Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sensacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sensacja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 marca 2019

Nazywam się Nowak. Jan Nowak.

Kurier
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019
114 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2019
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski



Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.

„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem Jacka Stronga ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.

A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.


Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany Philippe Tłokiński (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (Patrycja Volny).

Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.

Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.


Na szczęście finalnie Kuriera bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.

Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.

Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży Miastem’44 Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym Wołyniem Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W Kurierze o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.





środa, 27 maja 2015

To tylko zabawka

Mad Max: Fury Road
reż. George Miller, USA, AUS, 2015
120 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 22.05.2015
Sensacja, Akcja, Sci-Fi



Jestem o krok od założenia na fejsie fanpage'u: „Sequele robią herbatę z wody po pierogach, a rimejki nie czytają książek”. Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia skąd się to we mnie bierze, czy to przez moje konserwatywne usposobienie, przywiązanie do klasyki, historii i pierwowzorów, a nawet do pewnych gęb, które później przez lata kojarzą mi się tylko z jednym, ale wybitnie nie podchodzą mi kontynuacje kultowych filmów i seriali, zwłaszcza tych wskrzeszonych po latach, że już o poprawianiu ideałów nie pomnę. To się czasem udaje, zgoda, ale jednak dużo rzadziej, niż znacznie częściej. Na palcach obu rąk mogę zliczyć te udane, które mnie kupiły, miały sens i pozostawiły razem z panną satysfakcją w jednym fotelu. Chociaż nie, przepraszam, po chwili zadumy i osuszeniu oszronionej szklanicy Wild Turkey stwierdzam kategorycznie, iż palce jednej ręki w zupełności mi do tego wystarczą.

Wkurwia mnie, tak, celowo akcentuję to wulgarem, wkurwia mnie to, że z kultowych i zasłużonych dla światowej kinematografii dzieł robi się dziś dojną krowę, rozmiękcza ich wielkość, a przy okazji również zabija w nas - widzach, wykrystalizowane przed laty emocje oraz indywidualny odbiór jaki gwałcony jest dziś przez współczesne standardy i interpretacje. Często tuninguje się je dziś po wiejsku, doczepia tandetne spojlery, końcówki wydechu i maluje na pomarańczowo w jednym tylko celu – wydojenia publiki i zagrabienia paru grubych baniek posługując się ekranowym populizmem i grając na tanich emocjach. W dodatku często wykorzystuje się do tego celu dawne i nierzadko cudze zasługi oraz pomysły, w zasadzie bez większego ryzyka, wszak to prosty i łatwy łup. Ot, bierze się znany, lubiany i ceniony produkt, dodaje 2.0, ubiera jeszcze w ubranko 3D, a potem... a potem można już w spokoju popijać modżajto z dużo młodszą świnią gdzieś na Palm Beach.

Wiem, wiem, tak działa rynek. Kino to też biznes, nawet większy niż mniejszy. Nie dziwię się, nie chcę zmieniać zasad na świecie, głównie tych ekonomicznych, prawdę mówiąc mam to w dupie. Od naprawiania świata  można dostać co najwyżej reumatyzmu, tudzież innego aids, nie o to mi chodzi, ja po prostu się wkurwiam, gdyż lubię tą robotę i chyba tylko na tyle mnie stać - na rzucenie w eter bluzga, który i tak nikogo prócz mnie nie wzruszy. Ale nie to jest w tym wszystkim najgorsze. Bardziej martwi mnie fakt, że mimo mej dość zaawansowanej świadomości często daję się łapać na te cwane sztuczki i zabiegi marketingowców. Przecież doskonale wiem, że mnie mamią, celowo manipulują oraz igrają na moich emocjach, a mimo to idę do tego kina jak te barany na rzeź, jak (ex)prezydent Komorowski na wybory. Idę i nie wierzę, że znów dałem się wydymać.

Pójdę więc zapewne na nowe Star Wars, obejrzę nowy Twin Peaks, mimo, iż podświadomie nie chcę, żeby powstawał, a póki co poszedłem na nowego Mad Maxa, przedwczoraj. Oczywiście dobrze wiedziałem, że poza nazwiskiem reżysera i tytułem, to on zbyt wiele wspólnego z pierwowzorem miał nie będzie, no bo przecież nie może. Dwie pierwsze, australijskie części (trzecia już nieco gówniana bo amerykańska - symptomatyczne) przed laty zakorzeniły się w mej głowie i na dobre zapisały pewien rysunek, szkic, którego nie wiedzieć czemu chciałem doszukać się także i w Fury Road. Choćby w skali mikro, jakieś niuanse, podobieństwa, drobiazgi, cokolwiek. O naiwności, o tempora, o mores! I to drodzy mili jest właśnie pierwszorzędny błąd, a nawet stado galopujących wielbłądów. Jeśli ktoś z was, z tych, którzy jeszcze w kinie nie byli, ale planują i chcą zobaczyć nowego Mad Maxa głównie ze względów sentymentalnych, jeśli ktoś tak jak i ja pragnie doszukać się w nim młodego Gibsona, poczuć plebejski smród wysokooktanowego paliwa, apokaliptycznej przemocy i prostych przekazów, a także jeśli chcielibyście przyłożyć ucho do długich i gładkich australijskich szos, kto wie, przy okazji może także dostrzec w tej opowieści jakiś fragment, tudzież element wysupłany z własnej młodości, no to niechaj porzuci wszelką nadzieję lub zmieni swoje założenia, inaczej boleśnie się rozczaruje.


Niestety, ale czwarta odsłona Mad Maxa, która pierwotnie miała powstać znacznie wcześniejto kwintesencja dzisiejszej rozpierduchy kinowej podanej w widowiskowym sosie ekstremalnym. Spektakularne kino akcji, blockbuster, finansowy samograj, kujon na listach box office’ów, dojna krowa i kura znosząca złote jaja w jednym. Dla jednych powód do dumy, zadowolenia i oralnych wytrysków (większość), dla innych, w tym również i dla mnie, raczej składowy element zażenowania i rozczarowania (zdecydowana mniejszość). Zapomnij więc drogi fanie Mad Maxa o elementarnej głębi oraz zawiłości w sposobie charakteryzacji głównego bohatera. Max z roku 1979 i 1981 przedstawiony został w sposób dużo bardziej wyrazisty, poświęcono mu, a także jego rozterkom sporo uwagi. Wtedy wiedzieliśmy o nim znacznie więcej dzięki czemu można było się z nim w jakiś sposób utożsamiać, oceniać i zachwycać. Natomiast Max AD 2015, to, z całym rzecz jasna szacunkiem do Toma Hardy’ego (przecież to nie jego wina), ale jednak flaki z olejem i wywłoka z kanałów. W pewnym momencie złapałem się nawet na tym, że Max w Mad Maxie w istocie jest postacią drugiego planu, że bez niego film też by się doskonale obronił. A to już, że się tak wyrażę, zamach na kult, podniesienie ręki na moją wczesną młodość i nastoletniość jakie zakumplowały się z Melem Gibsonem. Oczywiście George Miller miał do tego święte prawo, wszak jest ojcem wszystkich czterech części, w związku z czym powinienem siedzieć cicho z mordą ubraną w kubeł, no ale jednak jakiś tam mały żal tkwi we mnie i jątrzy, a ja nie waham się w tym momencie go użyć.

Ktoś pewnie zaraz użyje argumentu, skądinąd słusznego, że przecież James Bond na przestrzeni wielu dekad również miał wiele twarzy i że tylko dodaje mu to uroku. Zgoda, ale to jest zupełnie inny kaliber działa, inne założenia producentów, inna seria i bajka, tak samo jak całe te tasiemce o Batmanach, Supermanach i innych komiksach, które odgrzewane są tak jak i mielone, co pięć lat. Bardzo chciałem, a przynajmniej mocno wierzyłem w to, że Mad Max jest zaliczany do trochę innej kulturowej kategorii w której nie wypada niczego poprawiać ani też odnawiać, że należy go wielbić za to jaki był i jest, a nie za to jaki może być. Ale cóż, postanowiono inaczej, hajs się musi zgadzać, życie.

Niemniej ciągle liczyłem, że w tym cukrze będzie jednak odrobinę więcej cukru. A tu niestety, ale w zasadzie to niewiele trzyma się tu kupy. Rzecz jasna poza efekciarstwem, spektakularnymi wybuchami, efektami specjalnymi, ekwilibrystycznymi poradami kaskaderów, a także poza wgniatającymi w fotel popisami scenografów i charakteryzatorów, ale to co najważniejsze, czyli fabuła, treść i klimat, no to niestety, ale te kuleją tu niczym obiektywizm w programie "Tomasz Lis na żywo". Nawet szalone pojazdy, którymi żyłem od mniej więcej roku i którym poświęcono bardzo wiele uwagi nie miały w sobie tej iskry i adrenaliny jakich bezskutecznie doszukiwałem się wiercąc się w kinowym fotelu. Okrutnie sponiewierany Ford Falcon Maxa ukazany został ledwie w dwóch, może trzech skąpych scenach. Reszta maszyn, zgoda, została pieczołowicie odwzorowana, jest ich też bardzo wiele, ale w tym całym tumulcie, apokaliptycznym jazgocie i epickim rozgardiaszu zlały mi się one w wygenerowaną komputerowo wielką i łatwopalną plamę jaką wylano na festiwal fajerwerków. Wielki wybuch. Chaos. Właśnie tak mogła powstać nasza matka Ziemia.

Zdecydowanie za dużo tu akcji, za dużo wybuchów, a za mało ducha starego Mad Maxa i jego niszowego, bardziej autorskiego klimatu. Miller starał się co prawda przemycić na ekran jakiś łącznik z jego poprzednimi wcieleniami, ale jeśli już coś kojarzyło mi się ze starym Mad Maxem, to prędzej wywoływało to u mnie irytację, aniżeli sympatię. Np. początkowa scena pościgu i uganiania się za Maxem (bardzo kiepska), gdzie tak jak w starej serii użyto różnych prędkości klatek na sekundę, przez co efekt przyśpieszenia obrazu jakim przed laty posługiwano się w celu zwiększenia dynamiki i odczuwalnej przez widza prędkości pojazdów, zwyczajnie trącił tu myszką.


