Tylko Bóg wybacza
reż. Nicolas Winding Refn, DEN, FRA 2013
90 min. Gutek Film
Polska premiera: 14.06.2013
Dramat, Thriller, Psychologiczny, Surrealistyczny
Siedząc w piątek w kinie wraz z innymi trzema widzami - pochłaniaczami najnowszego dziecka Winding Refna (nieźle jak na premierę), oraz podziwiając końcowe napisy jego płodu, musiałem chyba prezentować minę numer pięć - niewyraźność. Już wtedy zastanawiałem się nad tym od czego zacząć swój wywód, który koleją rzeczy po prostu musiał nastąpić. Bałem się tej powinności, ponieważ tym razem naprawdę nie wiedziałem co napisać. Co można w ogóle mieć w głowie po takiej produkcji? Burdel. Po prostu burdel. Wszystkie myśli pieprzą się ze sobą jak w nomen omen, starych duńskich pornosach. Od dwóch dni nie właziłem jeszcze na inne strony, ani nie czytałem pierwszych opinii wylanych wraz z wrzątkiem i zapewne żółcią recek, gdyż nie chciałem sobie jeszcze bardziej komplikować własnych autystycznych myśli. Stawiam jednak orzeszki przeciw bananom, że od piątku ustawia się w necie kolejka ludzi, którzy poczuli się zgwałceni przez Duńczyka i teraz żądają zadośćuczynienia. Ja na szczęście nie czuję się doświadczony złym dotykiem, cóż za ulga, dupa mnie nie boli i cholera, albo mi odbiło, albo tak dziwnie podziałała na mnie sobotnia wódka (właśnie przestałem być fanem Żołądkowej de Luxe), ale po tych kilku dniach luzu w głowie, nabrałem dość osobliwej chęci, by na przekór większości, stanąć w obronie Tylko Bóg wybacza. A tak.
Nie mniej jednak było o włos od gwałtu. Kilka razy w trakcie seansu czułem jak jakiś pieprzony zbok skrada się od tyłu by dobrać się do mojej dupy. Ostatni raz miałem tak ściśnięte pośladki w kinie na Antychryście von Triera. Sądzę nawet, że oba filmy są do siebie bardzo podobne. Nie chodzi mi o fabułę rzecz jasna, raczej o zbliżony poziom absurdu, niedorzeczności i tego specyficznego WTF wypisanego na twarzy publiczności. Wygląda na to, że wrzucanie ludzi do głębokiej wody ze związanymi rękoma jest domeną duńskich filmowców. Nie chcę zgadywać jak zabawiają się ze swoimi dziewczynami w alkowach własnych sypialnianych pieleszy.
Ukrywał nie będę. Na nowego Winding Refna czekałem z bardzo dużymi oczekiwaniami i apetytem, który zaostrzył mi się dzięki klimatycznym trailerom, a także poniekąd przez duże rozczarowanie ludzi z branży w Cannes. Nic mnie tak nie zachęca do obejrzenia filmu jak zjechanie go na jakimś wielkim i poważanym festiwalu. Wiedziałem więc, że nie będzie ani lekko, ani łatwo, ale ja lubię takie wyzwania. W czasach prostoty i głupoty płynącej z nurtem rzek oraz przemieszczającej się światłowodem, człowiek może się uratować jedynie idąc na przekór wszystkim pod prąd szukając źródła. "Samotność domeną silnych, słabi zawsze trzymają się w grupie". Także tego.
