Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GRE. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GRE. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 października 2016

32' WFF vol. 1

Opowieści z Meksyku (La Habitación)
reż. Natalia Beristáin, Carlos Bolado, Carlos Carrera, Ernesto Contreras, Daniel Giménez Cacho, Alfonso Pineda Ulloa, Alejandro ValleIván, Ávila Dueñas, MEX, POL, 2016
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Już w pierwszym czytaniu festiwalowego programu zaciekawił mnie ten dość kameralny projekt. Na tle tylko jednego mieszkania, a właściwie to nawet jednego pokoju, który staje się główną areną zmagań bohaterów, ośmiu meksykańskich reżyserów przedstawia losy swojego kraju, począwszy od początku XX wieku po czasy współczesne. Każda luźno powiązana ze sobą nowela reżyserowana przez innego twórcę obrazuje losy i ważne wydarzenia historyczne, polityczne i społeczne Meksyku. Zaczynamy więc Rewolucją meksykańską z lat 1910-17, potem przechodzimy przez autorytarne rządy partii PRI po kolejne wydarzenia historyczne, letnie igrzyska w Meksyku w roku 1968, trzęsienie ziemi w latach 80-tych, na współczesnych wojnach gangów i ulicznej biedzie kończąc. Ogląda się to wszystko dość ciekawie, mimo bardzo ograniczonej i oszczędnej formie przekazu. Scenografia wnętrz zmienia się tylko poprzez podmiankę mebli, sprzętów i zdjęć na ścianach odpowiadających konkretnej epoce.

Ta iście teatralna maniera bardziej przywodzi na myśl proste spektakle telewizyjne niż kinowe fabularne produkcje, ale to nie wadzi. Całość pokazana wystarczająco ciekawie, żeby w kinowym fotelu nie czuć się niekomfortowo. W dodatku gdzieś z tyłu głowy cieszy fakt, że to polska koprodukcja, niemniej film ten tuż po napisach końcowych nie pozostawia widzowi żadnej wartości dodatniej. Poprawne i pomysłowe kino, ale do szybkiego zapomnienia, zwłaszcza poza granicami Meksyku.






Park
reż. Sofia Exarchou, GRE, POL
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Dość szybko natrafiłem na najgorszy film festiwalu (tego z mojego sortu ma się rozumieć). Już druga wizyta w kinie zaowocowała największym rozczarowaniem i bólem dupy (dosłownie). A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem Park w reżyserii Sofii Exarchou miał na papierze wszystkie asy zawczasu wyciągnięte z rękawa, które ostatecznie mogły trudną batalię przekuć w wiktorię. Swego czasu widziałem bardzo dobry fotoreportaż z obiektów olimpijskich wybudowanych w Atenach na letnią olimpiadę w roku 2004. Dziś, te zupełnie już zniszczone, zaniedbane i zdewastowane, niczym grecka gospodarka obiekty przypominają krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Na jego tle reżyserka chciała pokazać współczesne greckie dzieciaki bez pacy, bez perspektyw i pomysłów na życie, które w pogrążonym w ekonomicznej katastrofie kraju próbują jakoś żyć i nie zwariować. Po prostu. Baza wyjściowa była więc co najmniej obiecująca. Niestety, reżyserka nie potrafiła wykorzystać tego samograja i spieprzyła niemal wszystko co mogła, tak jak Grecja swoją dumę z olimpiady.

Park nie ma żadnej treści, jest przeraźliwie nudny i nakręcony na zasadzie: "pokażmy dzieciaki, niech się trochę powygłupiają i jakoś to będzie". Niestety do tego "jakoś" bardzo wiele brakuje. Już po 15 minutach miałem ochotę wyjść z sali, czego nigdy nie robię. Kolejne sceny przeciągane do granic absurdu. Przeraźliwie długie, bez wyrazu i żadnej wartości. Momentami czułem się jak bym gapił się godzinami na małpy w ZOO. Gdybym chciał to zrobić, to bym nie szedł do kina. Zdecydowane nie. Odradzam.

