Pokazywanie postów oznaczonych etykietą IRN. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą IRN. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 października 2016

32' WFF vol. 1

Opowieści z Meksyku (La Habitación)
reż. Natalia Beristáin, Carlos Bolado, Carlos Carrera, Ernesto Contreras, Daniel Giménez Cacho, Alfonso Pineda Ulloa, Alejandro ValleIván, Ávila Dueñas, MEX, POL, 2016
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Już w pierwszym czytaniu festiwalowego programu zaciekawił mnie ten dość kameralny projekt. Na tle tylko jednego mieszkania, a właściwie to nawet jednego pokoju, który staje się główną areną zmagań bohaterów, ośmiu meksykańskich reżyserów przedstawia losy swojego kraju, począwszy od początku XX wieku po czasy współczesne. Każda luźno powiązana ze sobą nowela reżyserowana przez innego twórcę obrazuje losy i ważne wydarzenia historyczne, polityczne i społeczne Meksyku. Zaczynamy więc Rewolucją meksykańską z lat 1910-17, potem przechodzimy przez autorytarne rządy partii PRI po kolejne wydarzenia historyczne, letnie igrzyska w Meksyku w roku 1968, trzęsienie ziemi w latach 80-tych, na współczesnych wojnach gangów i ulicznej biedzie kończąc. Ogląda się to wszystko dość ciekawie, mimo bardzo ograniczonej i oszczędnej formie przekazu. Scenografia wnętrz zmienia się tylko poprzez podmiankę mebli, sprzętów i zdjęć na ścianach odpowiadających konkretnej epoce.

Ta iście teatralna maniera bardziej przywodzi na myśl proste spektakle telewizyjne niż kinowe fabularne produkcje, ale to nie wadzi. Całość pokazana wystarczająco ciekawie, żeby w kinowym fotelu nie czuć się niekomfortowo. W dodatku gdzieś z tyłu głowy cieszy fakt, że to polska koprodukcja, niemniej film ten tuż po napisach końcowych nie pozostawia widzowi żadnej wartości dodatniej. Poprawne i pomysłowe kino, ale do szybkiego zapomnienia, zwłaszcza poza granicami Meksyku.






Park
reż. Sofia Exarchou, GRE, POL
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Dość szybko natrafiłem na najgorszy film festiwalu (tego z mojego sortu ma się rozumieć). Już druga wizyta w kinie zaowocowała największym rozczarowaniem i bólem dupy (dosłownie). A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem Park w reżyserii Sofii Exarchou miał na papierze wszystkie asy zawczasu wyciągnięte z rękawa, które ostatecznie mogły trudną batalię przekuć w wiktorię. Swego czasu widziałem bardzo dobry fotoreportaż z obiektów olimpijskich wybudowanych w Atenach na letnią olimpiadę w roku 2004. Dziś, te zupełnie już zniszczone, zaniedbane i zdewastowane, niczym grecka gospodarka obiekty przypominają krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Na jego tle reżyserka chciała pokazać współczesne greckie dzieciaki bez pacy, bez perspektyw i pomysłów na życie, które w pogrążonym w ekonomicznej katastrofie kraju próbują jakoś żyć i nie zwariować. Po prostu. Baza wyjściowa była więc co najmniej obiecująca. Niestety, reżyserka nie potrafiła wykorzystać tego samograja i spieprzyła niemal wszystko co mogła, tak jak Grecja swoją dumę z olimpiady.

Park nie ma żadnej treści, jest przeraźliwie nudny i nakręcony na zasadzie: "pokażmy dzieciaki, niech się trochę powygłupiają i jakoś to będzie". Niestety do tego "jakoś" bardzo wiele brakuje. Już po 15 minutach miałem ochotę wyjść z sali, czego nigdy nie robię. Kolejne sceny przeciągane do granic absurdu. Przeraźliwie długie, bez wyrazu i żadnej wartości. Momentami czułem się jak bym gapił się godzinami na małpy w ZOO. Gdybym chciał to zrobić, to bym nie szedł do kina. Zdecydowane nie. Odradzam.

Aha, warto wspomnieć, że autorką zdjęć do filmu jest Polka - Monika Lenczewska, która akurat w tym aspekcie spisała się na medal, niech będzie, że olimpijski, dzięki czemu przynajmniej w warstwie wizualnej jest całkiem przyjemnie.