Po sukcesie Drive, Winding Refn, myślę, że mógł sobie odetchnąć. Oto osiągnął poziom o którym większość reżyserów przez całe swoje zawodowe życie może jedynie marzyć i uganiać się niczym kura po podwórku za swoją ściętą głową (trauma z dzieciństwa). I nie mam tu na myśli kolekcji błyszczących i oczojebnych statuetek na półce powieszonej w salonie. Duńczyk zyskał status wielkiego reżysera, który odtąd może pracować nad kolejnymi projektami ze zdecydowanie większą swobodą bez obaw, że nie dopnie budżetu, lub też producenci zawetują jego szalone pomysły. Tylko Bóg wybacza jest właśnie tego najlepszym przykładem, konsekwencją bezsprzecznego sukcesu Drive, który nawet nie wiedział, że za chwilę sam wyda na świat małego potworka. Reżyser zaczyna mi trochę przypominać Quentina Tarantino. Również bawi się różnymi konwencjami w kinie wszystko ze sobą mieszając i przelewając jeden płyn z probówki w drugi. Tylko patrzeć, jak zaraz nakręci western z Goslingiem w siodle.
Pozory komercyjności i uniwersalności tegoż przedsięwzięcia trzeba było jednak jakoś zachować. Jest więc ponownie słodziak Ryan Gosling, którego zadaniem jest przede wszystkim przyciągnięcie publiki do kin. Wypowiadając w całym filmie może ze trzy zdania na krzyż (You wanna fight?) utwierdził mnie tylko w przekonaniu (sorry girls), że jest on przede wszystkim od wyglądania. Dlatego właśnie tak bardzo do twarzy mu z tym opuchniętym pierdolnikiem na twarzy. Jest też boska Kristin Scott Thomas, która stanowi klasę samą dla siebie i gdzie by jej nie obsadzić, zawsze wykona robotę na 100% (tutaj jest nawet dwieście). Za muzykę zaś znów odpowiada sprawdzony w bojach Cliff Martinez. Do tego jeszcze stary znajomy chociażby z Bronsona - Larry Smith, który podpisał się pod zdjęciami. Ekipa słowem, silna. Ale na tym kończy się beztroska i bieganie boso po oszronionej łące. Już od początku filmu jesteśmy bowiem wpieprzeni w błoto. Po kostki. A im dalej w las, tym błota coraz więcej, po pas i szyję, w dodatku pojawiają się komary i jadowite węże. Na szczęście nie dosłownie.
Migoczący obraz przed naszymi oczami rozgrzany jest do krwistej czerwoności i zdaje się być wszędzie, także w przerażającej, głębokiej czerni. Przenika do naszej podświadomości w tak bardzo psychodeliczny sposób, że nawet czerwone obicia foteli puściutkiej sali kinowej zdawały mi się być częścią filmowej scenografii. Jawa przenika się z koszmarami sennymi, oraz z mocno koślawą wyobraźnią naszych bohaterów wymieszaną z podprogowym strachem. Kapitalny miks zdjęć z pogranicza filmów surrealistycznych i niedorzecznych o czym nawet sam reżyser postanowił w końcowych napisach poinformować wymieniając nazwisko chyba swojego nowego idola - Alejandro Jodorowsky'ego. W istocie, jego duch w TBW jest mocno odczuwalny. Z tym momentami bardzo mocno artystycznym i niejasnym sposobem przedstawiania opowieści świetnie komponują się nocne ulice Bangkoku. Stolica Tajlandii oraz jej tubylcy wydają się stanowić idealne tło dla umysłowych odlotów Winding Refna. Ten film, znów przytaczając Tarantino, jest trochę jak Kill Bill, tylko, że po trzech LSD i trepanacji czaszki. Odlot to mało powiedziane. Aż dziw, że wszech maści ćpuny nie szturmują jeszcze kin. Szturmujcie, nie zawiedziecie się.