Paliwo, oktany, ryk maszyn, wredne gęby, ok, to wszystko tu jest i to w dużych ilościach, ale benzyna o dziwo wcale nie pachnie jak paliwo, raczej jak podtlenek azotu z Szybkich i wściekłych, jak LPG, czy inna hipsterska hybryda. Nienaturalnie wyciszone dźwięki silników tylko po to, żeby lepiej było słychać i tak miałkie dialogi zabijają cały fun fanom widlastych, ośmiocylindrowych silników. Sceny zderzeń, taktyka ataku na ciężarówkę, którą przez prawie cały film uciekali nasi bohaterowie często irytowały i nie szły z prądem logiki oraz praw fizyki. Oczywiście zdarzało się to również i w poprzednich częściach Mad Maxa, tyle, że to nie jest żaden argument łagodzący.

Postacie, drugi i trzeci plan, w zasadzie bez większych zgrzytów, no, może poza tym zjebem z elektryczną gitarą. Za każdym razem gdy go widziałem - śmiałem się niemal do łez i jednocześnie kiwałem głową ze zdumienia. Furiosa (Charlize Theron) poprawnie, lecz wcale nie wybitnie jak zdążyłem tu i ówdzie przeczytać. Ścięcie włosów i kamienny wyraz twarzy to za mało, by me serce się radowało. Warto jeszcze napisać, że w Fury Road dość mocno wyczuwalny jest akcent, a może nawet i ton feministyczny, który stanowi pewnego rodzaju alegorię wciśnięcia w brudny i brutalny męski świat odrobiny piękna, niewinności i kobiecej naturalności. Dla mnie mocno naciągane i symbolizujące finalną zniewieściałość Mad Maxa. Całość tej postapokaliptycznej rozpierduchy przypominała mi bardziej grę konsolową niż film. To w zasadzie mogłaby być ekranizacja komiksu lub komputerowej gry właśnie. Dobre dla fanów kasowych blockubsterów, dzieciaków nie znających starych części i dla fanów kina 3D, którzy wielkość kina mierzą według wysokości budżetów oraz ilości efektów specjalnych. Tym bardzie drażni mnie fakt, że Max upadł tak nisko, mimo, iż paradoksalnie wspiął się bardzo wysoko w Box Office. Cóż, jakie czasy, taki Mad Max. Coraz częściej utwierdzam się tylko w przekonaniu, że jestem ulepiony z zupełnie innej gliny.

Ostatecznie słaba czwórka, na pohybel zachwytom całego świata. Mnie Mad Max bardziej rozczarował, niż zachwycił, ale jeśli zawczasu zrewiduje się swoje oczekiwania oraz nastawi na widowiskowość, akcję i wybuchy, no to w tak postawionych nawiasach film doskonale spełni swą rolę, wypełni misję i da z siebie, nomen omen, maxa. Tylko nie popełniajcie tego samego błędu co ja, nie liczcie na zbyt wiele, po prostu idźcie i bawcie się, wszak to tylko zabawka. Potwornie droga, ale jednak zabawka.

4/6 

IMDb: 8,7
Filmweb: 8,1

piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


niedziela, 2 lutego 2014

Kokaina i dziwki, przyjacielu

Wilk z Wall Street
reż. Martin Scorsese, USA, 2013
179 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.01.2014
Biograficzny, Sensacja, Kryminał, Komedia




Wkurwia mnie (tak, będzie dziś dużo mięcha, do tego filmu akurat pasuje). Wkurwia mnie ostatnio brak czasu dla mych plebejskich przyjemności. Choćby tych najdrobniejszych i zupełnie nic nie znaczących przy dramacie całego świata. Jedyne o czym od przeszło tygodnia marzę po obraniu powrotnego azymutu na dom, oraz podczas przedzierania się przez uwięzione w epoce lodowcowej moje miasto, to łóżko. Stary, wysłużony, odziedziczony po mojej starszej siostrze rozkładany narożnik. Jest niewiele młodszy ode mnie, tak jak pewna część ciała diabła niezbyt już urodziwy, ale kocham ten nic nie warty mebel pełnią samczej miłości. Marznąc tak na przystanku, a także tkwiąc w korkach spłodzonych przez mentalne kaleki, marzę o wskoczeniu na tenże wyrób pewnie nieistniejącej już fabryki mebli, by schować się na nim przed ludźmi, znaczy się pod kocem. Biorę sobie wtedy do ręki jakieś szkło na rozgrzewkę i z zamiarem obejrzenia jednego z nastu zaległych filmów... usypiam w trybie online wtulony w laptopa, tudzież z książką pod pachą, gdzie mimowolnie poddaję się stanowi sennej nieważkości. Starość, zima, ki chuj, nie wiem, wszystko na raz. Prawdziwy dramat Polaków. Wcale nie zagrabione nam OFE, wiecznie spóźnione PKP, czy szalejące po kraju PO. Dramatem jest to, że nikomu nie chce się wieczorami wyłazić z domu, by się napić, pożartować ze znajomymi, zjeść coś dobrego na mieście, albo też wyrwać jakiś towar w nocnym klubie.

Od kilku już dni zbieram się do pozmywania naczyń, które przejęły już nie tyle zlew, co całą kuchnię. Diabli więc wzięli moje sztandarowe noworoczne postanowienie. Brudne gary tak się zorganizowały, że są już lata świetlne po wynalezieniu koła, a obecnie założyły stowarzyszenie i domagają się praw do delegalizacji Domestosa, biorąc przy tym Ludwika cytrynowego w niewolę. Gdy spacerowałem dziś kilka razy do lodówki w celu uzupełnienia płynów, odwracałem się do nich plecami, żeby tylko broń Boże nie prowokować. Prawdziwa zima ledwo co się zaczęła, a już rzygam jej owocami. Rzygam zimową kurtką, rękawiczkami, butami, a przecież to może być dopiero półmetek białej okupacji i śnieg, tak jak przed rokiem, dowali nam jeszcze także w Wielkanoc. Mój szesnastoletni samochód ubrany w gustowne letnie opony jest od dwóch tygodni zasypany tym białym skurwielem i zupełnie odcięty od świata. Nie mam odwagi spojrzeć mu w oczy. Chciałbym móc położyć się dziś spać i obudzić się z promieniami słońca na twarzy, z morską bryzą i z plusem dwadzieścia cztery w objęciach. Wczoraj przyłapałem samego siebie na tym, że oglądam stare wakacyjne zdjęcia z Chorwacji i Grecji. Chciałbym tam teraz być, spijać zimne drinki z palemką i obcinać nieziemskie boginie skąpo odziane w bikini. Ale póki co, muszę się wpierw zmierzyć z tą pieprzoną zaległością, która nie daje mi kurwa spokoju od miesiąca.

A raczej to oni, wy wszyscy, nie dajecie mi z tym spokoju. Od sylwestra ciągle słyszę zapętlone w funkcji repeat: "Oglądałeś Wilka?", "Podobał ci się Wilk?", "Co sądzisz o Wilku?", "Jest tak dobry jak Casino, albo Goodfellas?", "Czy DiCaprio otrzyma w końcu Oscara?", "Widziałeś cycki tej małej czarnej?", a nie, te ostatnie pytanie jest z czegoś innego. Nieważne. Na swój sposób to miałem nawet małą radochę, gdy za każdym razem ucinałem krótko i dosadnie, acz z klasą charakterystyczną dla mnie samego, oraz ze spokojem kwiatu lotosu: "Przykro mi szalenie bardzo, ale jeszcze nie widziałem tego wiekopomnego dzieła, może jutro". No bo nie widziałem. Nie miałem czasu. Skąd miałem bowiem u licha wytrzasnąć z tego zniewolonego menu trzy godziny na własne, drobne przyjemności, kiedy za oknem hulała zima stulecia paraliżująca moje miasto i wszech chęci do życia, a w pracy musiałem do późnych godzin popołudniowych z zakosem na wieczorne gasić pożary wzniecane przez szereg debili i ich popleczników? I jeszcze te talerze w zlewie, czizes kurwa ja pierdolę. Zaraz wracam, muszę zarządzić przerwę na uzupełnienie szklanki.


Wróciłem.

Wczoraj w końcu wziąłem się za siebie. Zatrzasnąłem się we własnym mieszkaniu. Szarpnąłem, wykosztowałem, trzy wolne godziny kupiłem na allegro i tak oto jestem już cool, na czasie, mimo, że miesiąc po czasie, ale grunt, że już pośród tych ponad 57 tysięcy ludzi, którzy to zdążyli przede mną ocenić Wilka na Filmwebie. Mogę więc już na legalu o nim rozmyślać, wymądrzać się, mędrkować i narzekać. Zwłaszcza na własne życie. Bo nic mnie tak nie irytuje, jak taplanie się w luksusie na ekranie przez innych. Na szczęście to Scorsese. Mistrz i wybitny znawca życia gangsterów, pijaków, złodziei, morderców, dziwek i alfonsów. Niby gloryfikuje ich przeklęte żywota, wywyższa w swoich dziełach nad szary motłoch, wynosi na piedestał lansu i znaczenia wszystkich tych cinkciarzy, drobnych przestępców, złodziejaszków, pijaków i ćpunów. Nakazuje nam się z nimi zaprzyjaźnić, podziwiać ich, zazdrościć życiorysów oraz grubych rulonów studolarówek jakimi podcierają sobie tyłki, także tych wszystkich pięknych samochodów, wielkich pałaców, imprez w basenach, nieziemskich i łatwych kobiet, oraz tony koksu wciąganego z ich cycków. Ale koniec końców, Scorsese zawsze sprowadza ich na drugą stronę medalu - ładuje kulkę w łeb, zakopuje w piachu, przedstawia ich ciała robakom albo pile do przecinania kości. Wsadza też za kratki, pozostawia samym sobie w rozsypce, bez grosza przy ciele i z pozwem rozwodowym wciśniętym w tylną kieszeń, a my musimy z całą wcześniejszą ich zajebistością zakodowaną w głowie ponownie wracać do naszych fabryk i wkurwiać się, że takie ekstra życie musi kończyć się zawsze tak samo. Na śmietniku.