Malaria
reż. Parviz Shahbazi, IRN, 2016
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Film drogi


Irańskie kino co i rusz mnie zaskakuje. Skutecznie udowadnia, że Iran należy łączyć z kulturą i cywilizacją łacińską, mimo, iż w istocie to przecież kraj stricte muzułmański o jakże obcej nam filozofii istnienia. Niemniej filmy kręcą wyborne, bardzo dostępne w odbiorze i akceptowalne przez zachodniego widza. Malarię wybrałem więc z repertuaru WFF z dużą ufnością, dodatkowo wzbogaconą o bardzo interesujący opis i zwiastun filmu. I rzeczywiście, nie zawiodłem się.

Mamy do czynienia z filmem drogi tętniącym barwnym życiem Teheranu oraz irańską prowincją. Bogata w doznania podróż, która może służyć też jako przydatny przewodnik turystyczny po Iranie. Ciekawi bohaterzy i lokacje połączone są scenariuszem opartym na banalnie prostej historii. Młoda dziewczyna ucieka z domu ze swoim chłopakiem aranżując porwanie. Przez cały film uciekają przed trudno akceptowalną przez nich rzeczywistością i przeznaczeniem z którymi się rzecz jasna nie zgadzają. Za wszelką cenę chcą być wolni i żyć po swojemu. Jest więc to pewnego rodzaju manifest buntu młodego pokolenia przeciw nieco opresyjnemu systemowi życia, tyle, że tego widzianego z perspektywy burki i Allaha. Niemniej nawet tłusty i leniwy Amerykanin odnajdzie w tym wszystkim promil swojego Easy Ridera. Polecam.

Edit: Właśnie ogłosili, że Malaria zdobyła Grand Prix Festiwalu. No cóż. Jej ogólna wartość właśnie nieco wzrosła.







Dziennik maszynisty
reż. Miloš Radović, CRO, SRB, 2016
89 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia


A to jest z kolei najlepszy film festiwalu (z tych moich) jaki dotąd widziałem. Co prawda jeszcze kilka mi zostało, ale nie sądzę, żeby ktoś potrafił go przebić. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Pamiętam jak kilka lat temu widziałem w polskiej telewizji ciekawy reportaż (dokument?) o polskim maszyniście, który w ciągu całej swojej kariery przejechał XX ludzi. Maszynista ze stoickim spokojem, a nawet z elementami kabaretowymi opisywał swoje "osiągnięcia". Wyborne! - rzekłem wtedy do siebie - Chcę obejrzeć o tym film! Moje modły zostały w końcu wysłuchane, doczekałem się, szkoda, że nie u nas, ale z drugiej strony, ci szaleni Serbowie (w koprodukcji z Chorwatami - czyli można) zrobili to nawet lepiej niż bym to sobie wymarzył.

Absolutnie fantastyczna i charyzmatyczna postać tytułowego maszynisty zbliżającego się do wieku emerytalnego winduje ten film na wyżyny dobrego smaku i humoru. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i czarny humor, do tego niezwykle barwne postacie oraz lekkość w narracji powodują, że obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie. Osobiście uwielbiam śmiać się z sytuacji z pozoru poważnych i nieśmiesznych, w których nie wypada pokazywać kompletu swojego uzębienia. W Dzienniku maszynisty jest ich bez liku. Śmierć potrafi być tu niezwykle zabawna, ale też dla zachowania zdrowej równowagi i mądrości w przekazie, jest także bardzo szanowana przez twórców. Niezwykle zrównoważone, bystre, zabawne, lekkie i dobrze skonstruowane kino. Mam szczerą nadzieję, że trafi do polskich kin. Jeśli nie i gdzieś natraficie na ten tytuł, sięgajcie bez zastanowienia.