Fabuła jest prosta i nieskomplikowana niczym deszczowe lato w Polsce. Zemsta pogania zemstę, śmierć i kara ściga się o palmę pierwszeństwa, ale ja w sumie nie o tym. Nie ona jest motorem napędowym TBW. Raz jest z tym lepiej, raz znów gorzej i nudniej, ale kwintesencją tegoż eksperymentu poza boskimi zdjęciami, ujęciami kamer i montażem jest... Vithaya Pansringarm. Tajlandzki aktor, który jednocześnie biega, bije, zabija, śpiewa, niemal jak Osioł w Shreku, choć nie lata. Człowiek ten ukradł film. Przyćmił Goslinga i stał się ikoną do której, mogę się założyć, za naście lat ludzie będą wracać i kojarzyć go właśnie z tym filmem padając przy tym na kolana. Jestem tym już bardziej starszym niż młodszym panem wprost oczarowany. A jak śpiewa karaoke! Zawsze uważałem, że prawdziwy facet powinien nie tylko dobrze prać się po mordach, ale też powinien umieć śpiewać o miłości. To właśnie on. Żywy i chodzący przykład męskiej doskonałości. Dziewczyny, podziwiajcie.
Nie mniej jednak w tej ekranowej psychodelii, która po części nawiązuje klimatem do wcześniejszego dzieła Winding Refna - Valhalli, cały czas coś nie grało i trafiało w złe struny. Te momentami naprawdę epickie kadry są czasem zbyt przygniatające, zbyt przeciągnięte w czasie i zbyt ascetyczne. Po prostu męczące. W filmie pada mało słów, ale za to mnóstwo treści, lecz ta wyraża się bardzo trudnymi obrazami, licznymi retrospekcjami, czy też zwyczajnie - artystycznym bełkotem. Dwa razy odczułem wyraźnie, że reżyser nie ogarnia tej kuwety i temat go chyba trochę przerasta. Nie było to może dla mnie wybitnie ciężkostrawnym doświadczeniem, ale gdzieś tam z tyłu głowy czaiła się świadomość nienadążania za twórcą. Ale też z drugiej strony, cały czas czułem się umysłowo zaangażowany. Z uporem maniaka poszukiwałem klucza, elementu łączącego ten cały scenograficzny galimatias, który w końcu otworzyłby drzwi za którymi znajdę jakąś sensowną odpowiedź na jakże zasadne pytanie - Dlaczego?
Niestety nadal nie wiem, a to przecież już trzy zachody słońca mignęły, co mogło by ten wytrych udawać. Kompleks Edypa? No jest coś na rzeczy. Patologiczne i trudne relacje syna z biczowatą matką (oj, jak ona jest pięknie biczowata ta Kristin!)? A może diabeł tkwi w szczegółach? Np. w notorycznie ukazywanych na ekranie w różnych konstelacjach dłoniach. Co i rusz obcinane kończyny górne jako symbol zapłaty za grzechy swoje oraz najbliższych. Część nas samych oddawana w ofierze w ramach oczyszczenia, z pokorą i dostojnością. Czymże jest schowany w nocy Bangkok widziany oczami Duńczyka? Czy to czyściec? Czy Chang był surogatem Boga wymierzającym karę swoim zbłąkanym owieczkom?
Największa siła Tylko Bóg wybacza tkwi w mnogości jego interpretacji. To zdecydowanie jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć kilka razy. Ale o to może być ciężko. Większość odbiorców nie da mu drugiej szansy, bo już za pierwszym razem z kin wyjdą z poczuciem poniżenia i zbluzgania. Ten film nie pobije rekordów frekwencji, on chyba nawet nie powstał po to, by na siebie zarobić. Nicolas Winding Refn jeszcze śmielej niż dotychczas dopuścił do głosu swą nordycką zbłąkaną duszę, by własnym szaleństwem zarazić innych i zaprosić ich na wędrówkę wgłąb prywatnych strachów i lęków. I właśnie za tą próbę wydobycia się z szablonu normalności, może nie do końca udaną, ale jednak próbę, wręczam mu mocne cztery. To jedyny, całkowicie legalny na rynku silny narkotyk, w dodatku oferowany w dość przystępnej cenie. Łykajcie szybko, póki nie obanderolują.