Aha, warto wspomnieć, że autorką zdjęć do filmu jest Polka - Monika Lenczewska, która akurat w tym aspekcie spisała się na medal, niech będzie, że olimpijski, dzięki czemu przynajmniej w warstwie wizualnej jest całkiem przyjemnie.







Malaria
reż. Parviz Shahbazi, IRN, 2016
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Film drogi


Irańskie kino co i rusz mnie zaskakuje. Skutecznie udowadnia, że Iran należy łączyć z kulturą i cywilizacją łacińską, mimo, iż w istocie to przecież kraj stricte muzułmański o jakże obcej nam filozofii istnienia. Niemniej filmy kręcą wyborne, bardzo dostępne w odbiorze i akceptowalne przez zachodniego widza. Malarię wybrałem więc z repertuaru WFF z dużą ufnością, dodatkowo wzbogaconą o bardzo interesujący opis i zwiastun filmu. I rzeczywiście, nie zawiodłem się.

Mamy do czynienia z filmem drogi tętniącym barwnym życiem Teheranu oraz irańską prowincją. Bogata w doznania podróż, która może służyć też jako przydatny przewodnik turystyczny po Iranie. Ciekawi bohaterzy i lokacje połączone są scenariuszem opartym na banalnie prostej historii. Młoda dziewczyna ucieka z domu ze swoim chłopakiem aranżując porwanie. Przez cały film uciekają przed trudno akceptowalną przez nich rzeczywistością i przeznaczeniem z którymi się rzecz jasna nie zgadzają. Za wszelką cenę chcą być wolni i żyć po swojemu. Jest więc to pewnego rodzaju manifest buntu młodego pokolenia przeciw nieco opresyjnemu systemowi życia, tyle, że tego widzianego z perspektywy burki i Allaha. Niemniej nawet tłusty i leniwy Amerykanin odnajdzie w tym wszystkim promil swojego Easy Ridera. Polecam.

Edit: Właśnie ogłosili, że Malaria zdobyła Grand Prix Festiwalu. No cóż. Jej ogólna wartość właśnie nieco wzrosła.







Dziennik maszynisty
reż. Miloš Radović, CRO, SRB, 2016
89 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia


A to jest z kolei najlepszy film festiwalu (z tych moich) jaki dotąd widziałem. Co prawda jeszcze kilka mi zostało, ale nie sądzę, żeby ktoś potrafił go przebić. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Pamiętam jak kilka lat temu widziałem w polskiej telewizji ciekawy reportaż (dokument?) o polskim maszyniście, który w ciągu całej swojej kariery przejechał XX ludzi. Maszynista ze stoickim spokojem, a nawet z elementami kabaretowymi opisywał swoje "osiągnięcia". Wyborne! - rzekłem wtedy do siebie - Chcę obejrzeć o tym film! Moje modły zostały w końcu wysłuchane, doczekałem się, szkoda, że nie u nas, ale z drugiej strony, ci szaleni Serbowie (w koprodukcji z Chorwatami - czyli można) zrobili to nawet lepiej niż bym to sobie wymarzył.

Absolutnie fantastyczna i charyzmatyczna postać tytułowego maszynisty zbliżającego się do wieku emerytalnego winduje ten film na wyżyny dobrego smaku i humoru. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i czarny humor, do tego niezwykle barwne postacie oraz lekkość w narracji powodują, że obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie. Osobiście uwielbiam śmiać się z sytuacji z pozoru poważnych i nieśmiesznych, w których nie wypada pokazywać kompletu swojego uzębienia. W Dzienniku maszynisty jest ich bez liku. Śmierć potrafi być tu niezwykle zabawna, ale też dla zachowania zdrowej równowagi i mądrości w przekazie, jest także bardzo szanowana przez twórców. Niezwykle zrównoważone, bystre, zabawne, lekkie i dobrze skonstruowane kino. Mam szczerą nadzieję, że trafi do polskich kin. Jeśli nie i gdzieś natraficie na ten tytuł, sięgajcie bez zastanowienia.







