wtorek, 25 czerwca 2013

Nie ocenia się jedzenia po wyglądzie

Stoker
reż. Chan-wook Park, USA, GBR, 2013
98 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.05.2013
Thriller, Dramat



To chyba najdłużej pisana przeze mnie recka. Zacząłem nad nią pracować jakieś 20 dni temu, w międzyczasie zmieniając jej otwarcie, a ze cztery razy. W końcu jebłem nią niczym codzienne, letnie grzmoty nad mym niebem i postanowiłem, iż sensownego wstępu po prostu nie będzie. Nie i już. Może dzięki temu uda mi się w końcu dobiec do ostatniej prostej i naskrobać o filmie cokolwiek, byle tylko odbębnić i mieć go za sobą. Z pewnością nie pomaga mi w tym postanowieniu fakt, że o Stokerze zdążył już napisać, przerzuć i wypluć cały internet. Czuję się więc trochę jakbym długimi miesiącami przygotowywał się do startu w maratonie, czuł się mocny i wybiegany oraz celował w pierwszą dziesiątkę, a na trasie złapał kryzys wielki jak greckie zadłużenie i dobiegł do mety jako jeden z ostatnich, w dodatku za plecami jakiejś grubej Grycanki lochy. "Siara w chooy", jak to piszą autorzy pewnego bekowego profilu na fejsie.

Ale też z drugiej strony, dobiegłem, znaczy się, zdobyłem upragniony finisz. Tzn. w tym konkretnym miejscu jeszcze o tym nie wiedziałem, ale po zakończeniu recki wróciłem do tegoż akapitu i już ze spokojem mogę sobie odtąd wyprostowywać nogi i delektować się drinem z lodem i... z wódką (bida, pisałem to jeszcze przed wypłatą). Tak. Jest to zdecydowanie największy plus pisania w internecie. O czymkolwiek. Zawsze i o każdej porze można gdzieś sobie wpieprzyć jakieś zacne słówko oraz złotą myśl zanim wciśnie się "wyślij", a odbiorca i tak nie ma o tym bladego pojęcia. Pan i władca.

Tak więc na szczęście tekst o Stoker nie skończył tak jak całkiem sporo innych recek filmowych mojego skromnego autorstwa, a które to jeszcze na długo przed postawieniem finalnej kropki wylądowały w "koszu bez znaczenia". Niestety czasem tak bywa, że słowa nie potrafią dogonić kombinacji obrazu, zdjęć i muzyki. Trzeba jakoś z tym żyć, albo też zabrać się za oglądanie kolejnego filmu. Proste. Zupełnie jak z kobietami. Nie ta, to inna. Do skutku.

Pierwszą anglojęzyczną produkcją Chan-wook Parka, cenionego przeze mnie (ale bez przesady) skośnego padre przede wszystkim za "Trylogię Zemsty" (Pan Zemsta, Oldboy i Pani Zemsta), prawdę mówiąc nie byłem szczególnie zainteresowany. Ciekawość przyszła z czasem, chwilę po Niemcach i Ruskich (nie no, żart). Po pierwszych interesujących reakcjach innych, często mądrzejszych i bystrzejszych ode mnie kinofilów oraz mistrzów klawiatury. Ale i tak moje pierworodne uprzedzenie nie dawało za wygraną. Z nim mam ja się trochę tak, jak z sytuacją z mojego dzieciństwa. Byłem ponoć strasznym niejadkiem. „Nie lubię tego i tego, tego też nie zjem”. Rozkapryszony i bezczelny skurwiel. Dziś współczuję rodzicom tego, że musieli przechodzić przez te wszystkie moje dziecięce, gastronomiczne fochy. W latach 80-tych, jak powszechnie wiadomo, sklepowe półki nie uginały się zbytnio pod mnogością spożywczego asortymentu, tak więc bycie w tamtych czasach niejadkiem było dla domowego budżetu niezłym hardcorem. To „nie lubienie” często było takie z przekory, bo np. na pytanie ojca: „A próbowałeś?” - odpowiadałem zwykle przecząco (no bo co ty mi tu jakieś kity wciskasz ojciec, przecież widzę). Dziś wpierdzielam niemal wszystko, aż mi się czasem uszy trzęsą (kuchnia kawalera nie głaszcze po jajkach brzuchu), ale to moje przekorniactwo w stylu „nie, bo nie” w kilku dziedzinach życia nadal mi pozostało. Np. właśnie w podejściu do niektórych filmów.


Stoker jest tego najlepszym przykładem. Thriller+Coś tam azjatyckiego (tak mi się wydawało)+Kidman (której nie lubię) i jakby tego było mało, do kompletu dorzucono jeszcze paskudny, odpychający polski plakat (celowo wkleiłem więc zagramaniczny). Nein, Danke. Trzecia liga na dzień dobry, czyli "Obejrzę kiedyś". - No, ale próbowałeś? - Przypomina mi się nieśmiertelne pytanie taty. Shit. Dawaj ten talerz.

