najbardziej. Sukces ten zresztą i tak jest wypadkową wielu lat ciężkiej pracy zespołu ludzi. Jest to praca zbiorowa, ale ryzyko, trauma i cierpienie należy już tylko do tych nielicznych, ubranych w białe skafandry, oraz do bliskich im osób, które emocjonalnie także wbijają się ku gwiazdom, jednak fizycznie zostają uwięzieni na twardej ziemi. To opowieść o odwadze, męstwie i podążaniu za marzeniami kosztem możliwie najwyższym. Na szczęście tylko delikatnie została ona muśnięta przez amerykański patos. Wprawdzie da się go tu i ówdzie dostrzec, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadzało. Uważam nawet, że nie ma niczego złego w podkreślaniu własnych, narodowych zasług w historycznych wydarzeniach, a tego Amerykanom akurat odmówić nie można. Lot na księżyc to ich dziecko, ich osiągnięcie i ich ludzie. Mają prawo pękać z dumy i mają prawo wtykać swoją flagę w powierzchnię księżyca. Ale i tu, nawet tego konkretnego historycznego momentu Chazelle nie pokazuje, co podobno doprowadziło w Stanach do lekkiej konsternacji i zawodu, zamiast tego obserwujemy osobistą i duchową rekolekcję w wykonaniu Armstronga, co tylko podkreśla rangę i klimat Pierwszego człowieka.

Reasumując. Film bardzo dobry, to nie podlega dyskusji. Jest mocno wyciszony, mimo, że skąpany w hałasie, nieco ascetyczny i minimalistyczny, mimo, że ginie w tłumie chaosu, skupiony na głównym celu prowadzącym nie tyle na księżyc, co do wnętrza głowy Armstronga, w której wojują ze sobą potworna samotność i tęsknotą. Niemniej przez moim zdaniem momentami irytującą pracę kamer, czasem zbyt duże skupianie się na rzeczach mniej istotnych z mojego punktu oczekiwania, oraz chyba także trochę przez długość trwania filmu odjąłem mu kilka małych punkcików ostatecznie kończąc z wynikiem oscylującym w granicach czterech i pół cycka, a pięć z minusem. Dlatego finalnie Pierwszy człowiek zaraz po zdobyciu księżyca oraz serc dwóch milfów wcinających obok mnie popcorn w kinie, ląduje niczym orzeł na dobrym, piątym cycku Evy Green. Zasłużył. Houston, bez odbioru.






wtorek, 25 września 2018

Gliniarz z Ku Klux Klanu

BlacKkKlansman
reż. Spike Lee, USA, 2018
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.09.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny, Polityczny



Mój związek emocjonalny z twórczością Spike’a Lee można porównać do starego małżeństwa, które jest ze sobą, bo kiedyś uwierzyło w motylki w brzuchu, ale proza życia i upływ czasu wygasiły niemal do zera żar oraz namiętność, pozostał więc już tylko chłód, milczenie i wzajemny szacunek. Moimi motylkami w brzuchu były swego czasu Mordercze lato (1999) oraz 25 godzina (2002), potem… no cóż, potem do głosu doszła właśnie proza życia i klasyczne zmęczenie materiału.

Społeczne i polityczne zaangażowanie Spike’a Lee w kwestie rasowe, jego wieloletnia walka z uprzedzeniami, dyskryminacją Afroamerykanów i szeroko pojętym rasizmem są doskonale znane w  jego twórczości jak i w filmowym środowisku, z resztą sam na ten status solidnie zapracował. Może sobie obecnie na to pozwolić, gdyż jest bodaj pierwszym czarnoskórym twórcą w Hollywood, który otrzymał na to glejt od białych i tych… no wiecie, z pejsami. Generalnie nie mam z tym większych problemów, bowiem uważam, że kwestie rasowe, wbrew temu co się powszechnie mówi, są obecnie jednym z najmniejszych problemów współczesnego świata, który od zawsze był różnorodny i wielokulturowy, przez co także niesprawiedliwy oraz brutalny. I żadna kampania społeczna, polityczna poprawność oraz apele polityków, a już tym bardziej celebrytów tego nie zmienią.