4/6
IMDb: 6,5
Filmweb: 5,8
reż. Nicolas Winding Refn, DEN, FRA 2013
90 min. Gutek Film
Polska premiera: 14.06.2013
Dramat, Thriller, Psychologiczny, Surrealistyczny
Siedząc w piątek w kinie wraz z innymi trzema widzami - pochłaniaczami najnowszego dziecka Winding Refna (nieźle jak na premierę), oraz podziwiając końcowe napisy jego płodu, musiałem chyba prezentować minę numer pięć - niewyraźność. Już wtedy zastanawiałem się nad tym od czego zacząć swój wywód, który koleją rzeczy po prostu musiał nastąpić. Bałem się tej powinności, ponieważ tym razem naprawdę nie wiedziałem co napisać. Co można w ogóle mieć w głowie po takiej produkcji? Burdel. Po prostu burdel. Wszystkie myśli pieprzą się ze sobą jak w nomen omen, starych duńskich pornosach. Od dwóch dni nie właziłem jeszcze na inne strony, ani nie czytałem pierwszych opinii wylanych wraz z wrzątkiem i zapewne żółcią recek, gdyż nie chciałem sobie jeszcze bardziej komplikować własnych autystycznych myśli. Stawiam jednak orzeszki przeciw bananom, że od piątku ustawia się w necie kolejka ludzi, którzy poczuli się zgwałceni przez Duńczyka i teraz żądają zadośćuczynienia. Ja na szczęście nie czuję się doświadczony złym dotykiem, cóż za ulga, dupa mnie nie boli i cholera, albo mi odbiło, albo tak dziwnie podziałała na mnie sobotnia wódka (właśnie przestałem być fanem Żołądkowej de Luxe), ale po tych kilku dniach luzu w głowie, nabrałem dość osobliwej chęci, by na przekór większości, stanąć w obronie Tylko Bóg wybacza. A tak.
Nie mniej jednak było o włos od gwałtu. Kilka razy w trakcie seansu czułem jak jakiś pieprzony zbok skrada się od tyłu by dobrać się do mojej dupy. Ostatni raz miałem tak ściśnięte pośladki w kinie na Antychryście von Triera. Sądzę nawet, że oba filmy są do siebie bardzo podobne. Nie chodzi mi o fabułę rzecz jasna, raczej o zbliżony poziom absurdu, niedorzeczności i tego specyficznego WTF wypisanego na twarzy publiczności. Wygląda na to, że wrzucanie ludzi do głębokiej wody ze związanymi rękoma jest domeną duńskich filmowców. Nie chcę zgadywać jak zabawiają się ze swoimi dziewczynami w alkowach własnych sypialnianych pieleszy.
Ukrywał nie będę. Na nowego Winding Refna czekałem z bardzo dużymi oczekiwaniami i apetytem, który zaostrzył mi się dzięki klimatycznym trailerom, a także poniekąd przez duże rozczarowanie ludzi z branży w Cannes. Nic mnie tak nie zachęca do obejrzenia filmu jak zjechanie go na jakimś wielkim i poważanym festiwalu. Wiedziałem więc, że nie będzie ani lekko, ani łatwo, ale ja lubię takie wyzwania. W czasach prostoty i głupoty płynącej z nurtem rzek oraz przemieszczającej się światłowodem, człowiek może się uratować jedynie idąc na przekór wszystkim pod prąd szukając źródła. "Samotność domeną silnych, słabi zawsze trzymają się w grupie". Także tego.
Po sukcesie Drive, Winding Refn, myślę, że mógł sobie odetchnąć. Oto osiągnął poziom o którym większość reżyserów przez całe swoje zawodowe życie może jedynie marzyć i uganiać się niczym kura po podwórku za swoją ściętą głową (trauma z dzieciństwa). I nie mam tu na myśli kolekcji błyszczących i oczojebnych statuetek na półce powieszonej w salonie. Duńczyk zyskał status wielkiego reżysera, który odtąd może pracować nad kolejnymi projektami ze zdecydowanie większą swobodą bez obaw, że nie dopnie budżetu, lub też producenci zawetują jego szalone pomysły. Tylko Bóg wybacza jest właśnie tego najlepszym przykładem, konsekwencją bezsprzecznego sukcesu Drive, który nawet nie wiedział, że za chwilę sam wyda na świat małego potworka. Reżyser zaczyna mi trochę przypominać Quentina Tarantino. Również bawi się różnymi konwencjami w kinie wszystko ze sobą mieszając i przelewając jeden płyn z probówki w drugi. Tylko patrzeć, jak zaraz nakręci western z Goslingiem w siodle.