Wujek Howard
reż. Aaron Brookner, USA, 2016
96 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny


Z ręką na sercu, nie miałem pojęcia kim jest, a raczej kim był Howard Brookner. O jego istnieniu dowiedziałem się dopiero czytając interesujący opis tego dokumentu, czyli nie dalej jak tydzień temu. Ale za to doskonale widziałem kim był William S. Burroughs, którego literackie dokonania bardzo sobie cenię. Otóż tytułowy wujek Howard był reżyserem, który do tego stopnia wzbudził zaufanie u ekscentrycznego pisarza i poety, że aż w roku 1983 nakręcił dokumentalny film o jego życiu i twórczości płynnie wtapiając się przy tym w środowisko ruchu artystycznego Beat Generation, popularnego w środowisku hippisów oraz obyczajowych rebeliantów lat 60-tych. Czyli flower power, rozwiązłość seksualna, jointy, heroina, LSD, orgietki i do tego jeszcze odrobinę prozy, kultury i filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci.

Howard Brookner zmarł na AIDS w 1989 roku, ale o jego życiu i twórczości oraz o zbliżeniu do świata ówczesnej nowojorskiej bohemy opowiada nam Aaron Brookner, dla którego Howard był ulubionym wujkiem. Poszukując zaginionego negatywu do filmu Burroughs: The Movie przypadkowo natrafia na bogate i wspaniale zachowane archiwum swojego wuja w którym odkrywa wielki skarbiec legendarnego pisarza Williama S. Burroughsa. Możemy więc obejrzeć prawdziwe nagrania z lat 70 i 80, na których możemy dostrzec Franka Zappę, Andy'ego Warhola, Davida Bowie, Madonnę, Allena Ginsberga, Patti Smith, czy Jima Jarmuscha, który zaczynał wtedy swoją karierę filmowca. Niezwykle cenna i nostalgiczna podróż do Nowego Yorku sprzed 40 lat dzięki której dowiadujemy się jak żyli, jak tworzyli i jak umierali artyści tamtej epoki. Nie tylko dla fanów, ale głównie.








Anomia
reż. Vladimir Kozlov, RUS, 2016
67 min.
Polska premiera: ?
Dramat


"Rosja to stan umysłu". Bazując na tym sloganie rok rocznie szukam na WFF filmów rosyjskich, które po raz kolejny przekonają mnie do prawdziwości tego stwierdzenia. I niemal zawsze znajduję. W tym roku wyboru wielkiego nie miałem. W zasadzie tylko jedna produkcja, która skopała mnie po jajkach (ale bardzo lekko) rosyjskim absurdem i codziennością. Tym razem rzecz dzieje się w czarno-białym Kaliningradzie, w którym żyje trójka młodych ludzi, również jakby w czerni i bieli. Wygłupiają się, piją, pracują, jeżdżą pociągiem, robią zakupy i użerają się ze swoimi starymi. Niby nic, to samo co wszędzie, aż do przesady. Finał ich wspólnej egzystencji trochę jednocześnie zaskakuje jak i nie dziwi. Przecież to Rosja, tam jest to wszystko możliwe, jednak po chwili przypominasz sobie o polskim Placu zabaw, gdzie wszystko kończy się podobnie, oraz o stu innych zagranicznych filmach. Nihil novi. Za grosz refleksji.

Niby wszystko w porządku, ale ukazane zostało to w sposób trudno przeze mnie akceptowalny. Jakby nakręcono to wszystko komórką na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Rażące wpadki realizacyjne, niespójność, fatalna gra aktorska drugiego planu, złe żonglowanie jednostką czasu, przeciąganie scen i spłycanie ich znaczenia. Całość tej opowieści można byłoby zmieścić w 15-minutowej etiudzie, Kozlov jednak wydłuża wszystko do i tak przecież krótkich jak na fabułę 67 minut. A i tak jest to za długo i za dużo. Męki niestety i raczej odradzam.






niedziela, 7 sierpnia 2011

Życie seksualne zwierząt

Attenberg
reż. Athina Rachel Tsangari, GRE, 2010
95 min. Gutek Film
Polska premiera: 08.09.2011



