Mud
reż. Jeff Nichols, USA, 2012
130 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 31.05.2013
Dramat, Sensacja
Ostatnio na jakiejś towarzyskiej prywatce (no dobra, zwykła plebejska najebnia) pewien znajomek dysponujący dość mglistą świadomością, skądinąd słuszną, w której według niej należę do osób, które rzekomo kręci kino, film i prywatne życie gwiazd (to akurat jest wierutna bzdura - gwiazdy podziwiam tylko na niebie), zapytał się mnie znienacka o ulubionego reżysera. Nie wiem na jaką cholerę była mu ta informacja potrzebna, zapewne zupełnie do niczego, być może też chciał tylko zagaić lub podtrzymać raczej jałową dotąd rozmowę, no ale zrobił to. Zapytał. Na to ja mu odbiłem piłeczkę, że jednego ulubionego reżysera to ja drogi przyjacielu nie posiadam, bo to jest przecież bez sensu, tak samo jak bez sensu jest mieć tylko jedną ulubioną kobietę/książkę/film, czy też tylko jednego zęba (niepotrzebne skreślić). Lubię i cenię przynajmniej dziesięciu reżyserów - ciągnę dalej - tak samo jak podoba mi się wiele różnych kobiet. Ciężko o monogamię w świecie kultury i seksu, proste. „Ok, to wymień”. Zbaraniałem.
No więc wymieniam mu. Kolejność przypadkowa i na odpieprz się pan ode mnie. Kubrick, Lynch, Tarkowski, Kieślowski, Bergman, Allen i tepe, w większości już nieżyjący, no bo taka to smutna prawda niestety, a przecież coś z młodszego i dychającego jeszcze pokolenia przyszło mi na myśl, te wszystkie Jarmusche, Refny, Inarritu, Tarantiny, von Triery, Aronofskie, czy bracia Coen, doszedłem więc tak do, ja wiem, chyba dwudziestu nazwisk i raptem sobie uzmysłowiłem, że wymieniłem przed chwilą także Jeffa Nicholsa. Mój interlokutor, sądząc po zasępionym wyrazie twarzy zatrzasnął się w swoim przaśnym świecie już pewnie przy trzecim nazwisku, a ja, nie mniej zaskoczony, odkryłem raptem, iż wspomniany dwie linijki wyżej Nichols nie wiedzieć czemu, kiedy i jak wkroczył do mojej świątyni zajebistości, choćby nie wiem jak przypadkowa ona by była. Jakże to tak? Przecież facet nakręcił dotąd jedynie trzy filmy.
Z czego tylko dwa widziałem, oba świetne. Pierwszy -Take Shelter, tak bezczelnie pominięty przez polskich dystrybutorów, a przecież to numer pięć na mojej liście ulubionych filmów ubiegłego roku. Natomiast drugi, to jego najnowszy Mud, który od tygodnia pełza sobie po naszych kinach (z rocznym opóźnieniem względem świata, ale to już chyba nikogo nie dziwi), a o którym to chcę właśnie teraz trochę się powymądrzać.
Take Shelter był dla mnie prawdziwym objawieniem i jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Nie przez opowiedzianą historię (choć przecież była ciekawa), nie za grę aktorów (choć była świetna), nawet nie za sprawny scenariusz i reżyserię (bo była i basta), lecz przede wszystkim za nostalgiczny i lekko apokaliptyczny oraz niepokojący klimat w tle. Niby nic, a mocno chwyciło mnie za gardło. Nie wiem czy nostalgia jest słowem odpowiednim do prawidłowego określenia stanu ducha jaki się uwypuklił u mnie w czasie pochłaniania seansu, ale wybaczcie, nic innego na myśl mi w chwili obecnej nie przychodzi. Długie kadry, minimalistyczne pauzy, piękne zdjęcia, wbijający się w czerep grymas twarzy Michaela Shannona, no i muzyka, niby nieinwazyjna, lecz mocno obecna, niepokojąca i podkreślająca fabułę, a raczej stany umysłu bohaterów opowieści. Wszystko to, plus okiełznanie szaleństwa i obsesji głównej postaci wprawiło mnie w nie lada osłupienie. Dziś mogę napisać, że to taki mój film i mój świat zawarty w małej kinematograficznej pigułce, dokładnie to co lubię najbardziej podziwiać na wielkim i małym ekranie. Dlatego też bardzo byłem ciekaw kolejnego kroku jaki postanowił wykonać Jeff Nichols, a który w międzyczasie zdążył już wygrać trzy razy w Cannes. Nieźle, jak na świetnie zapowiadającego się młodego reżysera.