Pozory komercyjności i uniwersalności tegoż przedsięwzięcia trzeba było jednak jakoś zachować. Jest więc ponownie słodziak Ryan Gosling, którego zadaniem jest przede wszystkim przyciągnięcie publiki do kin. Wypowiadając w całym filmie może ze trzy zdania na krzyż (You wanna fight?) utwierdził mnie tylko w przekonaniu (sorry girls), że jest on przede wszystkim od wyglądania. Dlatego właśnie tak bardzo do twarzy mu z tym opuchniętym pierdolnikiem na twarzy. Jest też boska Kristin Scott Thomas, która stanowi klasę samą dla siebie i gdzie by jej nie obsadzić, zawsze wykona robotę na 100% (tutaj jest nawet dwieście). Za muzykę zaś znów odpowiada sprawdzony w bojach Cliff Martinez. Do tego jeszcze stary znajomy chociażby z Bronsona - Larry Smith, który podpisał się pod zdjęciami. Ekipa słowem, silna. Ale na tym kończy się beztroska i bieganie boso po oszronionej łące. Już od początku filmu jesteśmy bowiem wpieprzeni w błoto. Po kostki. A im dalej w las, tym błota coraz więcej, po pas i szyję, w dodatku pojawiają się komary i jadowite węże. Na szczęście nie dosłownie.
Migoczący obraz przed naszymi oczami rozgrzany jest do krwistej czerwoności i zdaje się być wszędzie, także w przerażającej, głębokiej czerni. Przenika do naszej podświadomości w tak bardzo psychodeliczny sposób, że nawet czerwone obicia foteli puściutkiej sali kinowej zdawały mi się być częścią filmowej scenografii. Jawa przenika się z koszmarami sennymi, oraz z mocno koślawą wyobraźnią naszych bohaterów wymieszaną z podprogowym strachem. Kapitalny miks zdjęć z pogranicza filmów surrealistycznych i niedorzecznych o czym nawet sam reżyser postanowił w końcowych napisach poinformować wymieniając nazwisko chyba swojego nowego idola - Alejandro Jodorowsky'ego. W istocie, jego duch w TBW jest mocno odczuwalny. Z tym momentami bardzo mocno artystycznym i niejasnym sposobem przedstawiania opowieści świetnie komponują się nocne ulice Bangkoku. Stolica Tajlandii oraz jej tubylcy wydają się stanowić idealne tło dla umysłowych odlotów Winding Refna. Ten film, znów przytaczając Tarantino, jest trochę jak Kill Bill, tylko, że po trzech LSD i trepanacji czaszki. Odlot to mało powiedziane. Aż dziw, że wszech maści ćpuny nie szturmują jeszcze kin. Szturmujcie, nie zawiedziecie się.
Fabuła jest prosta i nieskomplikowana niczym deszczowe lato w Polsce. Zemsta pogania zemstę, śmierć i kara ściga się o palmę pierwszeństwa, ale ja w sumie nie o tym. Nie ona jest motorem napędowym TBW. Raz jest z tym lepiej, raz znów gorzej i nudniej, ale kwintesencją tegoż eksperymentu poza boskimi zdjęciami, ujęciami kamer i montażem jest... Vithaya Pansringarm. Tajlandzki aktor, który jednocześnie biega, bije, zabija, śpiewa, niemal jak Osioł w Shreku, choć nie lata. Człowiek ten ukradł film. Przyćmił Goslinga i stał się ikoną do której, mogę się założyć, za naście lat ludzie będą wracać i kojarzyć go właśnie z tym filmem padając przy tym na kolana. Jestem tym już bardziej starszym niż młodszym panem wprost oczarowany. A jak śpiewa karaoke! Zawsze uważałem, że prawdziwy facet powinien nie tylko dobrze prać się po mordach, ale też powinien umieć śpiewać o miłości. To właśnie on. Żywy i chodzący przykład męskiej doskonałości. Dziewczyny, podziwiajcie.