A jednak hasło "Żyj szybko, umieraj młodo" ciągle działa na wyobraźnię milionów ludzi. Przyciąga ich do siebie jak lep muchy. Nie trzeba daleko szukać, wyznawców religii szybkiej mamony znajdziemy wszędzie. Kościół ich ma więcej wiernych, niż świątynie Islamu i Chrześcijaństwa razem wzięte. Wcale nie trzeba wymyślać niestworzonych historii, ani też płodzić fikcyjnych powieści, gotowe scenariusze filmowe leżą na ulicach, chodnikach, w wielkich biurowcach jeżdżą w tą i z powrotem windami, pluskają się w basenach oraz stołują w drogich restauracjach. Nasz nieoceniony nowojorczyk, miłośnik klasyki polskiego kina, Martin Scorsese, po latach lekkiego rozmiękczenia zapragnął ponownie stworzyć coś wielkiego, coś, co zbliżyłoby się w swym rozmiarze do największych hitów jego młodości i dojrzałości. Problem w tym, że jego dotychczasowe asy, Robert De Niro, Joe Pesci, oraz reszta włoszczyzny, są już niewiele młodszymi od niego dziadkami i grają dziś częściej w komediach romantycznych, jeśli w ogóle, i już nie uganiają się z pukawkami po Long Island. Scorsese od lat już poszukiwał następcy swojego De Niro, kogoś, kto zagwarantowałby mu chwałę i uwielbienie mas, jak kiedyś. W 2004 roku postawił na Leosia DiCaprio i zrobił z niego mężczyznę.

Ale ja mam z nim cały czas problem. Co prawda uważam go za wspaniałego aktora, ale patrząc mu głęboko w oczy, ciągle widzę w nich upośledzonego Arnie'go Grape'a, albo ikonę nastolatek z Romeo i Julii, Titanica lub Niebiańskiej Plaży. W wieku De Niro, kiedy ten grał jedną z najwybitniejszych ról w dziejach kina, Travisa Bickle w Taksówkarzu, DiCaprio nadal balansował pomiędzy poważnym, a lukrowym kinem dla trzepiących rzęsami dziewczynek. Być może potrzebuję więcej czasu, żeby się przemóc i do niego przekonać, ale póki co, mimo niekwestionowanej poprawności, czasem wręcz wykwintnej zajebistości (ostatnio zwłaszcza w Django), ciągle w mych oczach mieni się jako smarkacz, mimo, że jest ode mnie trochę starszy. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć. Czasem dla poważnego aktora chyba lepiej jest, aby nie zaczynał on swojej kariery za dzieciaka, bo potem źle się kojarzy. Ale to tak jakby mój problem, nie całego świata, który najchętniej złożyłby się na wyprodukowanie repliki Oscara, by mu ją zwyczajnie wręczyć. Pewnie, że zasłużył, może nawet za kilka tygodni go wreszcie otrzyma, legalnie, ale czy Wilk z Wall Street jest tego w ogóle wart?

Nie wiem. Mam wątpliwości. To bezdyskusyjnie dobry film. Trochę za długi do kina, zgoda, ale typowy dla Scorsese. Jest w nim sporo charakterystycznych dla jego warsztatu smaczków. Sposób narracji, dynamika scen, gadanie do kamery, a także jak zawsze: dragi, pieniądze, władza, żądze, dziwki, koks, jachty i bryki, cycki i dużo, kurewsko dużo mięsa. W tym aspekcie Wilk z Wall Street pobił nawet najlepszych dotąd, Casino i Chłopców z ferajny, ustanawiając nowy "f-Word Record" - 506 razy bluzgów na "F", co daje mu 2,81 fucka na minutę. Imponujące. Serio. Po dobrym i bardzo obiecującym początku (kapitalne monologi, czerwone Ferrari zmieniające się w białe podczas jazdy, takie jak w Miami Vice, rzucanie karłami do celu, chaos i akcja, wow, uszanowanko), niestety z każdym kolejnym kwadransem uchodziło z niego powietrze. Trzy godziny zleciały szybko i nawet bezboleśnie, bawiłem się w tym czasie wybornie, a niektóre sceny upchałem niczym chomik trociny, na później, by celebrować w przyszłości, bo takie pyszne. Ale to nadal trochę dla mnie za mało.


Jeśli miałbym odnieść się do wspaniałych, gangsterskich lat 90-tych, do kipiącej adrenaliny i męskości w Casino oraz Goodfellas, to sorry bardzo wszystkich, ale za przeproszeniem, z czym do ludzi? Nie mam pretensji do Scorsese. Nie w tym rzecz. To przecież nie jego wina, że w tamtych latach parszywe i groźnie wyglądające mordy były w kinie na porządku dziennym. Dziś, nieco już rozmiękczona branża promuje zniewieściałych przystojniaczków o nienagannej aparycji i budowie ciała, po depilacji klaty i solarium (ok, jadę ogólnikami, nie bijcie dziewczyny). We wspomnianych filmach nawet na czwartym planie gościły twarze, klasa, mimika oraz jakość, jaką pamięta się latami. A w świecie Wilka? Mordy i dialogi zupełnie nijakie. Nawet ten Donnie (Jonah Hill), co to jest przecież drugą, lub trzecią najważniejsza postacią w filmie, jest kompletnie odpychający i cholernie irytujący. Zupełnie bez wyrazu i sensu, bardzo niepoważna postać, którą zasadniczo ma się w dupie. Jak można go w ogóle porównać do takiego Joe Pesci się pytam? Ludzi, aktorów i statystów podczas tych trzech godzin seansu przewinęło się setki, ale żadna z nich nie miała w sobie niczego interesującego. Nawet olśniewająca Naomi (Margot Robbie), przepiękna kobieta, miesiąc bym jej z łóżka nie wypuścił, ale jak wspomnę Sharon Stone w Casino, to... litości. Nie ta liga. Coś jest zwyczajnie nie tak w Wilku z tymi aktorami. Ogromne rozczarowanie.

Ok, zgoda. Giełda, świat krwiopijczych maklerów, terrorystów telefonicznych, to przecież nie to samo co sycylijska mafia i typowa gangsterka, która codziennie przed śniadaniem kogoś odstrzeliwała w interesach. Nie można zatem porównać ze sobą tych dwóch światów, ale to już nawet nie o to chodzi. Co zresztą za różnica, czy wykańczasz ludzi gnatem, czy wysysasz z nich ich ostatnie pieniądze przez telefon? Jedni i drudzy ćpają na potęgę, zdradzają żony z dziwkami, klną bez opamiętania i wydają grube hajsy na luksusy, sprzedaliby też najlepszego kumpla za amnestię. Świat władzy i pieniądza deprawuje wszystkich tak samo i bez wyjątku, ale ja bym chciał tylko, aby po seansie zostało mi w głowie coś więcej niż ledwie jedno marne nazwisko. DiCaprio i długo długo nic. Przepaść. Żeby przez trzy godziny taśmy filmowej nie móc wykreować żadnej innej wielkiej postaci z jajami? Wielki zawód panie reżyserze.

Dlatego uważam, że jest to film bez głębszej historii, ekscytacji, w zasadzie tylko na raz. Gdy więc w telewizji lecą przerywane reklamami scorsesowe Chłopaki z ferajny, Casino, Taksówkarz, czy Przylądek strachu, zawsze na nie przełączę i z przyjemnością obejrzę, choćby i po raz tysięczny, ale po Wilka chyba bym drugi raz ręki do pilota nie wyciągnął. Bardziej przypomina mi kolejne wcielenie The Hangover, niż powyższe, co mu niestety szkodzi. Możliwe bardzo, że potrzebuję jednak trochę więcej czasu, by okrzepnąć i się z nim szerzej zaprzyjaźnić. Nie wiem. Czas pokaże. A z filmu tak naprawdę, to zapamiętałem tylko dwie rzeczy. Są to jakże cenne i uniwersalne rady wygłoszone przez wychudzonego (to przez ten Dallas Buyers Club) Matthew'a McConaughhey'a. Dwie święte zasady gwarantujące sukces. Trzeba regularnie kręcić śmigłem, przynajmniej dwa razy dziennie, oraz wciągać morze kokainy. Jak świat piękny i szeroki, liczą się na nim tylko dziwki i koks, przyjacielu. Chyba właśnie dlatego nadal jestem bardziej biedny niż bogaty. Zatem film jest przynajmniej prawdziwy, aż do szpiku kości. W kurewsko aktualny, oraz w trochę bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy szarzy i nijacy na świecie, który każdego dnia przelatuje nam między palcami. Niestety tylko ci bardziej kolorowi i bezczelni spijają całą piankę z nawarzonego przez niesprawiedliwy świat piwa. Pomimo tego, że zwykle kończą swoje kariery dwa metry pod ziemią, albo w najlepszym przypadku za kratami, ich naśladowców ciągle przybywa. W sumie nie dziwne. Co się wcześniej nawciągają i nadupczą, to ich. Nikt im już tego nie odbierze. Wybór więc, jak zawsze należy do nas. Ja już nawet postanowiłem. Wracam do kuchni. Rzecz jasna pozmywać.

4/6


niedziela, 9 czerwca 2013

Rzeka tajemnic

Mud
reż. Jeff Nichols, USA, 2012
130 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 31.05.2013
Dramat, Sensacja



Ostatnio na jakiejś towarzyskiej prywatce (no dobra, zwykła plebejska najebnia) pewien znajomek dysponujący dość mglistą świadomością, skądinąd słuszną, w której według niej należę do osób, które rzekomo kręci kino, film i prywatne życie gwiazd (to akurat jest wierutna bzdura - gwiazdy podziwiam tylko na niebie), zapytał się mnie znienacka o ulubionego reżysera. Nie wiem na jaką cholerę była mu ta informacja potrzebna, zapewne zupełnie do niczego, być może też chciał tylko zagaić lub podtrzymać raczej jałową dotąd rozmowę, no ale zrobił to. Zapytał. Na to ja mu odbiłem piłeczkę, że jednego ulubionego reżysera to ja drogi przyjacielu nie posiadam, bo to jest przecież bez sensu, tak samo jak bez sensu jest mieć tylko jedną ulubioną kobietę/książkę/film, czy też tylko jednego zęba (niepotrzebne skreślić). Lubię i cenię przynajmniej dziesięciu reżyserów - ciągnę dalej - tak samo jak podoba mi się wiele różnych kobiet. Ciężko o monogamię w świecie kultury i seksu, proste. „Ok, to wymień”. Zbaraniałem.