Na swój sposób szanuję Lee za jego konsekwencję i upór, oraz za to, że ciągle chce być zaangażowany społecznie i zależy mu na tym, aby oddziaływać na rzesze ludzi. Lata lecą, a on ciągle stara się płynąć z głównym nurtem rewolucji, mimo, że ten wylewa się już z koryta rzeki i zalewa coraz więcej okolicznych pól i pastwisk. Spike Lee, może niezbyt nachalnie, ale jednak, nakreśla swoim dbiorcom to, co i jak mają myśleć. Ok, robi to dziś niemal każdy, byle Kinga Rusin, czy inna Wojciechowska, każdy ma do tego prawo, na tym właśnie polega wolność i demokracja o które walczyli nasi ojcowie, ale ci dali się zabić także za możliwość nie godzenia się na wszystko i bezwarunkowo, zawsze i wszędzie. Nikt nie jest bowiem nieomylny, nikt nie ma wyłączności na prawdę, a świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż nam się wydaje.


Dążę do tego, że nie zawsze jest mi po drodze z wydźwiękiem filmów Spike’a Lee. Powiedziałbym wręcz, że częściej poruszamy się po innych torach, które może i prowadzą do tego samego celu, ale po drodze mijamy inne stacje i miasta. Tak jest i tym razem. Jego najnowsze dziecko - BlacKkKlansman, to z pozoru lekka i luźna opowieść w oparach czarnego nomen omen humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które mają w sobie potencjał na bardzo solidne, wyraziste i zaangażowane kino. Tym razem jednak Lee stawia na większą przyswajalność i szerszy odbiór, przez co konstruuje fabułę w taki sposób, aby ta była bardziej zrozumiała dla przeciętnego odbiorcy. Decyduje się na kino lekkie, powabne i zabawne, stawia na widowiskowość, ale tylko w konstrukcji i z pozoru, bowiem między wierszami zamieszcza bardzo wiele politycznej agitacji i to tej wagi ciężkiej.

BlacKkKlansman opowiada o historii Rona Stallwortha, pierwszego czarnoskórego policjanta w Colorado Springs, który wsławił się tym, że stał się także pierwszym czarnoskórym, który został członkiem „Organizacji”, znaczy się Ku Klux Klanu. Oczywiście w celach infiltracji środowiska.„Czarnuch w KKK”, brzmi trochę niedorzecznie i właśnie w takiej konwencji reżyser sprzedaje nam tą historię. Co i rusz nawiedza nas tu sporo śmiechu, zabawnych gagów i splotów wydarzeń, które są zrealizowane w typowo Spike’owy sposób - za pomocą szybkich i sprawnych cięć na pulpicie montażowym. Ogląda się to naprawdę przednio, jak dajmy na to Gliniarza z Beverly Hills. Ciężko jest nie polubić błyskotliwego Stallwortha, który z gracją Eddiego Murphy’ego giba się z jednej sceny do drugiej. W filmie dostaje się wszystkim, Czarnym Panterom, KKK, Żydom, acz wiadomo, że najwięcej białym - heloł, to przecież rasistowskie lata 70-te, ale trzeba to Lee przyznać, że przez większość filmu nie wali tylko do jednej bramki, a stara się rozgrywać mecz w sposób uczciwy. Być może zdaje sobie sprawę, że do kin pójdą w większości ludzie biali (to nie jest rasizm, tylko fakt), a żreć przecież trzeba.

Ale ta jego twórcza nieinwazyjność jest bardzo powierzchowna. Im dalej w las tym więcej analogii do dzisiejszej rzeczywistości, która dla reżysera właśnie zatacza kolejny okrąg. Pojawiają się więc w filmie hasła z kampanii wyborczej Donalda Trumpa, a także drobne uszczypliwości, by na samym końcu wystrzelić z największej armaty chowanej przez cały czas gdzieś z tyłu za kotarą. Film w tej fazie wpisuje się bardzo wyraziście w anty Trumpową narrację, subiektywnie wpływając na widza i sugerując mu przy tym, że Trump = rasizm = zło wcielone. Wyważona dotąd narracja przyjmuje zerojedynkową pozę i jasno stawia się po konkretnej stronie barykady. Trochę szkoda, bo cała wcześniejsza ciężka praca straciła trochę na sile i znaczeniu. Film przez to raczej nie będzie skłaniał do głębszej refleksji, nie będzie ważnym głosem w dyskusji i nie bedzie bawił się w konstruktywną krytykę. Będzie po prostu paszkwilem wymierzonym w jednego człowieka. No dobra, może dwóch.