Nie mniej jednak w tej ekranowej psychodelii, która po części nawiązuje klimatem do wcześniejszego dzieła Winding Refna - Valhalli, cały czas coś nie grało i trafiało w złe struny. Te momentami naprawdę epickie kadry są czasem zbyt przygniatające, zbyt przeciągnięte w czasie i zbyt ascetyczne. Po prostu męczące. W filmie pada mało słów, ale za to mnóstwo treści, lecz ta wyraża się bardzo trudnymi obrazami, licznymi retrospekcjami, czy też zwyczajnie - artystycznym bełkotem. Dwa razy odczułem wyraźnie, że reżyser nie ogarnia tej kuwety i temat go chyba trochę przerasta. Nie było to może dla mnie wybitnie ciężkostrawnym doświadczeniem, ale gdzieś tam z tyłu głowy czaiła się świadomość nienadążania za twórcą. Ale też z drugiej strony, cały czas czułem się umysłowo zaangażowany. Z uporem maniaka poszukiwałem klucza, elementu łączącego ten cały scenograficzny galimatias, który w końcu otworzyłby drzwi za którymi znajdę jakąś sensowną odpowiedź na jakże zasadne pytanie - Dlaczego?
Niestety nadal nie wiem, a to przecież już trzy zachody słońca mignęły, co mogło by ten wytrych udawać. Kompleks Edypa? No jest coś na rzeczy. Patologiczne i trudne relacje syna z biczowatą matką (oj, jak ona jest pięknie biczowata ta Kristin!)? A może diabeł tkwi w szczegółach? Np. w notorycznie ukazywanych na ekranie w różnych konstelacjach dłoniach. Co i rusz obcinane kończyny górne jako symbol zapłaty za grzechy swoje oraz najbliższych. Część nas samych oddawana w ofierze w ramach oczyszczenia, z pokorą i dostojnością. Czymże jest schowany w nocy Bangkok widziany oczami Duńczyka? Czy to czyściec? Czy Chang był surogatem Boga wymierzającym karę swoim zbłąkanym owieczkom?
Największa siła Tylko Bóg wybacza tkwi w mnogości jego interpretacji. To zdecydowanie jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć kilka razy. Ale o to może być ciężko. Większość odbiorców nie da mu drugiej szansy, bo już za pierwszym razem z kin wyjdą z poczuciem poniżenia i zbluzgania. Ten film nie pobije rekordów frekwencji, on chyba nawet nie powstał po to, by na siebie zarobić. Nicolas Winding Refn jeszcze śmielej niż dotychczas dopuścił do głosu swą nordycką zbłąkaną duszę, by własnym szaleństwem zarazić innych i zaprosić ich na wędrówkę wgłąb prywatnych strachów i lęków. I właśnie za tą próbę wydobycia się z szablonu normalności, może nie do końca udaną, ale jednak próbę, wręczam mu mocne cztery. To jedyny, całkowicie legalny na rynku silny narkotyk, w dodatku oferowany w dość przystępnej cenie. Łykajcie szybko, póki nie obanderolują.
4/6
IMDb: 6,5
Filmweb: 5,8
Dopiero twoja recenzja mnie zachęciła do seansu, bo Gosling najzwyczajniej mi się już troszkę znudził i bałam się, że będzie to kalka "Drive'a" ale w innej odsłonie. Tak z innej beczki, na seansie "Antychrysta" zostałam psychicznie zgwałcona i nie wiem czy chcę znowu tego doświadzyć. Żeby nie było, wcześniejsze projekty Von Triera bardzo mi się podobały.