Wujek Howard
reż. Aaron Brookner, USA, 2016
96 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny


Z ręką na sercu, nie miałem pojęcia kim jest, a raczej kim był Howard Brookner. O jego istnieniu dowiedziałem się dopiero czytając interesujący opis tego dokumentu, czyli nie dalej jak tydzień temu. Ale za to doskonale widziałem kim był William S. Burroughs, którego literackie dokonania bardzo sobie cenię. Otóż tytułowy wujek Howard był reżyserem, który do tego stopnia wzbudził zaufanie u ekscentrycznego pisarza i poety, że aż w roku 1983 nakręcił dokumentalny film o jego życiu i twórczości płynnie wtapiając się przy tym w środowisko ruchu artystycznego Beat Generation, popularnego w środowisku hippisów oraz obyczajowych rebeliantów lat 60-tych. Czyli flower power, rozwiązłość seksualna, jointy, heroina, LSD, orgietki i do tego jeszcze odrobinę prozy, kultury i filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci.

Howard Brookner zmarł na AIDS w 1989 roku, ale o jego życiu i twórczości oraz o zbliżeniu do świata ówczesnej nowojorskiej bohemy opowiada nam Aaron Brookner, dla którego Howard był ulubionym wujkiem. Poszukując zaginionego negatywu do filmu Burroughs: The Movie przypadkowo natrafia na bogate i wspaniale zachowane archiwum swojego wuja w którym odkrywa wielki skarbiec legendarnego pisarza Williama S. Burroughsa. Możemy więc obejrzeć prawdziwe nagrania z lat 70 i 80, na których możemy dostrzec Franka Zappę, Andy'ego Warhola, Davida Bowie, Madonnę, Allena Ginsberga, Patti Smith, czy Jima Jarmuscha, który zaczynał wtedy swoją karierę filmowca. Niezwykle cenna i nostalgiczna podróż do Nowego Yorku sprzed 40 lat dzięki której dowiadujemy się jak żyli, jak tworzyli i jak umierali artyści tamtej epoki. Nie tylko dla fanów, ale głównie.








Anomia
reż. Vladimir Kozlov, RUS, 2016
67 min.
Polska premiera: ?
Dramat


"Rosja to stan umysłu". Bazując na tym sloganie rok rocznie szukam na WFF filmów rosyjskich, które po raz kolejny przekonają mnie do prawdziwości tego stwierdzenia. I niemal zawsze znajduję. W tym roku wyboru wielkiego nie miałem. W zasadzie tylko jedna produkcja, która skopała mnie po jajkach (ale bardzo lekko) rosyjskim absurdem i codziennością. Tym razem rzecz dzieje się w czarno-białym Kaliningradzie, w którym żyje trójka młodych ludzi, również jakby w czerni i bieli. Wygłupiają się, piją, pracują, jeżdżą pociągiem, robią zakupy i użerają się ze swoimi starymi. Niby nic, to samo co wszędzie, aż do przesady. Finał ich wspólnej egzystencji trochę jednocześnie zaskakuje jak i nie dziwi. Przecież to Rosja, tam jest to wszystko możliwe, jednak po chwili przypominasz sobie o polskim Placu zabaw, gdzie wszystko kończy się podobnie, oraz o stu innych zagranicznych filmach. Nihil novi. Za grosz refleksji.

Niby wszystko w porządku, ale ukazane zostało to w sposób trudno przeze mnie akceptowalny. Jakby nakręcono to wszystko komórką na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Rażące wpadki realizacyjne, niespójność, fatalna gra aktorska drugiego planu, złe żonglowanie jednostką czasu, przeciąganie scen i spłycanie ich znaczenia. Całość tej opowieści można byłoby zmieścić w 15-minutowej etiudzie, Kozlov jednak wydłuża wszystko do i tak przecież krótkich jak na fabułę 67 minut. A i tak jest to za długo i za dużo. Męki niestety i raczej odradzam.






czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



niedziela, 15 kwietnia 2012

Islamizacja świata

Rozstanie
reż. Asghar Farhadi, IRN, 2011
123 min. Gutek Film
Polska premiera: 7.10.2011