Lee obiera drogę wydeptaną już przez innych krytykantów w Hollywood i przyjmuje pozę kolejnego mema z fejsa wymierzonego w rasistę Trumpa i Partię Republikanów, którzy wiadomo, odpowiadają za wszystko co złe tam za oceanem, także za koklusz i gradobicie na całym świecie. Myślę, że Lee raczej nie spowoduje tego, że wyborcy Trumpa, oraz reszta świata, który dotąd miał to głęboko w dupie zmienią nagle zdanie, zobaczą jego film i powiedzą: "Matko Bosko, wreszcie przejrzeliśmy na oczy, dziękujemy ci Panie reżyserze!". Przypomina mi to wszystko trochę dzisiejsze reakcje i komentarze w Polsce na temat Kleru Smarzowskiego, który także zdaje się stawiać na zerojedynkową narrację, a nawet czyni to w bardziej radykalny sposób niż Lee. I w tym przypadku wydaje się trafiać głównie do już przekonanych epatując przy tym własnym wewnętrznym wkurwem. Dlatego właśnie tak bardzo szanuję Spotlight Toma McCarthy'ego, który zapraszając do dyskusji obie strony konfliktu i nazywając gówno po imieniu starał się oddzielić ziarno od plew w sposób transparentny i uczciwy. Spike Lee, mimo, iż przez większość część filmu przyjmuje dość umiarkowaną pozę, koniec końców tylko pogłębia podział, który jest dość subiektywnie rozrysowany grubą kreską i niczego tak po prawdzie nie zmienia. Dolewa tylko oliwy do ognia, przez co widz wychodząc z kina czuje bardziej wkurwienie i chętniej sięga po karabin, czy tam inną klawiaturę, oraz zasiada do własnej krucjaty.

Oczywiście twórca ma do tego prawo i nie zamierzam go z tego rozliczać, ani tym bardziej krytykować, mogę się co najwyżej nie zgodzić, co też delikatnie czynię. Każda grupa społeczna, religijna i polityczna toczy własną wojnę, cały nasz świat zbudowany jest z milionów takich małych i dużych konfliktów. To powoduje, że czujemy się bardziej potrzebni i że coś od nas zależy, dlatego się angażujemy i pchamy nierzadko w wielkie bagno, często cudze, lub sztucznie stworzone, a potem orientujemy się nagle, że nie ma już odwrotu. Jedni nazywają to demokracją, inni dyktaturą większości, jeszcze inni obroną Konstytucji, jeden diabeł, mechanizmy są podobne wszędzie. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że BlacKkKlansman zdobył w Cannes nagrodę Grand Prix za najlepszy film, sądzę, że głównie za jego polityczny wydźwięk, dostarczając wyraźnie zorientowanemu politycznie środowisku filmowemu kolejnej małej radości. Cóż, był czas przywyknąć i oswoić z myślą, że kino jest dziś niebezpiecznym narzędziem w walce o interesy określonych grup.

Ale też, czy warto się tym przejmować? Moim zdaniem nie bardzo. Warto mieć jednak świadomość tego, że żyjemy w czasach centralnie sterowanych, że narzucane nam są konkretne punkty widzenia, często w sposób ordynarny i nachalny, i że trzeba umieć nauczyć się je rozróżniać, czytać między wierszami, wyciągać wnioski, najlepiej samodzielnie, bowiem jeśli otrzepiemy BlacKkKlansman z tej politycznej agitki, dostrzeżemy w nim kawałek solidnego filmidła z dobrymi rolami, zabawnymi dialogami i dawką czarnego humoru, do czego mimo wszystko namawiam. Black Power, White Power, Shalom!





poniedziałek, 25 czerwca 2018

Latający cyrk Armando Iannucciego

Śmierć Stalina
reż. Armando Iannucci, GBR, BEL, FRA, CAN, 2017
106 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.04.2018
Dramat, Komedia, Historyczny, Biograficzny