OdpowiedzUsuńJak na razie to oprócz Ciebie - i siebie - niewiele co film poleca. Voucher na kolejny film Refna jak nic nam się należy.
OdpowiedzUsuńZ tym Pansringarmem troszeczkę chyba jednak przesadzasz. Od razu się wytłumaczę: wiem doskonale, o czym mówisz, i zgadzam się, że gra totalnie dobrze, ale... trochę... no... tak samo? tak troszeczkę?... nic?... naprawdę nic?;)
W temacie Goslinga jesteś niekonsekwentny! Dopiero przy okazji "Drugiego oblicza" stwierdziłeś, że jednak jest dobry. Zapomniało się?!:)
To przypomnę:
"Gosling, z którego tak trochę sobie szydziłem na początku ponownie był klasą samą dla siebie. Nic do Ciebie chłopie nie mam. Graj tak dalej, wybieraj same dobre filmy, a towarzyszący ci fejm oraz spazmy niewiast biorę w ciemno i traktuję jako oczywisty skutek uboczny".
:D
A tak poważnie: Gosling Goslingiem (fortel chyba się nie udał, skoro oboje przypadkowo trafiliśmy na taką żenująca frekwencję), film naprawdę niezły. Mnie coś jednak do Refna przyciąga. Mimo że klimat wzbudza we mnie dziwne odczucia, fabularnie nie wszystko (mi) leży, stylistyka niewygodna, to jednak - jak to fajnie ująłeś - zaangażowanie przerasta ten dyskomfort i znużenie. Bez zachwytów, ale też bez poczucia straty pieniędzy.
Ciebie i mnie, oczywiście. Ta. Za dużo prochów. Dobranoc.
OdpowiedzUsuńAleż z Ciebie złośliwy złośliwiec Klapserko :D
OdpowiedzUsuńAle spokojnie, rozumiem, nie ty jedna chciałabyś umierać za Goslinga ;)
Swoje oba wywody na jego temat podtrzymuję, mało tego, uważam, że wcale się ze sobą nie wykluczają. Goslinga akceptuję i kupuję jako aktora, udowodnił to już w kilku wcześniejszych produkcjach, ale w TBW jego aktorstwo jest przerysowane, mdłe i powtarzalne aż do bólu. On naprawdę tu tylko ładnie wygląda i robi smutne miny numer jeden i dwa, na zmianę. Typowy Gosling, a raczej wyobrażenie o nim. Trochę się zawiodłem, ale też taka była konwencja i zamysł reżysera. Akceptuję, ale trochę obawiam się kolejnego ich wspólnego projektu.
Natomiast jestem gotów umierać za Pansringarma. "You wanna fight?" o niego Klapserko? :P
A czy Ty bierzesz w ogóle pod uwagę taką opcję, że można być kobietą i nie przeżywać orgazmu na widok RG?;)
OdpowiedzUsuńJa ogólnie nie jestem fanką wikłania się reżyserów w stałą współpracę z tymi samymi aktorami, szczególnie na pierwszym planie. To się niemal zawsze odbija czkawką, szczególnie tym pierwszym.