No więc wymieniam mu. Kolejność przypadkowa i na odpieprz się pan ode mnie. Kubrick, Lynch, Tarkowski, Kieślowski, Bergman, Allen i tepe, w większości już nieżyjący, no bo taka to smutna prawda niestety, a przecież coś z młodszego i dychającego jeszcze pokolenia przyszło mi na myśl, te wszystkie Jarmusche, Refny, Inarritu, Tarantiny, von Triery, Aronofskie, czy bracia Coen, doszedłem więc tak do, ja wiem, chyba dwudziestu nazwisk i raptem sobie uzmysłowiłem, że wymieniłem przed chwilą także Jeffa Nicholsa. Mój interlokutor, sądząc po zasępionym wyrazie twarzy zatrzasnął się w swoim przaśnym świecie już pewnie przy trzecim nazwisku, a ja, nie mniej zaskoczony, odkryłem raptem, iż wspomniany dwie linijki wyżej Nichols nie wiedzieć czemu, kiedy i jak wkroczył do mojej świątyni zajebistości, choćby nie wiem jak przypadkowa ona by była. Jakże to tak? Przecież facet nakręcił dotąd jedynie trzy filmy.

Z czego tylko dwa widziałem, oba świetne. Pierwszy -Take Shelter, tak bezczelnie pominięty przez polskich dystrybutorów, a przecież to numer pięć na mojej liście ulubionych filmów ubiegłego roku. Natomiast drugi, to jego najnowszy Mud, który od tygodnia pełza sobie po naszych kinach (z rocznym opóźnieniem względem świata, ale to już chyba nikogo nie dziwi), a o którym to chcę właśnie teraz trochę się powymądrzać.

Take Shelter był dla mnie prawdziwym objawieniem i jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Nie przez opowiedzianą historię (choć przecież była ciekawa), nie za grę aktorów (choć była świetna), nawet nie za sprawny scenariusz i reżyserię (bo była i basta), lecz przede wszystkim za nostalgiczny i lekko apokaliptyczny oraz niepokojący klimat w tle. Niby nic, a mocno chwyciło mnie za gardło. Nie wiem czy nostalgia jest słowem odpowiednim do prawidłowego określenia stanu ducha jaki się uwypuklił u mnie w czasie pochłaniania seansu, ale wybaczcie, nic innego na myśl mi w chwili obecnej nie przychodzi. Długie kadry, minimalistyczne pauzy, piękne zdjęcia, wbijający się w czerep grymas twarzy Michaela Shannona, no i muzyka, niby nieinwazyjna, lecz mocno obecna, niepokojąca i podkreślająca fabułę, a raczej stany umysłu bohaterów opowieści. Wszystko to, plus okiełznanie szaleństwa i obsesji głównej postaci wprawiło mnie w nie lada osłupienie. Dziś mogę napisać, że to taki mój film i mój świat zawarty w małej kinematograficznej pigułce, dokładnie to co lubię najbardziej podziwiać na wielkim i małym ekranie. Dlatego też bardzo byłem ciekaw kolejnego kroku jaki postanowił wykonać Jeff Nichols, a który w międzyczasie zdążył już wygrać trzy razy w Cannes. Nieźle, jak na świetnie zapowiadającego się młodego reżysera.


W swojej trzeciej produkcji po raz trzeci sięgnął po swojego ulubionego aktora - Michaela Shannona, lecz tym razem pozwolił mu błyszczeć już tylko na drugim planie. Na pierwszym czaruje przede wszystkim Teksańczyk Matthew McConaughey (wreszcie dobra rola), oraz dwóch dzieciaków - Jacob Lofland (pierwszy raz na ekranie) i nieco Bieberowaty Tye Sheridan (debiutował w Drzewo życia Malicka). Towarzyszą im jeszcze takie nazwiska jak legalna blondyna Reese Witherspoon, czy dziarski dziadek Sam Shepard. Tyle o nazwiskach, na razie.

Mud, to ksywa/przydomek/imię przypadkowo odkrytego przez dwóch małolatów na niezamieszkanej wyspie w dolinie rzeki Mississippi tajemniczego mężczyznę. Ten szybko zyskuje ich zaufanie, a z biegiem czasu, oraz po kolejnych odsłoniętych kartach z jego przykrej historii życia, także sympatię i przyjaźń. Przyjaźń niezwykłą, bowiem szczerą, opartą na autentycznych relacjach "dorosły - dziecko" (sio pedofile). Trochę przypomina mi to klasę oraz styl starszych i mądrych filmów familijnych Disneya, co rzecz jasna jest dużym komplementem. Poza tym Nichols i w tym przypadku powiela swoje przyzwyczajenia oraz to wszystko czym czarował w Take Shelter. Opowieść, tym razem o wiele bardziej dynamiczną, z pogranicza filmów sensacyjnych i thrillera, znów przeciągnął do ponad dwóch, przyjemnie lecących godzin, jakby był to jego znak rozpoznawczy.

Ponownie mamy też do czynienia z długimi kadrami oraz wspaniałymi zdjęciami, o które nie było trudno, gdyż pejzaże i lokacje w jakich kręcono Mud same prosiły się o szczękoopadaizm. Ameryka przy ujściu Mississippi do Zatoki Meksykańskiej czaruje swoim rdzennym i prowincjonalnym pięknem oraz prostotą. Mieszkalne barki na rzece, małomiasteczkowy klimat, który, czy to za pośrednictwem akcentu miejscowych starszych, czy młodszych, pijaków, czy szwędających się po okolicach jedynego w miasteczku centrum handlowego dzieciaków, z każdą minutą dbały o niezwykły koloryt i błogość moich oczu. Nie sposób też uciec od wielu podobieństw zawartych w zeszłorocznym hicie Bestie z południowych krain. Podobny około rzeczny klimat, ogrom natury i Ameryka B, a może nawet i C widziana z perspektywy dzieci. Tam mała Hushpuppy, tu niezwykły duet - Ellis i Neckbone. Perfekcyjnie szczere i utalentowane dziecko na pierwszym planie = patent na sukces?


Poza fabułą i wątkiem iście sensacyjnym, o których pisać nie mam zamiaru, gdyż wszędzie można o tym przeczytać, podobają mi się pewne smaczki Nicholsa zawarte gdzieś między scenami, jakby w tle, jako uzupełnienie perfekcyjnej całości. Mam tu na myśli po pierwsze, sztywne zasady jakimi kierują się wszyscy mieszkańcy tej okolicy. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i godne wychowanie według szeregu tradycyjnych wartości. Dwójka młodocianych facetów, mimo, że nie posiada ani playstation, ani komórek jest autentycznie szczęśliwa, pełna życia i wigoru. Oboje zarażają pozytywną energią, pokazują, że w dzisiejszych czasach możliwe jest życie w oparciu o wartości, które dziś są pomijane i często wręcz opluwane, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miast krajów ponoć rozwiniętych. Oglądając film, kilka razy łapałem się na tęsknocie za moimi czasami nastoletniej niewinności, za wakacjami na wsiach, nad jeziorami, czy w lasach, z dala od miasta i jego naturalnych upośledzeń oraz niedoskonałości. W kapitalnej grze dwójki Lofland - Sheridan, dostrzegłem ogrom pasji, szczerości i nostalgii w której myślę, że każdy z nas lubi się czasem zanurzyć. To wielka rzecz umieć wydobyć taki stan ducha z aktorów-dzieci, które potrafią zarazić tym wszystkim dorosłych, często zgorzkniałych już odbiorców.

Podoba mi się także to jak reżyser i scenarzysta w jednej osobie ośmiesza jedno z naczelnych oraz fundamentalnych uczuć naszego człowieczeństwa jaką jest miłość. W filmie wielu się na niej zawodzi. Zwłaszcza mężczyźni. Młody Ellis, jego ojciec, pan Blankenship, w końcu tytułowy i najbardziej zaangażowany w nią Mud. Nie wiem czy to przypadek, może też jakieś prywatne rozliczenie się reżysera z jego przeszłością, ale w filmie zakochani i szczerze oddani faceci dostają mocno po dupie. Oczywiście trudno dostrzec w tym wszystkim kropki nad i. Nichols pod koniec odwraca kota ogonem i zaczyna się plątać w zeznaniach, ale ja chcę to odbierać po swojemu, gdyż bardzo mi się podoba tak postawienie sprawy: Romantyczni mężczyźni (jak dinozaury) - zawsze przegrywają. Inna rzecz jaka podoba mi się w tym filmie najbardziej to to, jak oczami młodego chłopaka poznajemy jak smakuje życie, radość, wierność, czym jest honor, cierpienie, ból oraz złamane serce. Świetny wachlarz najszczerszych i najbardziej pospolitych emocji. Duży plus właśnie za to, a może nawet zwłaszcza za to.

Kapitalnie przeniesiona na ekran opowieść. Świetna produkcja, dobór i gra aktorów, wspomniane już zdjęcia, oraz ponownie muzyka. Także i w tym przypadku Nichols zerżnął ze sprawdzonego już Take Shelter i użył jej jako dopełnienie całości, a nie w celu przejęcia inicjatywy. Myślę, że wszystko to można nazwać już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym i firmową zagrywką reżysera. Charakterystyczne zdjęcia-kadry-muzyka. I chyba właśnie dlatego wymieniłem go wtedy, na tej najebni jako jednego z moich ulubionych reżyserów. Z ogromną więc niecierpliwością czekam na kolejny film autorstwa Jeffa Nicholsa, a Mud, czy też Uciekiniera jak go ochrzczono nad Wisłą polecam bardzo. Chyba nawet bardziej niż Take Shalter.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,0




niedziela, 3 lutego 2013

A to Polska właśnie

Drogówka
reż. Wojtek Smarzowski, POL, 2012
118 min. Next Film
Premiera światowa: 14.12.2012
Dramat, Kryminał, Sensacja


"Próba przekupstwa policjanta na służbie w zamian za odstąpienie od wystawienia mandatu karnego jest w cywilizowanych krajach surowo karane i zabronione!" - "Na szczęście żyjemy w Polsce. U nas występuje czynnik ludzki."