Kilka dni temu szefostwo stacji BBC uderzyło w obchodzącą swoje pięćdziesięciolecie grupę Monty Pythona stwierdzając, że ci są zbyt biali, oraz, że są, o zgrozo, mężczyznami. Różne tragedie widziała już matulka ziemia, choćby nasz wczorajszy gangbang na mundialu, ale ta katastrofa wydaje się być jedną z bardziej liczących się w panteonie współczesnego żalu. Co więcej, Shane Allen, szef działu komediowego BBC powiedział, że gdyby dziś miała powstać grupa Monty Python, to ta nie mogłaby składać się z wyłącznie sześciu białych mężczyzn, gdyż dziś liczą się programy charakteryzujące się różnorodnością i wielokulturowością, a skecze i seriale z czarnoskórymi aktorami są aktualnie bardziej pożądane przez odbiorców. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Johna Cleese, który w swoim stylu odpowiedział, iż BBC prowadzi inżynierię społeczną, a członkowie jego grupy na swój sposób byli przecież wielokulturowi – Graham Chapman na ten przykład był gejem, a Terry Gilliam jest Amerykaninem, natomiast w przeważającej większości przypadków, skecze uderzały w mężczyzn, co zapewne zadowalało sufrażystki. Panie Cleese, życzę dużo zdrowia i trzeźwości umysłu.

W ogóle cała ta sytuacja brzmi trochę jak jeden ze skeczów Pythonów właśnie, ale niestety dzieje się ona naprawdę i tak jak z popisów naszej reprezentacji u ruskich - nie ma się z czego cieszyć. Tak oto na naszych oczach po raz kolejny atakowany jest jeden z ostatnich bastionów naszego zachodniego dziedzictwa kulturowego, który czasem może i był trochę szowinistyczny, seksistowski oraz ksenofobiczny, ale też, tak zwyczajnie i po ludzku, był/jest do bólu prawdziwy, obdarty ze sztuczności i zakłamania charakteryzującego dzisiejsze czasy. Pomimo tego, że sarkastyczny humor Pythonów nadal dzielnie broni się przed upływem czasu i postępującą kulturową rewolucją, która to zdaje się już zjadać własny ogon, to jednak niestety trudno nie dostrzec, że idzie mu z tym coraz ciężej i już nawet w jego ojczyźnie pojawiają się krytyczne głosy. Sami żyjący jeszcze Pythoni niestety też wiecznie oddychać nie będą i gdy ich w końcu zabraknie to… aż boję się o tym pomyśleć, następców ani widu, ani słychu. Pozwólcie, że litościwie przemilczę polskie kabarety.

Na całe szczęście od czasu do czasu pojawia się jeszcze na dużym i małym ekranie jakaś (biała!) iskierka nadziei na to, że normalność i zdrowy rozsądek, mimo, iż obecnie są mocno zakorzenione w defensywie, to jednak nadal jeszcze dzielnie stawiają czoła moralnej hipokryzji. Na ten przykład mamy Armando Iannucciego. Wbrew pozorom to Szkot, acz po ojcu Włochu, uznany na wyspach satyryk i komik, twórca świetnego serialu Figurantka na HBO. Otóż, miał czelność zekranizować komiks autorstwa Fabiena Nury i Thierry’ego Robina z roku 2010 - Smierć Stalina. Swego czasu powiedział o nim, że już kilka minut po rozpoczęciu lektury powieści graficznej doskonale wiedział, że chce zrobić jego wersję filmową. Jak powiedział, tak uczynił. I całe szczęście, bowiem jest to jedna z nielicznych pojawiających się hurtem na dużych ekranach produkcji, która całymi garściami nawiązuje swoją błyskotliwością, dwuznacznością i humorem do Pythonów właśnie. Zresztą nawet w jedną z głównych ról (Mołotowa) wcielił się najmłodszy z żyjących Pythonów – Michael Palin. Oczywiście w filmie brylują sami BIALI aktorzy, głównie MĘŻCZYŹNI, oraz ledwie kilka kobiet sprowadzonych głównie do postaci pomocy domowej, czy też niechętnie oddających swą niewinność celem zaspokojenia popędów płciowych swoich Panów. Aż dziw mnie ogarnia, że na zachodzie znalazły się pieniądze na produkcję takiego popisu ksenofobii, seksizmu i rasizmu. Niemniej są kraje, w których Smierć Stalina dostała nigdy niewygasającego bana, choćby w Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe i zarazem cholernie zachęcające do obejrzenia. Na szczęście u nas (wiadomo, #dobrazmiana) film od końca kwietnia swobodnie pełza sobie po kinach, acz niestety tylko w tych wybranych.