Aj łona fajt, of kors! Obawiam się tylko, że możesz mnie stosunkowo szybko przekonać:D
Jak zwykle przeczytałam Twoją recenzję z uśmiechem na twarzy. Świadomie postanowiłam się nad nią pochylić dopiero po seansie filmu. Obawiam się jednak, że moja od niedawna stosowana filozofia żeby nie czytać żadnych recenzji przed obejrzeniem filmu się po raz kolejny na mnie zemściła. Bo o filmie nie wiedziałam nic oprócz tego, że popełnił go koleś od Drive (który mi bardzo bardzo) i że gra w nim ponownie Gosling (którego ja także bardzo bardzo)słowem niezły start, duże oczekiwania i radość przed seansem (dodam, że taką sobie jak się okazało wątpliwą przyjemność sprawiliśmy z małżonkiem w ramach rocznicy zaobrączkowania). No dobrze zasiedliśmy, obejrzeliśmy milion reklam, które mnie chyba bardziej zgwałciły niż sam film i...yyyyyyyy eeeeee, ale że co!? Nie mam nic przeciwko filmom w wolnym tempie prowadzonym, w których nie dzieje się jakoś szalenie wiele. Lubię takie. Ale podobnie jak reżyser nie ogarniał tej kuwety i my tej kuwety nie ogarnialiśmy. Nie to, że nie rozumieliśmy o co chodzi w filmie, bardziej nie wiedzieliśmy po co? Po co wydawać pieniążki na takie filmiki w zasadzie o niczym? No dobrze każdy ma swoje fantazję i prawo tworzenia tego czego chce. A już zwłaszcza artysta myślę sobie...dam mu szanse. Śmierdziało mi w filmie późnym, tym nieznośnym w odbiorze Dawidem Lynchem wypatrywałam karła, albo co gorsza kilku królików (dostałam tylko w zestawie chore dziecko)i przesadzonym Tarantino. Nie kupuje tych kalek. Nie biorę tego, drażni mnie taka formuła. I nie, że za dużo przemocy, czy nie rozumiem. Nie ja po prostu tego nie biorę, nie kręci mnie to i powiem szczerze nie dotyka ani trochę, słowem nudzą mnie takie obrazki niemiłosiernie i irytują. Chciałabym bardzo móc powiedzieć, że obraz i muzyka hipnotyzują (bo przecież ciekawa fabuła nie jest niezbędna do opowiedzenia dobrej historii filmowej), no ale niestety na mnie (na nas) to nie podziałało. Na szczęście z totalnego marazmu wyrwało nas często używane teraz w domu Goslingowe ju łona fajt? Spadliśmy z krzeseł ze śmiechu, dostaliśmy głupawki totalnej i długo nie mogliśmy się uspokoić. Bardzo możliwe, że jakaś kluczowa dla filmu scena nam umknęła kiedy łzy ze śmiechu nam oczęta zalewały:)No nic to. Recz jasna można by pokusić się na interpretacje psychoanalityczne (bo do tych teorii zdaję się najbliżej) pochylić się nad zaburzoną relacją matka-syn, można napisać zapewne rozprawkę na temat symboliki sceny grzebania Goslinga w trzewiach martwej matki. I podejrzewam, że ów rozprawka byłaby ciekawsza od samego filmu:)Ale póki co kiedy słyszę słowo "grzebać" wyświetla mi się automatycznie scena skeczu "Antygona" ś.p Potemów. -grzebałaś?- grzebałam...:))
OdpowiedzUsuńFilm dla mnie był zwyczajnie nieznośny (może gdybym poczuła się przynajmniej zgwałcona tym obrazem byłoby lepiej) jakaś emocja silniejsza kojarzyłaby się z seansem? Dobrze, że to tania środa była i nie wydaliśmy na seans we dwoje prawie 50zł, bo wtedy to ja bym się poczuła zgwałcona przez Cinema City. Co do aktorstwa to faktycznie postać matki była świetna, a pan policjant zawładnął obrazem. Gosling mnie rozczarował. Rozumiem, że takie było założenie reżysera, że postać grana przez Ryana miała być sztywna, wolna w reakcjach (myślę, że nie chciał czuć), taka trochę jakby ułomna emocjonalnie. Rozumiem, ale takiego Goslinga nie kupuje. Smutna mina skopany pies Pluto numer jeden i mina numer dwa pt: zagłodzony pies Pluto na mnie jako widza nie działa. Mój umiłowany Ryanek pasował do filmu jak kwiatek do kożucha. Mógł w filmie zagrać jakikolwiek inny aktor. No, ale nazwisko i śliczna buzia na plakacie miała nieco odmienne zadanie pełnić (aktorskie w mniejszym stopniu).
Podsumowując duże rozczarowanie, na szczęście zapomniane szybko. Tyle dobrego wszak jest do oglądania:)
Pozdrawiam bardzo serdecznie.