I wyszło jak z tym szpinakiem na którego myśl kiedyś potrafiłem na ten przykład zwymiotować. Np. w przedszkolu. Ten, kto przez ichniejszą kuchnię potrafił się w latach 80-tych przeczołgać, ten doskonale wie o czym mówię. Pamiętam jak wczoraj. Na widok szpinaku wszystkie dzieciaki spieprzały gdzie gówniarzerski wzrok zagonił. A dziś? Trauma może i mała pozostała, fakt, no ale lubię, zjem, nawet dużo i nawet ze wszystkim. Tak samo ten Stoker. Cholera jasna, to jest naprawdę kawał smacznego kina. Kto by pomyślał.

Jankescy bonzowie umożliwili Koreańczykowi nakręcenie filmu z Hollywoodzkim budżetem i za wielką wodą, ale na ich szczęście wybrali trochę inną taktykę, jak to często bywało w przeszłości i nie narzucili przybyszowi z innego świata miejscowych, zblazowanych zwyczajów. Tzn. może i próbowali, ale jeśli nawet, to tym bardziej chwała należy się zagranicznemu podwykonawcy, bowiem wybrnął z opresji w sposób iście imponujący. Mamy bowiem do czynienia z kapitalnym połączeniem azjatyckiej wrażliwości, głębi i ekranowej zmysłowości z Hollywoodzkim szlifem, rozmachem i perfekcją. Łał. Jakież to piękne jest. Prawie jak drobna japonka z miseczką E. W przyrodzie zwykle nie występuje.

Zwłaszcza w sferze stricte wizualnej. Zdjęcia, ich przenikanie ze sobą, montaż, bajeczne kadry i kolory, masa szczegółów i przyjemnych dla oka dupereli w tle, czy też po prostu kult przedmiotu = Masterpiece. Wszystko to idealnie współgra z nieco mrocznym i niepokojącym klimatem, magią małego miasteczka i wielkiego domu. Niby thrillerowaty klasyk, ale nie wadzi. Wręcz przeciwnie, pociąga widza i kusi go ciemnym, zadymionym wzrokiem Indii Stoker (Mia Wasikowska - respect). Zagubione we wszechświecie młodociane dziewczę tracąc ukochanego ojca, nagle zyskuje wujka-uwodziciela (Matthew Goode - respect vol.2), jeszcze bardziej traci upośledzoną emocjonalnie matkę (idealna rola dla bardzo średniej Kidman) oraz dziecięce poczucie bezpieczeństwa. Ich wspólna gra pełna sprzecznych emocji odbywa się odtąd w trójkącie, a każdy kto będzie chciał do niego dołączyć, będzie musiał oddawać fanty. Scenariusz nie porywa, zgoda, ale dziwnym nie jest, skoro wyszedł on spod ręki Wentworth Millera (ten wytatuowany z Prison Break).

I w zasadzie jest to jedyny istotny minus tej produkcji, który i tak nie ma wielu szans w starciu ze znacznie liczniejszymi od niego plusami. Świetne aktorstwo (poza irytującą mnie jak zawsze Kidman) oraz magiczna warstwa audiowizualna, która wprost wyrwała ten film z paszczy lwa, który najpewniej pożarłby go, przetrawił i wysrał wraz z całą rodziną Stokerów nawet nie spuszczając przy tym wody po sobie. Dlatego zaprawdę powiadam wam, nie ma co oceniać jedzenia po wyglądzie. Trzeba je jeść, próbować, wpieprzać, póki jeszcze mamy co do gęby włożyć. A jak nie zasmakuje i tak się wydali. Smacznego.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0



4 komentarze:

  1. Dobrze gadasz.

    Ale grochówy, fasolki po bretońsku i kalafiora nie przełknę ever, nołej.

    OdpowiedzUsuń
  2. :) domyślam się że OLDBOYa widziałeś (ja 80% tego co w ogóle koleś zrobił) a po Twojej recenzji (jedna z najlepszych) będę musiał na pewno obejrzeć również Stokera ;)

    btw.
    Wasilkowska rules

    pozdr.
    Arti

    OdpowiedzUsuń
  3. Film daje radę, ale dziwię się, ze nie padło tu słowo o małym arcydziele poprzedzającym jego premierę-minutowym zwiastunie: http://www.youtube.com/watch?v=AWJ9TmQBvJQ

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie padło, bo sam go wcześniej nie widziałem. Z resztą, czy ja wiem, czy to takie arcydzieło. Mi przypomina bardziej streszczenie filmu. Taki skrypt dla leniwych ;)

    OdpowiedzUsuń