Śmierć Stalina, jak sam tytuł wskazuje jest o… śmierci Stalina, ha! No dobra, ale co ponadto? Ianucci, a wcześniej jego komiksowi twórcy, na tle prawdziwych wydarzeń historycznych z roku 1953 roku w ZSRR wykonali to, czego nie potrafili uczynić Milik i Lewandowski na mundialu – trafili soczyście w siatkę, że ta aż z wrażenia zatrzepotała. Ok, wiem, że jest jeszcze przed nami mecz o honor, ale sorry was bardzo, nie chce mi się na niego czekać, ani też specjalnie oglądać. Udało im się więc stworzyć bezbłędną satyrę, niby na sowiecki, zbrodniczy ustrój totalitarny, który u nas ze wzgledu na ogrom narodowej traumy kojarzy się bezwględnie źle, przygnębiająco i smutno, a tak przy zupełnej okazji ośmieszyli też każdy inny i nadal aktualny ustrój autorytarny oraz połowę funkcjonujących obecnie systemów politycznych, które panoszą się w skali mikro i makro na tym padole (pozdro Bruksela). Ta brutalna sowiecka rzeczywistość z czasów rozkwitu NKWD, masowe aresztowania i rozstrzeliwanie zdrajców systemu według widzimisię ojca narodu i jego popleczników jest zapodana z wyraźnie brytyjskim akcentem przypominającym trochę tego durnego francuskiego policjanta z Allo, Allo! co zaiste, stanowi kapitalne połączenie czegoś z pozoru nie wchodzącego razem w żadne reakcje chemiczne, przynajmniej z punktu widzenia Wisły, Odry i Buga.

Nie ma tu charakterystycznych dla kina historycznego nadętego patosu, gloryfikowania i klasyfikowania zła oraz dobra według oklepanego schematu, a także uwypuklania ludzkiego dramatu, zamiast tego obserwujemy przez cyrkowe okulary klauna wydarzenia jakie miały miejsce w Moskwie tuż przed śmiercią towarzysza Stalina, oraz zaraz po jego kuriozalnym zejściu, oczywiście tak z przymrużeniem oka. Po zgonie ojca narodu na Kremlu zaczyna się niezwykle widowiskowy wyścig szczurów po władzę w asyście knucia, spiskowania, dupowłaztwa i lizusostwa, co niezwykle trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszą manierę polityków, ale też zwykłych korpodebilów hurtowo przybyłych do wielkich miast z Koziej Wólki i robiących zawrotną "karierę" w menadżerce.

Co godne wyróżnienia, wszystkie historyczne postacie pojawiające się w tej opowieści zostały kapitalnie obsadzone aktorsko i scharakteryzowane na miarę charakteru produkcji. Mamy więc tu oprócz uroczego i prostolinijnego dziadzia Stalina, także wiecznie liżącego jego cztery litery, następcę "tronu" ciapciaka Malenkowa (Tambor), przebiegłego szefa NKWD - Ławrentija Berię (kapitalny Simon Russell Beale), spiskującego i rozgrywającego własną grę Nikitę Chruszczowa (również świetny Steve Buscemi), wspomnianego już ofiarę prania mózgu Mołotowa, co to własną żonę sprzedał na rzecz bezgranicznej wiary w Stalina (Palin), narodowego bohatera wojennego - Generała Żukowa (Jason Isaacs), czy też osierocone dzieci Stalina – histeryczkę Swietlanę i pijaka Wasilija. Wszyscy grają tak, jakby od lat świetnie bawili się na deskach teatru po mistrzowsku przy tym improwizując, tak wiecie, po dwóch głębszych. Nie mogłem przy tym uciec od licznych skojarzeń i podobieństw do… Bękartów wojny Tarantino. Może i to nie te same kalosze, ale za to woda chlupie w nich bardzo podobnie. W obu przypadkach mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami ukazanymi w odbiciu się od krzywego zwierciadła. Znawcy i wielbiciele prawdy historycznej nie mają tu za bardzo czego szukać, ale też, czy aby na pewno? Czy o historii należy mówić tylko poważnym głosem Bogusława Wołoszańskiego stojąc przy tym na baczność?