Zderzenie z islamem w odniesieniu do Europy w ostatnich latach wypada bardzo blado. Lansowana już od wielu lat przez Unię Europejską poprawność polityczna i bezgraniczna tolerancja dla innych wyznań i kultur z każdym kolejnym rokiem zdaje się pogrążać w chorym irracjonalizmie i zjadać własny ogon. Według prognoz, już za 30 lat co piąty obywatel UE będzie wyznawcą islamu. Już teraz muzułmanie stanowią przeszło 5% populacji państw Unii. W Brukseli, bądź co bądź stolicy Europy, siedem najpopularniejszych imion nadawanych chłopcom w ostatnim czasie, to Mohamed, Adam, Rayan, Ayoub, Mehdi, Amine i Hamza. Francja nie może poradzić sobie z arabskimi emigrantami okupującymi przedmieścia Paryża do którego już od dawna nie ma wstępu biały Francuz. Tylko w zachodnim Berlinie stoi ponad 80 meczetów, w Londynie zaś, liczbą muzułmańskich świątyń już dawno przestano się zamartwiać. Nikt nie jest w stanie ich wszystkich zliczyć. Tam islamizacja społeczeństwa trwa w najlepsze, skutecznie eliminując z życia codziennego fundamentalne wartości kultury zachodniej, której Europa od wieków była wierna i niewzruszona stała na jej straży.

To nie są zmanipulowane slogany zerżnięte żywcem z ulotek organizacji skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych. Ot, takie są fakty. Patrzę na to wszystko z dużym niepokojem, gdyż jak przystało na chrześcijańskiego europejczyka, uważam, że mamy realne powody do obaw. Wiem, czasy się zmieniają, kultury mieszają, ludzkość dąży do jednego reprezentatywnego obywatelstwa dla całego świata. Ale czemu ma to się odbywać kosztem wartości bliskich naszym sercom? Wyrośliśmy na nich, a nasi przodkowie o nie walczyli. Brońmy ich i bądźmy dumni z naszej historii.

Europa zdaje się jednak wreszcie trochę budzić z letargu w który sama się zresztą wpędziła. Rozpoczęli Skandynawowie mówiąc NIE dalszej islamizacji Europy zamykając przy tym szczelniej swoje granice. Potem z peletonu poprawności i równości odłączyli się zalewani falą emigrantów Włosi. Wschodnia Europa wiadomo, trzyma się jeszcze nieźle w opozycji do tolerancyjnej propagandy, choć fakt, lekko nie jest. Nie wiem dlaczego, ale goniąc za wysokim poziomem życia zachodniej Europy, wschód koniecznie chce przy tym popełniać te same jej błędy. Wczoraj przeczytałem, że Real Madryt usunął ze swojego królewskiego herbu z roku 1920 znak krzyża z korony, by nie prowokować nim środowisk muzułmańskich. Nie wiem dokąd zmierza ten kontynent, ale wiem, że dryfuje zdecydowanie nie w tym kierunku w którym powinien. Prawdopodobnie do mentalnej samozagłady, ale proszę, nikomu o tym nie mówcie.

O ile islam z uporem fanatyka religijnego szukający dla siebie rynku zbytu w chrześcijańskiej Europie jest zjawiskiem niepokojącym, o tyle spoglądanie na niego funkcjonującego w jego naturalnym środowisku, może być dla Europejczyka bardzo pożyteczne, by nie powiedzieć wręcz, inspirujące. Dobrym przykładem tego jest wyróżniony tegorocznym Oscarem, pogromca polskiego W ciemności (słusznie zresztą), irański film Rozstanie. Co prawda trochę czasu od jego premiery już minęło, opadł cały ten zgiełk i tumany kurzu jakie się za nim unosiły w powietrzu, to jednak dopiero teraz znalazłem dla niego chwilę by coś więcej napisać. Acz dla odmiany, o samym filmie będzie chyba najmniej.

Europa odkryła Asghara Farhadi i nagrodziła w roku 2009 Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale (Co wiesz o Elly). Minęły trzy lata i we wrażliwości irańskiego reżysera rozkochał się cały świat. I chyba wiem dlaczego. Jego filmy charakteryzują się niezwykłą szczerością, wiarygodnym rozrysowaniem postaci, oraz mówią do światowego widza językiem dla niego zrozumiałym, acz wiernym swojej muzułmańskiej tradycji. Rozstanie jest bogate w doznania. Zahacza o europejskie, a nawet hollywoodzkie wzorce i naleciałości. Jest w odpowiedni sposób wyważone i dramatyczne, lecz nie nęka przesadnie spodziewanym po kinie irańskim folklorem. Należy traktować to rzecz jasna w kategorii plusów dodatnich.