Tak właśnie. Tylko ten jeden z około setki dialogów narodzonych pomiędzy stróżami prawa, a ślizgającymi się po jego krawędzi obywatelami pewnego kraju leżącego nad Wisłą, mógłby posłużyć za najlepszą skróconą recenzję najnowszego filmu Wojtka Smarzowskiego - Drogówka. Produkcji, która po miesiącach idealnego warzenia i podsycania emocji za sprawą krótkich i zabawnych spotów reklamowych podbijających niemal cały internet, wyraźnie przyśpieszyła bicie naszych serc. W końcu jest, kolejny cios w polskie, żółte, jeszcze pełne poradzieckich plomb zęby. Boli. Ma boleć i będzie boleć jeszcze długi czas, przynajmniej do momentu, w którym publiczną pałeczkę przejmą nowe, być może jeszcze nienarodzone pokolenia, których w trakcie dorastania nie dosięgną macki dzisiejszej do cna zepsutej i zdegenerowanej sceny politycznej, a także polskie demony kreujące dzisiejszą patologiczną rzeczywistość. Czyli prawdopodobnie nie stanie się to nigdy, ale próbować trzeba.

Po tak niekwestionowanych hitach jak Wesele, Dom zły i Róża, po których za każdym razem musiałem zbierać dolną szczękę gdzieś z ciemności rzędów foteli kinowych, tym razem oczekiwałem na Drogówkę z trochę większym spokojem i cierpliwością jakiej się nawet we własnym posiadaniu nie spodziewałem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że gdy w końcu wybije godzina W, będę miał do czynienia z dziełem wielkim i skończonym, oraz, że pani od sprzątania ponownie będzie musiała mnie zbierać z podłogi kina wraz z rozsypanym przez kogoś popcornem. Już na wiele miesięcy przed premierą wszystko wskazywało na to, że własnie tak będzie. Przede wszystkim dlatego, że ponownie staną przed nami te same, wybornie wypromowane przez Smarzowskiego, doskonale nam przecież znane nazwiska aktorów, którzy gdyby nie on, nadal graliby pewnie najwyżej w podrzędnych polskich serialach rangi sitcom, tudzież ewentualnie w marnych komediach niedbale opowiadających o Polsce B, czy nawet C, bo tej chyba jest w naszych granicach absurdu obecnie najwięcej. Za sukcesem Drogówki przemawiały także zwiastuny kinowe i wspomniane zabawne spoty reklamowe. W końcu też, za Smarzowskim była cała jego dotychczasowa filmowa przeszłość, która im bliżej teraźniejszości, tym bardziej krystalizowała się i rosła w naszych oczach. Wesele pozwoliło widzowi zapoznać się z jego nazwiskiem, Dom zły nakazał nam je zapamiętać, Róża zaś wielbić, natomiast Drogówka miała postawione przed sobą tylko jedno zadanie - za wszelką cenę dochować wierności.

I ja tą wierność Panie Wojtku, z wielkim ukłonem do samej ziemi oraz z nieskrywaną satysfakcją zachowuję. Ponownie spłodził Pan film, który mimo, iż całymi garściami czerpie pomysły, oraz kseruje liczne schematy sprawdzone już w poprzednich filmach, sprawia mi jednocześnie ból i dostarcza błogiej satysfakcji. Uczucie jakie towarzyszy mi oglądaniu filmów Smarzowskiego mogę porównać do wyczekiwanego przez cały miesiąc dnia wypłaty w pracy, której przecież z natury nie cierpię i nie chcę do niej przychodzić, gdyż nie jestem do niej stworzony. Pracuję jednak, żeby mieć za co żreć, a filmy oglądam, by doświadczać takie kinematograficzne katharsis jak u Smarzowskiego.


W Drogówce, która przez długi roboczy czas nosiła imię 7 dni, ponownie musimy wlepiać ślipia w patologiczną degrengoladę oraz podziwiać wstrętnego tasiemca pożerającego nasz piękny kraj. W każdej chwili, każdego dnia, nawet dokładnie w tej sekundzie jaka stuknęła nam na zegarkach jesteśmy zjadani, oraz bezpruderyjnie przeżuwani przez różne odmiany zła. Przez rakotwórczą korupcję, litry, co ja gadam, przez morze przelewanej wódy z banderolą, czy też bez niej. Przez jebanych dwulicowych polityków, upolitycznione media, oraz przez wszelki, doszczętny upadek wartości moralnych reprezentowany przez nową falę polityki miłości i dewiacji. Oczywiście Smarzowski lubi wszystko przejaskrawiać, nie opowiada nam banałów pisanych zwykłą czcionką, jakimś stonowanym Arialem. On wali po oczach krzykliwym Caps Lockiem, w dodatku pogrubionym i z pięcioma wykrzyknikami na końcu zdania. Ale mnie osobiście to nie wadzi. Mało tego, tak jest nawet lepiej. Dostajemy po mordzie mocniej, krew z naszych rozbitych nosów leje się naturalniej i bardziej spektakularnie, a smak wymiocin, wódy i spermy (nie, nie wiem jak smakuje) wali w nas fetorem wylewającym się wprost z ekranu z tak intensywną wonią, że owa lekcja życia jaką otrzymujemy od Smarzowskiego, będzie nam się odbijać czkawką przez długie miesiące, by nie napisać, że lata.

Tak w ogóle i na lekkim marginesie, to osobiście uważam, iż polskiemu społeczeństwu potrzebna jest czasem tego typu terapia szokowa. Wysoce pożądany jest też zamordyzm, a nie ciągłe luzowanie lejców. Raz na pewien czas należy nam się solidne przetrzepanie tyłków. Już sam Winston Churchill mawiał o nas, iż jesteśmy narodem wspaniałym w nieszczęściu i najnikczemniejszym z nikczemnych w chwilach powodzenia. I ja się z nim zgadzam. Wielkich Polaków i wielkie chwile w naszej historii dostrzegam przede wszystkim w okresie klęsk, wojen i rozbiorów. Obecnie, gdy żyjemy w rozmiękczonych (zwłaszcza obyczajowo) czasach, skoncentrowaliśmy się jedynie na własnych tyłkach, kredytach hipotecznych, na oglądaniu Mam talent w TVN i śledzeniu poczynań marnej jakości życia celebrytów w kolorowych czasopismach za dwa złote. Dzięki temu "elita" tego kraju oraz media głównego nurtu mogą z nami robić właściwie to, na co mają w danej chwili ochotę. Jesteśmy ciągle manipulowani i wiecznie oszukiwani, przez wszystkich, w imię jedynego słusznego porządku świata do którego i tak nie mamy prawa wstępu. Tak bardzo się już do tego stanu rzeczy przyzwyczailiśmy, że właściwie pogodziliśmy się już z tym smutnym faktem i na co dzień żyjemy utopią, sprawami drugorzędnymi. Rozprawiamy najwyżej na tematy zastępcze, o umiejętnie rozpuszczonej nad naszymi głowami zasłonie dymnej skrywającej prawdziwe oblicze ziemi... tej ziemi.

Odnoszę smutne wrażenie, że jako społeczeństwo nie mamy już siły ani chęci, by się podnieść z kolan, a gdy tylko jakieś środowisko postanowi się samo w sobie zebrać i wykrzyczeć coś wspólnie na ulicach miast, z marszu jest pacyfikowane przez rząd i służące im media, a przez resztę społeczeństwa z bólem spychane jest na margines. Nasza obojętność widoczna jest najbardziej podczas wyborów. Nie wierzymy już w nic, ani nikomu. Rządzi nami pieniądz. Tylko on najwyższy, tylko on jest panem. To wszystko właśnie jest przez "nich". To "oni" nas oszukali i do siebie zniechęcili. I myślę właśnie, że Smarzowski poprzez swoje filmy stara się nas z tego letargu oraz niechciejstwa zwyczajnie wybudzić. Jebie nas pięścią w twarz, kolanem w przyrodzenie i na koniec poprawia z dyńki. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nam się ten spuszczany nam wpierdol w ogromnej większości naprawdę podoba, co tylko potwierdza moją teorię, że zawsze musimy być pod czyimś butem. Dla naszej zdrowotności i trzeźwości na umyśle rzecz jasna.

I Smarzowski kopie nas zaiste świetnie. Przerysowuje nas samych oraz dorabia ołówkiem wąsy i rogi. Tym razem wziął na tapetę policjantów, którzy będąc powołani do tego, by nas chronić (a nie tylko ganić), stoją na straży konstytucyjnego prawa i płynących z tej okazji obowiązków. Reżyserowi udało się wyłuskać z ich psiarskich charakterów coś więcej niż tylko klasyczną ludzką słabość do taplania się w babilońskiej przyjemności. Skoncentrował się na swoich bohaterach o wiele lepiej niż chociażby Pasikowski w swoich Psach. On tych wszystkich facetów w mundurach, którzy przecież powinni wzbudzać w nas poczucie bezpieczeństwa oraz zaufanie, namaścił całą polską patologią tkwiącą w genach począwszy od Sołtysa-pijaka w Wypizdowie Wielkim, na skorumpowanym Ministrze Spraw Byle jakich kończąc. Siedmioro policjantów ze stołecznej drogówki i siedem grzechów głównych. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu (w chlaniu!), gniew oraz lenistwo.


Bez płynu zmiękczającego i proszku do prania, kolor, czy biały, wszystko to razem pierdoli się jednocześnie w blaszanej puszce wirującej 1600 razy na minutę. W niej wszystko jest złe, brudne i zepsute, a to, co wydaje się być w tym świecie ascetycznie czyste i moralnie dobre, jest tylko iluzją. Smarzowski specjalnie podkręca tempo wirowania pralki i kreuje naszych policjantów na tych, których polskie społeczeństwo obawia się najbardziej. Czyli na bandytów, pijaków, gwałcicieli i kiboli. Kumuluje sumę wszystkich naszych strachów i żongluje nimi w poszukiwaniu pierwiastka jakiejś normalności i szczypty etycznej czystości, lecz tej okazuje się nie ma tu wcale. W tym świecie tylko zło zwycięża i tylko zło rozdaje karty. Nie masz się co łudzić jeden z drugim, bo i tak przegracie. W bardzo szybkie i dynamiczne kadry wplątane są też setki starannie przygotowanych obrazów-wycinków z naszej Polski właśnie. Tej skorumpowanej, pełnej absurdu i niedorzeczności, skąpanej we wszechogarniającej patologii. Posłowie jeżdżą na bani i są bezkarni, duchowni oddają się uciechom cielesnym w burdelach, koncesje na budowę autostrad wydawane są pod stołami w kopertach, a rumuńskie Aro wygrywa przetarg na dostawę samochodów dla polskiej policji. Smarzowski zebrał z naszej aktualnej polskiej rzeczywistości całą długą listę żywych tematów i licznych niedorzeczności, oraz w niezwykle umiejętny sposób przemycił je wszystkie na duży ekran, choćby w kilkusekundowych przerywnikach. Miałem wyborną zabawę wychwytując te wszystkie smaczki w trakcie oglądania filmu.