Jedno z objawień ostatniego festiwalu w Wenecji, nagrodzony także przed kilkoma dniami we Wrocławiu na Nowych Horyzontach Attenberg, to kontynuacja greckiego renesansu w kinie. Niedawno pisałem o swoim pozytywnym zaskoczeniu Kynodontasem (znaczy się Kieł po naszemu). Rok po premierze, jego współproducent, Athina Rachel Tsangari, zakasała rękawy i już samodzielnie nakręciła kolejne dość awangardowe kino, dzięki któremu świat ponownie skieruje swoje oczy na kraj bogów i oliwek. Wygląda na to, że grecka kinematografia odnalazła własny, unikatowy styl. Acz trzeba przyznać, trudny w odbiorze.

Słynny zwłaszcza na wyspach, sir David Attenborough, brytyjski popularyzator wiedzy przyrodniczej na świecie, pisarz i podróżnik, stał się niespodziewanie inspiracją dla współczesnej greckiej komedii. Ta antyczna, była z początku pieśnią kosmosu wykonywaną przez orszak młodzieńców na cześć boga wina, płodności i zabawy, Dionizosa. Początkowo przedstawienia miały charakter sporu pomiędzy dwoma chórami, potem pojawił się aktor w karykaturalnym przebraniu z ogromnym brzuchem i członkiem. Te elementy nawiązywały do kultu płodności i kultu boga Dionizosa. Tsangari także krąży wokół tego kultu i wychwytuje z naszego człowieczeństwa, prymitywne, zwierzęce instynkty. W tym właśnie celu pomaga jej wspomniany Attenborough.

Oczami naszej bohaterki, wyalienowanej 23-letniej Mariny, odkrywamy tajemnice ludzkiego gatunku. Jej relację z umierającym ojcem, pierwszą inicjację seksualną, a także przyjaźń z jej rozwiązłą przyjaciółką Bellą. W międzyczasie sir David Attenborough z perspektywy telewizora, opowiada nam o zachowaniach dzikich zwierząt, o człekokształtnych pięknych gorylach, które według Mariny nie wiele różnią się od nas samych. W jej oczach kobiety są cudowną tajemnicą królestwa zwierząt. Nienawidzi ich, tak jak ignorancji i współczucia, ale je podziwia. Brzydzi się aktem seksualnym z mężczyzną. Lekcja nauki pocałunków sprezentowana jej przez Bellę prowokuje tylko mdłości. Ucieka się więc do zawężenia ścisłych i bardzo bliskich kontaktów z umierającym, lekko zgorzkniałym już ojcem, który także ma swoje szaleństwa. Próbuje też przezwyciężyć swoje uprzedzenia przy okazji nowej znajomości z przypadkowym mężczyzną, ale traktuje to wszystko w bardzo przedmiotowy i zdystansowany sposób, zupełnie jakby była tylko narratorem filmu przyrodniczego.

W filmie tym nie ma niczego pozytywnego. Nie ma powodów do uśmiechów i radości. Tu wszystko jest dziwne, nienaturalne i sterylne. Wspaniały koncert przedziwnych kroków w wykonaniu Mariny i Belli, stanowi niezwykle ekscentryczny przerywnik pomiędzy scenami. Tak samo jak udawanie przez nie zachowań goryli i innych zwierząt. Iście szalona awangarda. Reżyserka umieściła losy naszej czwórki bohaterów w małym, w sumie zwyczajnym nadmorskim miasteczku, które pełni tu rolę klatki, lub w najlepszym przypadku, rezerwatu w wielkim zoo. Wnioski z obserwacji ludzi są ambiwalentne. Z jednej strony różnice pomiędzy zwierzętami i ludźmi są oczywiste. Z drugiej zaś, kiedy porównamy nasze prymitywne instynkty i zachowania, takie jak rozmnażanie, jedzenie, czy spanie, łatwo zestawimy je z zachowaniami niemal wszystkich znanych nam gatunków zwierząt.