Otóż można też czasem wydać komendę "spocznij" i podejść do zagadnienia trochę mniej poważnie, z bezpiecznym dystansem, jajem i z puszczanym do widza okiem, o ile rzecz jasna nie zakłamuje się przy tym oczywistych faktów i nie fałszuje kart historii. A te w Śmierci Stalina cały czas trzymają się większej bądź mniejszej kupy i jedyne co można zarzucić twórcom, to to, że można z czasem poczuć sympatię do niektórych postaci, które w filmie wydają się całkiem zabawne i niegroźne, a w rzeczywistości byli przecież wielkimi komunistycznymi zbrodniarzami i bestiami w ludzkiej skórze. Ale Iannucci i na to ma świetną odpowiedź. Z rozmową o historii jest trochę jak z opowiadaniem dzieciom o motylkach, pszczółkach i kwiatkach próbując im tym samym wytłumaczyć skąd się biorą dzieci. Trzeba czasem dostosować treść do poziomu odbiorcy, użyć bardziej przystępnego dla niego języka oraz formy w celu ukazania tej samej prawdy, lecz trochę tak jakby z innej strony. A tej, w przeciwieństwie do sytuacji bramkowych Polaków w Rosji, mamy tu między wierszami całe mnóstwo.


Śmierć Stalina to nie tylko udana próba ośmieszenia każdego ustroju autorytarnego, ale też bliźniaczych mechanizmów jakie zachodzą w różnych grupach społecznych, począwszy od szeroko rozumianej polityki i biznesu, na zupełnie towarzyskich i mało znaczących kończąc. Reżyser trafnie pokazuje jak bardzo oderwani od rzeczywistości są dziś na świecie politycy, elity, wielcy i mali tego świata (pozdro celebryci z Pudelka i kołcze personalni), oraz jak bardzo my zwykłe szare żuczki na tym cierpimy. Lata lecą, a my ciągle dajemy im się naiwnie manipulować i dawać wodzić za nos. Nic się w tej materii nie zmienia od lat i nic się też nie zmieniło od czasów sowieckich, bo przecież nadal gdzieś na świecie wymierza się karę strzałem w tył głowy, a w tych bardziej cywilizowanych nacjach po prostu nakłada się kolejne podatki. Mechanizm manipulacji i zarządzania jednostką jest ciągle ten sam, zmieniają się tylko techniki, co każdy reprezentant niskiego szczebla w zagranicznym korpo potwierdzi. Iannucci w Śmierci Stalina stara się zdemaskować zło oraz nazwać je po imieniu sprytnie przydzielając mu w filmie ludzką postać o wielu twarzach Mołotowa, Chruszczowa, Berii… itd. Po mistrzowsku posługuje się przy tym groteską, przez co czasem trudno rozgraniczyć prawdę od fałszu, tragizm od komizmu i śmiech od łez. Dlatego właśnie tak dobrze to się ogląda.

Kończąc, bo przecież trzeba iść znów poczytać trochę nowych memów o orłach Nawałki. Jest to bardzo przebiegłe w swojej konstrukcji kino, wymagające od widza nie tyle jego inteligencji, co bezustannego posiłkowania się własnym rozumem ustawionym na tryb „czuwanie” w każdej, nawet najbardziej trywialnej scenie. Mamy tu do czynienia z wyborną treścią i rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, oraz sprytnym zabiegiem stylistycznym z manierą sztuki tetralnej, który w formie żartu i na tle tragicznych wydarzeń historycznych z udziałem jednego z najbardziej zakłamanego i zbrodniczego systemu władzy w dziejach ludzkości mówi nam jak trzeba... nie żyć. Śmiech ma tu podwójne dno i być może nie każdy będzie umiał się do niego dokopać, ale ci, którym to się uda, będą ukontentowani, gdyż na tym drugim dnie znajduje się prawdziwe złoto. Mam szczerą nadzieję, że Pythonowcy są z tego filmu dumni, ja w każdym razie jestem. Dobra robota Panie Iannucci. Podążaj dalej tą drogą, lataj na tym swoim cyrku i nie dygaj jak cię nie raz i nie dwa oplują lub nasrają gołębie. Idzie przywyknąć.

Ps. Wybaczcie częste wstawki o piłkarskiej reprezentacji pewnego europejskiego kraju, który jako pierwszy reprezentant starego kontynentu odpadł z mundialu, ale nadal mnie jeszcze kurwa nosi.