Trochę tylko przesadzono w nagrywanie wszystkiego i przez wszystkich swoimi smartfonami. Każdej interwencji, każdego zatrzymania i każdej alkoholowej libacji. Rozumiem konwencję i zamysł, bardzo słuszny zresztą, ale chyba jest tego ciut za dużo, by całość uwiarygodnić w moich dość wybrednych i zdystansowanych do świata rzeczywistego oczach. Ale to w sumie mało istotny zarzut, na szczęście reszta gra i trąbi. Zwłaszcza aktorsko. Tu jest prawdziwa ekstraklasa. Mimo, że we wszystkich filmach Smarzowskiego przewijają się praktycznie ciągle te same nazwiska, to oglądanie ich praktycznie w komplecie w każdym kolejnym jego filmie sprawia mi coraz większą frajdę. Dość mam Karolaków, Szyców i Adamków na ekranie. Zdecydowanie bardziej wolę gapić się na obscenicznego Jakubika, na Zenka ze Złotopolic Bartłomieja Topę, który gdyby nie Smarzowski, dalej byłby najwyżej tym przygłupim chłopkiem spod sklepu, a tak, może teraz swobodnie konkurować z Lindą w scenicznej charyzmie. Perfekcyjnie naturalny Eryk Lubos, czy otumaniony alkoholem przez niemal cały film Jacek Braciak, to aktorzy przez wielkie, majestatyczne A, którzy za to, że wydobyto ich nierzadko z aktorskiej 3 ligi, odwdzięczają się teraz Smarzowskiemu nieprawdopodobną pracowitością i charakterem jakiego nie łatwo jest dziś doświadczyć na wielkim ekranie, zwłaszcza tu, w kraju nad Wisłą.

Zastanawia mnie także trochę to, że polska policja od tak oddała producentom własny, często najlepszy sprzęt jaki mają obecnie w posiadaniu. Nawet pozwolili skasować swojego znów nie aż tak starego Forda Focusa, pewnie i tak wybrakowanego, ale jednak, i wszystko po to, żeby ostatecznie zostać zaoranym od A do Z. Nawet biorąc pod uwagę dużą poprawkę na oczywiste wyolbrzymianie przez Smarzowskiego patologicznych zjawisk występujących w polskim społeczeństwie oraz w licznych grupach zawodowych i klasowych, to i tak po obejrzeniu Drogówki w głowie pozostaje chyba jednak więcej niesmaku skierowanego pod adresem polskiej policji, aniżeli miłości, szacunku, czy choćby grama sympatii do munduru. Ale ja akurat mogę być w tym względzie mało wiarygodny, gdyż z natury oraz z prywatnych powodów nie lubię i nie szanuję polskiej policji w ogóle. To jest już jednak mój problem.

Bardzo brudny to film, tak jak brudny jest kraj w jakim żyjemy i który tak bardzo kochamy oraz nienawidzimy jednocześnie. Smarzowski z mopem w ręku zdaje się jakby chciał go trochę wyczyścić i wypucować jego karoserię, lecz także i to nie wystarcza, by go ostatecznie naprawić. To co w nim nie gra jest głęboko skryte pod maską. Tu potrzebny jest porządny mechanik i nowe części, a nie myjnia ciśnieniowa. Wszelkie zło jest zakorzenione w naszych genach i przekazywane z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Zawsze będziemy chcieli wywinąć się od płacenia mandatu, wygrać prestiżowy przetarg w firmie, posiadać lepsze auto, oraz zawsze będziemy chlali i zdradzali własne żony. Może po prostu tacy już jesteśmy i musimy się z tym faktem pogodzić? Mam jednak szczerą nadzieję, że Smarzowski będzie z "polactwem" walczył nadal, oraz, że będzie to robił równie dobrze jak dotychczas, czyli mądrze, bez kompleksów, kompromisów i z jajami. Jakże bardzo ich brakuje w polskim kinie. Tym bardziej należy docenić cały trud włożony w produkcję Drogówki. Ta zasługuje u mnie nawet na szóstkę, także za świetnie ukazany klimat mojej ukochanej Warszawy, tej trochę innej, różniącej się od jej przesłodzonych odbić w krzywym zwierciadle występujących w tanich komediach romantycznych. Nie mniej jednak stawiam pięć, ale tylko dlatego, żeby przypadkiem nie zabrakło mi skali przy ocenianiu jego następnych filmów. Wiem, że Smarzowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie raz mnie zaskoczy. Szacun facet i do zobaczenia.

5/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,9



środa, 24 października 2012

28'WFF - Pokłosie

Pokłosie
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2012
107 min. Monolith Films
Polska premiera: 9.11.2012




Ciężko trawię filmy o Holokauście. Nie lubię tej tematyki w kinie, w książce, na małym ekranie, czy w czasopiśmie. Uwiera mnie ten temat swoją nachalnością. Przeraża mnie, że świat nadal chce i nakazuje innym rozliczać się z tej traumy, jednocześnie zapominając o innych, nie mniej licznych ofiarach okrutnej i krwawej rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku. II WŚ pochłonęła ponad 72 mln. ofiar na całym świecie, z czego niecałe 6 mln. to byli Żydzi. Polaków zginęło łącznie ponad 4 mln, a jak doliczymy tych, którzy zostali zlikwidowani przez NKWD zaraz po wojnie, to wyjdzie na to, że my Polacy, mieliśmy swój własny Holokaust i to wcale nie mniej tragiczny w skutkach. Ale to nie my jesteśmy dziś ofiarami w oczach świata i Europy. Jest nim naród wybrany, który uczciwie trzeba przyznać, ciężko sobie na to miano zapracował. My w nagrodę za własny heroizm i waleczność dorobiliśmy się definicji polskich obozów zagłady oraz antysemityzmu wysysanego z mlekiem matki. Zamiast więc walczyć z tymi krzywdzącymi nas i kłamliwymi stereotypami, sami podkładamy głowę pod topór, padamy na kolana i błagamy o wybaczenie.

Nie chcę się na to godzić. Niby dlaczego mamy przepraszać? I za co? Za tych pięćdziesięciu chłopów, którzy zabili 300 Żydów w Jedwabnem? Jak się ma ten oczywiście jak najbardziej haniebny czyn do przeszło 5 milionów straconych Żydów przez nazistów? Jak ma się „nasze” okrucieństwo do 2500 uratowanych żydowskich dzieci przez Irenę Sendlerową? Przed wojną byliśmy wielokulturowym, jednym z najbardziej tolerancyjnych narodów w Europie który potrafił współegzystować z liczną mniejszością żydowską obecną na naszych ziemiach. Żydów nie lubi dziś prawie cały świat, u nas też, a jakże, ale to właśnie o Polakach mówi się młodym Izraelczykom w ich szkołach, że byli współodpowiedzialni za holokaust, a na ulicach szerzy się wszechobecny antysemityzm. Kto więc tu bardziej nakręca spiralę nienawiści?

Nie chcę padać na kolana, uważam, że nie powinienem, tak jak nie powinien tego robić żaden inny Polak (pomijam komunistyczne i antypolskie szumowiny). Nie chcę przepraszać za Jedwabne. Nie czuję takiego obowiązku ani wewnętrznej potrzeby. Chcę sprawiedliwości, jak każdy, jak Żydzi również, ale to nie ja jestem autorem pogromu w Jedwabnem sprzed 60 lat. Nie zabił ich wtedy także polski rząd na uchodźstwie, ani żołnierze Wojska Polskiego, czy polska inteligencja, nikt z kim można się teraz identyfikować, poczuwać do dziejowej współodpowiedzialności. Tego mordu dokonało 50 mieszkańców małej wsi z dzisiejszego powiatu łomżyńskiego i to z inspiracji trzech zdrajców, byłych współpracowników radzieckiego NKWD. Za ten mord po latach przeprosił już prezydent Kwaśniewski a winni zostali osądzeni. Nie twierdzę że powinniśmy o tej tragedii zapomnieć, celowo odrzucić od siebie i udawać, że nas to nie dotyczy. Pamiętajmy. Ale nie wstydźmy się za nią przesadnie i nie przepraszajmy rytmicznym echem.

Jeśli już jednak ktoś tak bardzo chce się poczuwać do odpowiedzialności i pragnie naprawiać cudze błędy z przeszłości, to niech będzie konsekwentny. Niech upomni się też o słowo przepraszam od Rosjan, za dziesięcioletnie czystki, grabieże, mordy naszych ojców i gwałty na naszych matkach. Za Katyń, za pomylenie i zbesztanie ciał smoleńskich, za liczne błędy oraz niedociągnięcia w śledztwie oczerniającym tylko i wyłącznie stronę polską. Niech nie zapomni poprosić współczesnych Niemców o słowo przepraszam za zniszczenie naszej stolicy przez ich przodków oraz za wyrżnięcie w pień połowy kraju. Anglików za swoją bierność i ostateczną zdradę, a Francuzów za tchórzostwo oraz oddanie Stalinowi wschodniej i centralnej Europy bez walki. Po dziś dzień nie usłyszeliśmy od nikogo choć jednego słowa przepraszam. Nie otrzymaliśmy żadnego odszkodowania za wyrządzone nam krzywdy. Nie powstała też na nasz temat ani jedna rzetelna zagraniczna produkcja filmowa która wyznałaby wszystkie grzechy, przeprosiła Polskę i prosiła ją o wybaczenie. Mało tego. Nie doczekamy się tego już nigdy i od nikogo. Niestety nie zasługujemy na słowo przepraszam. Nawet specjalnie nie chcemy go usłyszeć. Każdy kto dziś cofa się pamięcią do poprzedniego wieku z garścią roszczeń i zażaleń uznawany jest z marszu za oszołoma. „Nie domagajcie się przeprosin, sami przeproście!” Dziękuję. Postoję.