I chyba właśnie o to chodziło pani Tsangari. Chciała przy pomocy swojego eksperymentu zatrzeć granice pomiędzy gatunkami ssaków, zaprezentować wszystkie nasze podobieństwa, przypomnieć od kogo pochodzimy, ale także pokazać, że każdy z nas jest Attenbergiem. Podróżnikiem, który obserwuje inne gatunki ludzi. Cieszy się wraz z nimi, je, śpi, współpracuje, zaprzyjaźnia się, wiąże na lata, rozstaje i wyciąga wnioski. Wszak wszyscy jesteśmy zwierzętami. Celowo przekręcone nazwisko sir Attenborougha symbolizuje naszą niedoskonałość i słabość. Chyba po prostu nie każdy z nas może być wielkim podróżnikiem i znawcą gatunków zwierząt... tzn. ludzi. Ciągle się w tym gubimy, napalamy się i szybko zawodzimy na innych.

Attenberg to grecki kandydat do przyszłorocznego Oscara. Już Kieł otarł się w tym roku o tą nagrodę. Oba filmy łączy podobny styl i klimat. Oba są szalone, na swój sposób ekscentryczne i bardzo minimalistyczne w podejściu do sztuki filmowej. W pewnym sensie są czymś więcej niż tylko filmem. To coś z pogranicza teatru i sztuki. Niewielu je polubi, jeszcze mniej je zrozumie, ale nie sposób przejść jest obok nich obojętnie. Poruszają w dość ekstrawagancki sposób najważniejsze motywy sensu naszego życia. Warto się z tym zmierzyć.

4/6

IMDb: 6,0
Filmweb: 6,7

niedziela, 26 czerwca 2011

Rodzina słowem silna

Kieł
reż. Giorgos Lanthimos, GRE, 2009
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 10.06.2011



O Grecji jest ostatnio głośno z pobudek stricte gospodarczych i politycznych. Kraj bogów, słońca i oliwek stanął na krawędzi bankructwa i w zasadzie nie ma już przed jego zadłużoną po uszy gospodarką żadnej nadziei. Lada chwila rozpocznie się wielka wyprzedaż wartościowych greckich spółek za bezcen. Unijne krwiożercze grube ryby już teraz ostrzą sobie zęby na szybki i łatwy zarobek kosztem biedniejszego „brata” będącego w potrzebie. Brutalna gra polityczna nikogo już dziś nie szokuje. Prawo rynku i pieniądza już dawno wyparło z naszej świadomości prawa moralne i etyczne. Dopóki mamy co do garnka włożyć, niech się dzieje wola euro i dolara. Także i ja skorzystałem, choć w bardzo symbolicznym wymiarze, z greckiej wyprzedaży, lecz tylko tej kulturalnej i w zupełnie innym celu. Wykupiłem bilet do kina na jeden z najgłośniejszych i zarazem bardzo kontrowersyjnych greckich filmów ostatnich lat.

Nominowany do tegorocznego Oscara Kieł Giorgosa Lanthimosa to szokujące dzieło, które świetnie komponuje się z aktualnymi trendami jakie panują we współczesnym trochę zagubionym postępowym społeczeństwie. Film w którym w dość odważny i perwersyjny sposób rzuca się rękawicę w stronę kulejącej nieco matki cywilizacji, ale przede wszystkim, brutalnie wpycha swoje grube paluchy w model rodziny, który od pokoleń jest bastionem świętości i nietykalności.

Lanthimos odsmażył nie tak znów bardzo starego kotleta i zabawił się w popularnego na całym świecie przed mniej więcej dekadą Wielkiego Brata. Jednak jego spojrzenie na zagadnienie pełnej kontroli oraz inwigilacji ludzkich czynów i umysłów różni się trochę od komercyjnej, średnio udanej adaptacji proroczej wizji Orwella znanej nam z telewizji. Grek poszedł krok dalej. Zamykając w wielkim domu z ogrodem całą pięcioosobową rodzinę, wykrzyczał wszystkie słabości znanych nam systemów wartości, oraz ostrzegł przed ich społeczno-politycznymi konsekwencjami.