Na tle konfliktu dwóch jakże różnie sytuowanych rodzin, Farhadi prezentuje cały wachlarz życiowych komplikacji z jakimi musi się mierzyć człowiek pod niemal każdą szerokością geograficzną. Walka uczciwości z kłamstwem, honoru z jego brakiem, szacunku do bliźniego z pogardą. A wszystko to spowodowane przez absolutny przypadek, niewinne zrządzenie losu jaki pociąga za sobą szereg zdarzeń, które wyciągają z człowieka jego prawdziwe oblicze. Jakie ono jest w rzeczywistości, często dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy zostaniemy poddani presji chwili i otoczenia. Życiowe aż do bólu.

Ta umiejętnie poprowadzona historia pokazuje także siłę islamu. Acz nie robi tego w zbyt nachalny sposób. Każdy człowiek może popełnić błąd, zgrzeszyć myślą czy uczynkiem, ale w obliczu swojego Boga zawsze musi zostać z tego rozliczony. Teraz nasuwa się pytanie, czy przeciętny chrześcijanin oglądając Rozstanie potrafi dostrzec, zrozumieć i docenić siłę islamu? Jego sterylność, fanatyzm i bezgraniczne oddanie potrafią zniechęcić, a nawet przestraszyć, to prawda. Natomiast lepsza twarz muzułmanów pokazuje ich wiarę jako ascetyczne doświadczenie i bezwzględne oddanie dla norm oraz szeregu wytycznych zawartych w Koranie. Tą twarz ukazuje w swoim filmie także Farhadi, czego jaskrawym przykładem jest konieczność złożenia przez jedną z głównych bohaterek przysięgi prawdomówności przed świętą księgą. Siła i strach przed jej splamieniem (Koranu) są wyższe od interesu rodziny. Czy przeciętny chrześcijanin potrafiłby w obliczu Biblii publicznie się dla niej zhańbić i poniżyć? Pokażcie no mi go palcem bo nie widzę.

Właśnie tego brakuje mi w naszej doktrynie Kościoła chrześcijańskiego. Siła islamu jest mocniejsza, gdyż więcej wymaga od swoich niezwykle posłusznych wyznawców. Natomiast w krajach chrześcijańskich od wielu już lat trwa systematyczne odejście od wiary, jej norm i przykazań, mimo że nie wymaga ona od nas rzeczy niemożliwych, czy nawet specjalnie trudnych. Również i u nas zauważalny jest jej widoczny regres, jednak kryzys polskiego kościoła jest trochę bardziej złożony i nie czas oraz miejsce by nad tym tutaj debatować. Może więc właśnie stąd ta ekspansja islamu w Europie jak i na całym świecie? Po prostu wykorzystuje słabość trochę zagubionych i znudzonych chrześcijan. Rozstanie poza interesująca warstwą merytoryczną i sytuacyjną, wspaniałą oraz szczerą grą aktorską, ukazuje ciepłe oblicze muzułmanów. Ich filozofię życia, definicję szczęścia, pragnienia i potępienia. Niby takie same, a jednak, jakby trochę się różnią.

Piękno i siłę rdzennego islamu można dostrzec tylko wtedy, gdy oddzielimy religię od spraw państwowych i politycznych. Niestety jest to trudne. Islam dla wielu mas stał się hasłem antyeuropejskich rebelii. Islamscy fundamentaliści w przeciwieństwie do cywilizacji zachodniej, potrafią zabijać za znak krzyża i Biblię w ręku. Czymże jest więc nasza europejska tolerancja na tle tak barbarzyńskich aktów wyznania wiary? Pewnie, że też mamy wiele na swoim sumieniu, ale wyprawy krzyżowe skończyły się już w XIII wieku. Dlatego do innych wyznań i wierzeń powinniśmy podchodzić z odpowiednim dla nas dystansem. Czerpmy z nich inspiracje, siłę, delektujmy się nimi, oglądajmy ich filmy i słuchajmy ichniejszej muzyki, ale na Boga, nie przenośmy obcych religii do Europy. A i my też, przestańmy w końcu nawracać dzikusów. Świat będzie bardziej różnorodny, może i podzielony, ale autentycznie piękniejszy.

4/6


IMDb: 8,6
Filmweb: 7,7