Tomasz Gross, autor szalenie kontrowersyjnej książki Sąsiedzi, którą inspirował się Władysław Pasikowski, tak jak i całe wielobarwne środowisko jego licznych zwolenników uparcie twierdzą, że Polska i Polacy musieli się w końcu zmierzyć z traumą z przeszłości. Że czas najwyższy rozliczyć się z naszymi grzechami i że jesteśmy to Żydom po prostu winni. Być może. Tylko jak dla mnie, słowo przepraszam dysponuje największą mocą tylko i wyłącznie gdy pada po raz pierwszy i zarazem ostatni. Gdy ktoś przeprasza drugi raz, trzeci, piąty za to samo, jest to już majaczeniem głupca. Słabego głupca. Przeprosiliśmy raz. Bardzo oficjalnie i uroczyście. Uczynił to prezydent w imieniu całego narodu polskiego klęcząc pod pomnikiem w Jedwabnem. Wystarczy.

Zadziwia mnie upór ludzi wychowanych na utopijnej wizji tolerancji dla których słowo przepraszam jest wytrychem do drzwi prowadzących do ich definicji perfekcyjnego świata. Zatrważa mnie ich krótkowzroczność, wręcz zamierzona i w pełni kontrolowana ślepota która nie może, lub prędzej, nie chce dostrzec drugiej strony ciężkiego medalu. Chcą przepraszać Żydów, przy okazji wbić szpilkę innym dumnym Polakom, ale nie chcą już dostrzec cierni tkwiących w zadkach swoich idoli. Czy te osoby chcą też może przepraszać Żydów za ich zajęcie i okupację ziem Palestyny, oraz za masowe mordy na Palestyńczykach? A może za Strefę Gazy, która jest rezerwatem dla ludzi o ograniczonych swobodach obywatelskich? Co z przeprosinami Żydów za wybudowanie przez nich samych wielkiego muru na wzór hitlerowskiego getta i za bezprawne powstanie ich państwa? Poproście ich, aby nakręcili film o tym, jaki wpływ na obecne stosunki świata arabskiego z cywilizacją zachodnią miało powstanie państwa Izrael. Nie. Wybaczcie. Nie przeproszę. Nigdy.

Dlatego właśnie z inspirowanym wydarzeniami w Jedwabnem Pokłosiem Władysława Pasikowskiego miałem i w sumie nadal mam ogromny problem. Ten film po prosu musiał powstać, wiem o tym doskonale. Siedem lat trwało zbieranie funduszy a ja czekałem na dzień sądu ostatecznego. Doczekałem się go w ramach WFF. Zastanawiałem się jednak kilka dni czy skorzystać z okazji i iść do kina, by wraz z twórcami filmu przepraszać za Jedwabne i antysemityzm oraz jeszcze za to płacić. To była dość trudna decyzja. Rozmyślałem nad tym, czy ze swoim poglądem na historię Polski, jak i świata w ogóle, wyposażony we własną, lekko sprzeczną z wiodącymi w mediach trendami filozofią i ideałami, czy aby nie strzelę sobie tym do własnej bramki? Ale też z drugiej strony, bo zawsze jest jakaś, nie lubię patrzeć na świat w surowy, zero-jedynkowy sposób. Staram się czasem zajrzeć nawet do obozu moich potencjalnych wrogów ideologicznych, by sprawdzić ich nastroje i punkt widzenia na to samo nurtujące mnie zagadnienie. Strasznie irytuje mnie nachalna propaganda nawet głoszona w teoretycznie bliskim mi świecie prawych zasad i cnót moralnych. Dlatego dla zachowania czystości i jasności na umyśle, oraz dzięki wewnętrznej potrzebie spojrzenia na całość zagadnienia widzianego z dwóch perspektyw, postanowiłem zaryzykować i udałem się na uroczysty pokaz festiwalowy.

I jak na złość, po obejrzeniu filmu moich problemów i moralnych zagwostek wcale mi nie ubyło. Wręcz przeciwnie. Mam ich teraz jeszcze więcej niż przed seansem. Sam nie wiem jak mam ocenić ten film. Cokolwiek o nim zaraz napiszę, będzie zapewne niemiarodajne, niepełne i być może też nie do końca uczciwe. Ale jako, że jestem jednostką ludzką spaloną nieco innym słońcem, nie mam zamiaru się z tego powodu przed nikim kajać ani też udawać kogoś, kim w istocie nie jestem. Żeby jednak zachować pozory względnej uczciwości i rzetelności, na których tak na marginesie, wcale mi nie zależy, to podzielę Pokłosie na dwie części. Merytoryczną, drugą zaś czysto techniczną. Tak będzie wygodniej.

Co do merytoczności, to w zasadzie już się trochę w pierwszej części tekstu wypowiedziałem. Byłem i nadal jestem na nie w publicznym tarzaniu się w historii naszego antysemityzmu, którego według mnie nie ma ani większego, ani też mniejszego niż gdziekolwiek indziej na świecie. Bałem się mocno uwierającej moją narodową wrażliwość antypolskiej ekspresji której się spodziewałem w liczbach hurtowych, ale o dziwo, aż tak wiele się jej nie dopatrzyłem. Jest trochę ideologicznych "przeszkadzajek", idzie jednak je zaakceptować. Czyli jakby zaskoczenie. W tym miejscu gładko przechodzę do części drugiej oceny Pokłosia. Film od strony czysto technicznej, oceniając go tylko i wyłącznie w sposób kinematograficzny, jest po prostu świetny. Tak właśnie. Pasikowski wraz z innymi zasłużonymi dla polskiego kina tuzami, Allanem Starskim (scenariusz) i Pawłem Edelmanem (zdjęcia), stworzyli wizualny majstersztyk. Musieli dopinać budżet podróżując po całym niemal świecie. W sukur przyszły im m.in. radzieckie, przepraszam, rosyjskie konsorcja, które widnieją na końcowych napisach i tylko dodają oliwy do ognia. Parę groszy dołożył też PISF, do którego tak na marginesie mam nawet mały prywatny żal, gdyż nie chciał dać ani złotówki m.in. na film o Generale Pułaskim, czy też o Historii Roja, której powstanie Instytut cały czas skutecznie blokuje, ale na pogrom Żydów przez Polaków dofinansowanie się u nich znalazło. Ale mniejsza o większość. Pokłosie, zwane pierwotnie Kadiszem, miało ostatecznie rozliczyć Polaków z mordem na Żydach. I robi to wbrew sporej części polskiego społeczeństwa oraz przy poklasku establishmentu i środowiska GW, ale na szczęście i o dziwo, robi to w całkiem akceptowalny przeze mnie sposób. Uff…

Nie wiem co się Pasikowskiemu stało, że raptem postanowił po długich jedenastu latach powrócić na wielki ekran i to z takim właśnie tematem. Może celowo chciał wywołać szok, zaznaczyć swoją obecność i wzbudzić kontrowersje, wszak zawsze lubił ten poziom gęstej ekspresji. A może też ktoś go do tego namówił, nie wiem, chętnie się tego dowiem, ale nie ukrywam, że w pierwszej chwili mocno byłem tym faktem zasmucony. Ceniłem go i chciałem dalej oglądać, ale niezupełnie w takim wydaniu. Jednak nawet nie odstawiając na bok swoich ideologicznych uprzedzeń okazało się nagle, że film wyszedł mu nawet strawny, sprawny i wytrawny. Scenariusz autorstwa Edelmana, luźno nawiązujący do literackiego pierwowzoru Grossa, jest wyjątkowo mocny, zgrabnie napisany i w zuchwały sposób przeniesiony na ekran. Nie atakuje widza polskim, antysemickim jadem, jednak tu i ówdzie uwiera go trochę w tyłek. Być może momentami zalatuje też naszą zaściankowością, ale też bez jakiegoś poczucia wielkiego niesmaku. W każdym bądź razie, miałem się w trakcie oglądania filmu całkiem spokojnie. Ciśnienie w żyłach nie rozsadzało a pięści się same nie zaciskały. Nie mniej jednak odpuściłem sobie dyskusję po seansie z udziałem historyka, socjologa i aktorów. Dmuchnąłem na zimne.

Opowieść o odkrywaniu bolesnej tajemnicy małej wsi sprzed lat, którą próbują rozgryźć dwaj zupełnie różni od siebie bracia Kalina, ogląda się z dużym zaciekawieniem i prawdziwą przyjemnością. Mroczny klimat oraz liczne naleciałości gatunkowe z klasycznych thrillerów, filmów grozy oraz kryminału i sensacji, stawiają Pokłosie na półce z innym, bardzo podobnym do niej tytułem jakim jest według mnie Dom Zły. To w istocie bardzo dobra rekomendacja. Świetny i mocny scenariusz, kapitalne zdjęcia, gra aktorów wszystkich planów, zwłaszcza Ireneusza Czopa, bo Maciej Stuhr, mimo, że zagrał poprawnie, jakoś nie pasował mi do powierzonej mu roli wiejskiego chłopka. Emocje stopniowo narastają i trzymają w napięciu do samego końca. Film nie ma jałowych przestojów, wszystko jest przemyślane od początku po kres czarnego ekranu, acz kilka scen z samego końca wyciąłbym w pień. No cóż. Do Pokłosia trzeba podchodzić z dużą mądrością, wiedzą i anielską cierpliwością. Zamiast traktować go jako semicką i antypolską propagandę, chciałbym nazywać go solidną, polską produkcją, opartą na rzetelnie odwzorowanym, acz kontrowersyjnym scenariuszu. Problem w tym, że film zapewne zostanie wykorzystany do walki z szeroko rozumianym antysemityzmem, przez co istnieje duże ryzyko, że przez to zrobi się wyjątkowo niestrawny.