Bohaterami greckiej tragikomedii jest wychowywana przez szalonego ojca i jego usłużną mu małżonkę trójka dorosłego już rodzeństwa. Dwie siostry i syn dorastają w domu i ogrodzie z basenem otoczonym wielkim płotem. Nigdy nie byli po jego drugiej stronie, nie mieli żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie są więzieni siłą, po prostu wiedzą, że po drugiej stronie czai się zło które ich pożre. Są na swój sposób szczęśliwi, bawią się we własne gry, zbierają wartościowe punkty które są im przyznawane przez rodziców. Żyją w świecie który został pieczołowicie zaplanowany i narzucony im z góry od dnia ich poczęcia. Świat ten jest pełen absurdu, niedorzeczności ale też i groteski. Dzieci nie znają milionów pojęć, a poprzekręcane słowa mają zupełnie inne znaczenie niż w świecie za płotem. Zombie to małe żółte kwiatki, a np. cipa to lampa pokojowa. Rajska beztroska miesza się z permanentną dyscypliną i praniem mózgu, ale dzieciaki wiedzą że tak po prostu trzeba, że właśnie tak wygląda świat miliona enklaw ogrodzonych wysokim płotem. Wierzą, że pewnego dnia będą mogli opuścić rodzinę i swoje chronione prze światem zewnętrznym domostwo, ale wpierw musi im wypaść prawy lub lewy kieł. To znak, który będzie oznaczał ich pełną dorosłość oraz który zabierze ich do świata o którym nic tak naprawdę nic nie wiedzą.

Tak więc Kieł jest czymś znacznie poważniejszym od świadomego więzienia ludzi w luksusowym domu dla pieniędzy. Stanowi on przemyślaną ilustrację definicji totalitaryzmu, która została zawarta w małej pigułce. Chorobliwe ambicje dyktatora i ich wpływ na otaczające go społeczeństwo. Manipulacja faktami, zakrzywianie wszelkich norm etycznych i społecznych. Kazirodztwo, przemoc, dyscyplina i to wszystko testowane na własnych dzieciach. Ze strachu? Dla ich dobra i bezpieczeństwa? Czy może dla zabawy i własnej próżności? Liczba kontrowersji, absurdu i momentami niesmacznego brutalizmu, jest nieskończona. Niektóre sceny szokują swoją bezpośredniością i dosłownością niczym filmy Hanekego. Jest też trochę humoru i uroczej groteski, przez co ciężko sklasyfikować ten tytuł i odnieść się do niego w sposób racjonalny. Rzadko mamy nad Wisłą do czynienia z kinem greckim. Z tego powodu jego dość „egzotyczne” z filmowego punktu widzenia pochodzenie, dodaje mu smaczku i orientalnej szczypty inności. Bardzo intrygującej inności.

Niedorzeczność przedstawionej przez Lanthimosa sytuacji, wydaje się zupełnie niegroźna i naturalna. Niby wiemy, że ciągle są na tym świecie kraje i krainy w których nadal funkcjonuje totalitarny model sprawowania władzy. Wiemy także, że manipulacja, czy to medialna, czy też czysto polityczna, społeczna i biznesowa, jest na porządku dziennym także w teoretycznie bardziej demokratycznych ustrojach. Również u nas jakby ktoś o dziwo jeszcze nie zauważył. Ale Kieł przez swoją odmienność i bezpretensjonalną perwersyjność, pokazuje te wszystkie zagrożenia z zupełnie innej perspektywy. Udowadnia jak łatwo jest dziś przekroczyć demokratyczne standardy także w życiu prywatnym i osobistym. Jak wiele podobnych dramatów i prań mózgu może odbywać się blisko nas, choćby w piwnicy wspaniałego sąsiada, prywatnie zboczeńca seksualnego. Nie wiem jakim konkretnie morałem chciał nas wszystkich uraczyć Lanthimos, ale jedno jest pewne. Bądźmy czujni. Wróg nie śpi.
Grecjo, trzymajcie się.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3