W swojej trzeciej produkcji po raz trzeci sięgnął po swojego ulubionego aktora - Michaela Shannona, lecz tym razem pozwolił mu błyszczeć już tylko na drugim planie. Na pierwszym czaruje przede wszystkim Teksańczyk Matthew McConaughey (wreszcie dobra rola), oraz dwóch dzieciaków - Jacob Lofland (pierwszy raz na ekranie) i nieco Bieberowaty Tye Sheridan (debiutował w Drzewo życia Malicka). Towarzyszą im jeszcze takie nazwiska jak legalna blondyna Reese Witherspoon, czy dziarski dziadek Sam Shepard. Tyle o nazwiskach, na razie.
Mud, to ksywa/przydomek/imię przypadkowo odkrytego przez dwóch małolatów na niezamieszkanej wyspie w dolinie rzeki Mississippi tajemniczego mężczyznę. Ten szybko zyskuje ich zaufanie, a z biegiem czasu, oraz po kolejnych odsłoniętych kartach z jego przykrej historii życia, także sympatię i przyjaźń. Przyjaźń niezwykłą, bowiem szczerą, opartą na autentycznych relacjach "dorosły - dziecko" (sio pedofile). Trochę przypomina mi to klasę oraz styl starszych i mądrych filmów familijnych Disneya, co rzecz jasna jest dużym komplementem. Poza tym Nichols i w tym przypadku powiela swoje przyzwyczajenia oraz to wszystko czym czarował w Take Shelter. Opowieść, tym razem o wiele bardziej dynamiczną, z pogranicza filmów sensacyjnych i thrillera, znów przeciągnął do ponad dwóch, przyjemnie lecących godzin, jakby był to jego znak rozpoznawczy.
Ponownie mamy też do czynienia z długimi kadrami oraz wspaniałymi zdjęciami, o które nie było trudno, gdyż pejzaże i lokacje w jakich kręcono Mud same prosiły się o szczękoopadaizm. Ameryka przy ujściu Mississippi do Zatoki Meksykańskiej czaruje swoim rdzennym i prowincjonalnym pięknem oraz prostotą. Mieszkalne barki na rzece, małomiasteczkowy klimat, który, czy to za pośrednictwem akcentu miejscowych starszych, czy młodszych, pijaków, czy szwędających się po okolicach jedynego w miasteczku centrum handlowego dzieciaków, z każdą minutą dbały o niezwykły koloryt i błogość moich oczu. Nie sposób też uciec od wielu podobieństw zawartych w zeszłorocznym hicie Bestie z południowych krain. Podobny około rzeczny klimat, ogrom natury i Ameryka B, a może nawet i C widziana z perspektywy dzieci. Tam mała Hushpuppy, tu niezwykły duet - Ellis i Neckbone. Perfekcyjnie szczere i utalentowane dziecko na pierwszym planie = patent na sukces?
Poza fabułą i wątkiem iście sensacyjnym, o których pisać nie mam zamiaru, gdyż wszędzie można o tym przeczytać, podobają mi się pewne smaczki Nicholsa zawarte gdzieś między scenami, jakby w tle, jako uzupełnienie perfekcyjnej całości. Mam tu na myśli po pierwsze, sztywne zasady jakimi kierują się wszyscy mieszkańcy tej okolicy. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i godne wychowanie według szeregu tradycyjnych wartości. Dwójka młodocianych facetów, mimo, że nie posiada ani playstation, ani komórek jest autentycznie szczęśliwa, pełna życia i wigoru. Oboje zarażają pozytywną energią, pokazują, że w dzisiejszych czasach możliwe jest życie w oparciu o wartości, które dziś są pomijane i często wręcz opluwane, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miast krajów ponoć rozwiniętych. Oglądając film, kilka razy łapałem się na tęsknocie za moimi czasami nastoletniej niewinności, za wakacjami na wsiach, nad jeziorami, czy w lasach, z dala od miasta i jego naturalnych upośledzeń oraz niedoskonałości. W kapitalnej grze dwójki Lofland - Sheridan, dostrzegłem ogrom pasji, szczerości i nostalgii w której myślę, że każdy z nas lubi się czasem zanurzyć. To wielka rzecz umieć wydobyć taki stan ducha z aktorów-dzieci, które potrafią zarazić tym wszystkim dorosłych, często zgorzkniałych już odbiorców.