Pomimo tego, że wolałem, aby ten film nigdy nie powstał i nadal traktuję go jako zło konieczne, to jednak po dogłębnym przemyśleniu uważam, że skoro już jednak jest, powinniśmy się cieszyć z tego, że nie nakręcili go Izraelczycy, Rosjanie, czy Niemcy. Nie jest to obraz stricte antypolski jaki mógłby być, lub jaki chcieliby aby był, nie mniej jednak definicja polskiego patriotyzmu kreślona przez Pasikowskiego jest mi daleko odległa i się z nią nie identyfikuję. Nie czuję dumy, nie odczułem nawet chwili zadumy w trakcie napisów końcowych. Czuć za to zachowawczość, jakby bano się przekroczyć niebezpieczną granicę po której jest już tylko publiczny lincz i niska frekwencja w kinach. Osobiście dumę w kinie poczuję dopiero gdy zobaczę podobnie skonstruowany film np. o 150 tyś. Polakach zamordowanych na Wołyniu, o ofiarach wojny polsko-bolszewickiej, lub o kampanii wrześniowej. Chciałbym być dumny nawet z naszych narodowych bolesnych traum i z krwawej historii Polski. O tym nikt przecież za nas filmów nie nakręci. A już na pewno nie Żydzi. Ale cóż. Może kiedyś. Póki co Pokłosie musi zmierzyć się z polskim widzem. Nie będzie mu łatwo. Od strony konstrukcyjnej jest całkiem niezłym filmem, ale powstaje on w bardzo złych czasach, w samym środku wojny polsko-polskiej. Zostanie z pewnością wykorzystany przez obie strony konfliktu, na czym albo szalenie straci, lub wiele zyska. Osobiście obstawiam to pierwsze. Tak czy owak ma przerąbane. Czy udźwignie ten ciężar? Za trzy tygodnie wszystko będzie już jasne.

3/6



poniedziałek, 3 października 2011

Znikający punkt

Drive
reż. Nicolas Winding Refn, USA, 2011
100 min. ITI Cinema
Polska premiera: 16.09.2011



Nigdy nie zakochujcie się w mężatkach. Murowane kłopoty. To do samczych instynktów. A co do was samice... Nawet o tym nie myślcie. Co prawda wujek dobra rada ze mnie marny, bo też i sam dobrych rad zwyczajowo nie słucham, a nawet specjalnie nie staram się ich szukać, ale już dajmy na to taki Duńczyk, Nicolas Winding Refn, może i jeszcze mało popularny nad Wisłą (ale już nie długo), pokazuje w trochę przewrotny sposób, jak takie harce zwyczajowo się kończą. Przy okazji lansuje na piedestał nową gwiazdę filmów o „małomównych szorstkich facetach w skórzanych kurtkach i samochodowych rękawiczkach z wykałaczką w buzi”. I to tak wiecie, z przytupem.

Ostatnią tak wyrazistą postacią był chyba Sylwek Stallone w roli Mariona Cobretti’ego w filmie Cobra. No ale to był rok 1986 i jeszcze jadałem na śniadanie zupy mleczne na letnich koloniach zakładowych, a Reprezentacja Polski zacięcie walczyła o realną możliwość wyjścia z grupy na mundialu. Możliwe, że kogoś pominąłem (tylko błagam, nie piszcie, że Vina Diesela) ale też, jeżeli nikt inny nie przychodzi mi do głowy, tzn. że zwyczajnie nikt na to miano sobie nie zasłużył. A to w sumie dość dziwne, bo jakby się nad tym teraz głębiej zastanowić, to my – faceci, już od czasów VHS lubiliśmy filmy o macho menach w ciemnych okularach, którzy na ekranie i za kierownicą fajnych sportowych bryczek, realizowali nasze chłopięce, nigdy niespełnione marzenia. Ganiali w pojedynkę złe charaktery, rozkochiwali w sobie piękne niewiasty, robili wielkie bum, a tumany kurzu i zapach spalonych gum waliły w nas tak, że aż trzeba było się przed telewizorami zasłaniać rękoma. Kobiety też to kochały. Tzn. ich, tych macho menów w skórach i szerokich barach, przez których omyłkowo wykrzykiwały ich imiona podczas własnego szczytowania (współczuję każdemu bez wyjątku). Dlaczego więc do jasnej cholery, tak niewielu się ich przez te wszystkie lata przewinęło na kinowych ekranach?

Klasyczne pytanie zadane w głuszę. W sumie nie oczekuję nań odpowiedzi, gdyż wygląda mi na to, że się wreszcie Panowie i Panie doczekaliśmy. Tak. Nowy idol, mistrz kierownicy i ciętej błyskotliwej riposty. Znikający punkt na białym ekranie, Ryan Gosling, jak mało kto na to miano sobie akuratnie zasłużył. I już piszę dlaczego.

No, przede wszystkim dlatego, że nie ma w zasadzie żadnej konkurencji. Jest ładniutki. Nie to że mi się podoba, ale wiem, że na bank podoba się kobietom. Na jego widok wydają pewnie z siebie takie dziwne i lekko ochrypłe „grrrrr”. Mogę się o to założyć. Świeżo namaszczony macho men jest zasadniczo miły, z natury sympatyczny i tajemniczy, nie wiele gada, ale to akurat plus, nie będzie zanudzał przy kolacji o piłce. Chyba nie pije i nie pali (choć w latach 80-tych nie można było zostać macho menem bez tych nawyków), jest pracowity i uczynny, miękki za dnia i twardy kiedy potrzeba (no wiecie), potrafi dać w mordę i zająć się dzieckiem. To tyle jeśli chodzi o kobiece wymagania. A co do naszych, tych prymitywnych i męskich. Umie jeździć, walić w ryj, na widok jego spojrzenia inni głupieją, ma fajne auto, dłubie w silnikach, nie kładzie mleczka na twarz i nie uczęszcza do solarium, ma kurtkę ze skorpionem na plecach (to akurat mi się nie podoba, ale nie wiedzieć czemu, zwraca na siebie uwagę), no i… podoba się naszym kobietom. No dokładnie. Te miotły widzą w nim nasze własne alter ego, które zostało przed laty szczelnie zamknięte w naszych wyobrażeniach o samych sobie. Co na swój sposób może być miłe. Choć też nie musi.

Ale tak po prawdzie, cała zasługa w wykreowaniu nowego asa kierownicy leży po stronie reżysera. Refn stworzył tą postać na podobieństwo naszych marzeń. Gosling ją tylko perfekcyjnie zagrał. Mroczny klimat ciemnych ulic Miasta Aniołów, oddech ośmiocylindrowych widlastych silników, stopniowo zagęszczająca się intryga i zagadkowe stany emocjonalne niewzruszonego drivera, zdecydowanie wyróżniają się z tłumu filmów o podobnej formie i budowie. Właściwie to trudno nazwać Drive pełnoprawnym filmem akcji. To nawet niezupełnie jest sensacja. Ma niby wszystkie niezbędne składniki, by nazwać go w taki lub inny sposób, no ale do licha, to jednak jest chyba przede wszystkim dramat. Dramat akcji. Nie. Dramat sensacyjny. Albo inaczej. Może jest to melodramat z lekkim psychologicznym zarysem i z elementami sensacyjnego kina akcji? Chyba jednak za daleko zajechałem.

Drive wyróżnia się właśnie tą swoją nieliniowością. Można powiedzieć, że Refn jak przystało na rodowitego europejczyka, zrobił film oparty na amerykańskiej legendzie (no wiecie, Los Angeles jako miejsce akcji, typowy amerykański macho i tylko amerykańskie samochody) w europejskim stylu. Nie ma wybuchów, ani wielkich strzelanin. Rządzi tu raczej długa wymowna cisza, trochę jak w polskich filmach, czyli nuda. Także skąpa ilość dialogów, charakterystyczna pauza między scenami, oraz przeciąganie poszczególnych kadrów aż do niemoralnego maksimum. Rodzi to jednak klimat i przyjemną inność. Całość świetnie komponuje się z obsadą aktorską (kapitalna po raz kolejny młodziutka Carey Mulligan) i dość nieszablonową muzyką. Żaden tam patos i dostojność, żadna orkiestra, wzniosłe pianino, czy energetyczny jazgot gitar. Na ciemnych ulicach LA gra stylizowany na lata 80-te electro-pop. Trochę kiczowaty w pierwszym zetknięciu, ale też mimo wszystko, skutecznie dokładający cegiełkę do budowy tej naprawdę świetnej i solidnej konstrukcji.

A teraz to co mi się w tym filmie nie podobało. Błędy. Nie wiele, ze dwa, może trzy, ale ich obecność trochę mnie dziwi. Jak na faceta przystało i ja mam trochę tej benzyny we krwi (już od szczeniaka lubiłem jej zapach na stacjach benzynowych). Irytowały mnie czasem w warstwie dźwiękowej odgłosy pracującego silnika poszczególnych samochodów. W co najmniej dwóch przypadkach były one fałszywe. Jak np. dźwięk zmiany biegów podczas jazdy do tyłu (w ogóle ta scena jest trochę taka, miałka), lub dźwięk wciśniętego gazu do dechy wchodząc w 90-stopniowy zakręt, wyraźnie widząc, że samochód przecież lekko hamuje. No ale kwintesencją wszystkich błędów była jedna z ostatnich scen, kiedy to samochód A wali z całej swojej mocy centralnie i pod kątem prostym w bok samochodu B, po czym samochód A ma wszystkie przednie światła (dwa mijania i dwa halogeny) świecące w komplecie. Nawet cienia zadrapania. No litości…

Szczegół, czy nie, ale piątki mu nie dam. Mocne cztery. Za wskrzeszenie legendy, za ckliwą Mulligan (ja pierdziu jak ja ją lubię), za przyjemny zapach benzyny, za całokształt. Nieźle Panie Refn. Nieźle. I dziękuję. Sylwek może iść na zasłużoną emeryturę, a Gosling może już usadowić się wygodnie w fotelu należącym do panteonu najlepszych filmowych samotnych i mściwych kierowców, gdzieś pomiędzy Stevem McQueenem (Bullit), a Melem Gibsonen (Mad Max). To jedna z tych ról, o których za dziesięć lat będzie się pisało/mówiło: „Wyglądał prawie tak dobrze jak Gosling w Drive”.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,4