Podoba mi się także to jak reżyser i scenarzysta w jednej osobie ośmiesza jedno z naczelnych oraz fundamentalnych uczuć naszego człowieczeństwa jaką jest miłość. W filmie wielu się na niej zawodzi. Zwłaszcza mężczyźni. Młody Ellis, jego ojciec, pan Blankenship, w końcu tytułowy i najbardziej zaangażowany w nią Mud. Nie wiem czy to przypadek, może też jakieś prywatne rozliczenie się reżysera z jego przeszłością, ale w filmie zakochani i szczerze oddani faceci dostają mocno po dupie. Oczywiście trudno dostrzec w tym wszystkim kropki nad i. Nichols pod koniec odwraca kota ogonem i zaczyna się plątać w zeznaniach, ale ja chcę to odbierać po swojemu, gdyż bardzo mi się podoba tak postawienie sprawy: Romantyczni mężczyźni (jak dinozaury) - zawsze przegrywają. Inna rzecz jaka podoba mi się w tym filmie najbardziej to to, jak oczami młodego chłopaka poznajemy jak smakuje życie, radość, wierność, czym jest honor, cierpienie, ból oraz złamane serce. Świetny wachlarz najszczerszych i najbardziej pospolitych emocji. Duży plus właśnie za to, a może nawet zwłaszcza za to.
Kapitalnie przeniesiona na ekran opowieść. Świetna produkcja, dobór i gra aktorów, wspomniane już zdjęcia, oraz ponownie muzyka. Także i w tym przypadku Nichols zerżnął ze sprawdzonego już Take Shelter i użył jej jako dopełnienie całości, a nie w celu przejęcia inicjatywy. Myślę, że wszystko to można nazwać już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym i firmową zagrywką reżysera. Charakterystyczne zdjęcia-kadry-muzyka. I chyba właśnie dlatego wymieniłem go wtedy, na tej najebni jako jednego z moich ulubionych reżyserów. Z ogromną więc niecierpliwością czekam na kolejny film autorstwa Jeffa Nicholsa, a Mud, czy też Uciekiniera jak go ochrzczono nad Wisłą polecam bardzo. Chyba nawet bardziej niż Take Shalter.
5/6
IMDb: 7,9
Filmweb: 7,0
reż. Jeff Nichols, USA, 2012
130 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 31.05.2013
Dramat, Sensacja
Ostatnio na jakiejś towarzyskiej prywatce (no dobra, zwykła plebejska najebnia) pewien znajomek dysponujący dość mglistą świadomością, skądinąd słuszną, w której według niej należę do osób, które rzekomo kręci kino, film i prywatne życie gwiazd (to akurat jest wierutna bzdura - gwiazdy podziwiam tylko na niebie), zapytał się mnie znienacka o ulubionego reżysera. Nie wiem na jaką cholerę była mu ta informacja potrzebna, zapewne zupełnie do niczego, być może też chciał tylko zagaić lub podtrzymać raczej jałową dotąd rozmowę, no ale zrobił to. Zapytał. Na to ja mu odbiłem piłeczkę, że jednego ulubionego reżysera to ja drogi przyjacielu nie posiadam, bo to jest przecież bez sensu, tak samo jak bez sensu jest mieć tylko jedną ulubioną kobietę/książkę/film, czy też tylko jednego zęba (niepotrzebne skreślić). Lubię i cenię przynajmniej dziesięciu reżyserów - ciągnę dalej - tak samo jak podoba mi się wiele różnych kobiet. Ciężko o monogamię w świecie kultury i seksu, proste. „Ok, to wymień”. Zbaraniałem.
No więc wymieniam mu. Kolejność przypadkowa i na odpieprz się pan ode mnie. Kubrick, Lynch, Tarkowski, Kieślowski, Bergman, Allen i tepe, w większości już nieżyjący, no bo taka to smutna prawda niestety, a przecież coś z młodszego i dychającego jeszcze pokolenia przyszło mi na myśl, te wszystkie Jarmusche, Refny, Inarritu, Tarantiny, von Triery, Aronofskie, czy bracia Coen, doszedłem więc tak do, ja wiem, chyba dwudziestu nazwisk i raptem sobie uzmysłowiłem, że wymieniłem przed chwilą także Jeffa Nicholsa. Mój interlokutor, sądząc po zasępionym wyrazie twarzy zatrzasnął się w swoim przaśnym świecie już pewnie przy trzecim nazwisku, a ja, nie mniej zaskoczony, odkryłem raptem, iż wspomniany dwie linijki wyżej Nichols nie wiedzieć czemu, kiedy i jak wkroczył do mojej świątyni zajebistości, choćby nie wiem jak przypadkowa ona by była. Jakże to tak? Przecież facet nakręcił dotąd jedynie trzy filmy.
Z czego tylko dwa widziałem, oba świetne. Pierwszy -Take Shelter, tak bezczelnie pominięty przez polskich dystrybutorów, a przecież to numer pięć na mojej liście ulubionych filmów ubiegłego roku. Natomiast drugi, to jego najnowszy Mud, który od tygodnia pełza sobie po naszych kinach (z rocznym opóźnieniem względem świata, ale to już chyba nikogo nie dziwi), a o którym to chcę właśnie teraz trochę się powymądrzać.
Take Shelter był dla mnie prawdziwym objawieniem i jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Nie przez opowiedzianą historię (choć przecież była ciekawa), nie za grę aktorów (choć była świetna), nawet nie za sprawny scenariusz i reżyserię (bo była i basta), lecz przede wszystkim za nostalgiczny i lekko apokaliptyczny oraz niepokojący klimat w tle. Niby nic, a mocno chwyciło mnie za gardło. Nie wiem czy nostalgia jest słowem odpowiednim do prawidłowego określenia stanu ducha jaki się uwypuklił u mnie w czasie pochłaniania seansu, ale wybaczcie, nic innego na myśl mi w chwili obecnej nie przychodzi. Długie kadry, minimalistyczne pauzy, piękne zdjęcia, wbijający się w czerep grymas twarzy Michaela Shannona, no i muzyka, niby nieinwazyjna, lecz mocno obecna, niepokojąca i podkreślająca fabułę, a raczej stany umysłu bohaterów opowieści. Wszystko to, plus okiełznanie szaleństwa i obsesji głównej postaci wprawiło mnie w nie lada osłupienie. Dziś mogę napisać, że to taki mój film i mój świat zawarty w małej kinematograficznej pigułce, dokładnie to co lubię najbardziej podziwiać na wielkim i małym ekranie. Dlatego też bardzo byłem ciekaw kolejnego kroku jaki postanowił wykonać Jeff Nichols, a który w międzyczasie zdążył już wygrać trzy razy w Cannes. Nieźle, jak na świetnie zapowiadającego się młodego reżysera.
Mud, to ksywa/przydomek/imię przypadkowo odkrytego przez dwóch małolatów na niezamieszkanej wyspie w dolinie rzeki Mississippi tajemniczego mężczyznę. Ten szybko zyskuje ich zaufanie, a z biegiem czasu, oraz po kolejnych odsłoniętych kartach z jego przykrej historii życia, także sympatię i przyjaźń. Przyjaźń niezwykłą, bowiem szczerą, opartą na autentycznych relacjach "dorosły - dziecko" (sio pedofile). Trochę przypomina mi to klasę oraz styl starszych i mądrych filmów familijnych Disneya, co rzecz jasna jest dużym komplementem. Poza tym Nichols i w tym przypadku powiela swoje przyzwyczajenia oraz to wszystko czym czarował w Take Shelter. Opowieść, tym razem o wiele bardziej dynamiczną, z pogranicza filmów sensacyjnych i thrillera, znów przeciągnął do ponad dwóch, przyjemnie lecących godzin, jakby był to jego znak rozpoznawczy.
Ponownie mamy też do czynienia z długimi kadrami oraz wspaniałymi zdjęciami, o które nie było trudno, gdyż pejzaże i lokacje w jakich kręcono Mud same prosiły się o szczękoopadaizm. Ameryka przy ujściu Mississippi do Zatoki Meksykańskiej czaruje swoim rdzennym i prowincjonalnym pięknem oraz prostotą. Mieszkalne barki na rzece, małomiasteczkowy klimat, który, czy to za pośrednictwem akcentu miejscowych starszych, czy młodszych, pijaków, czy szwędających się po okolicach jedynego w miasteczku centrum handlowego dzieciaków, z każdą minutą dbały o niezwykły koloryt i błogość moich oczu. Nie sposób też uciec od wielu podobieństw zawartych w zeszłorocznym hicie Bestie z południowych krain. Podobny około rzeczny klimat, ogrom natury i Ameryka B, a może nawet i C widziana z perspektywy dzieci. Tam mała Hushpuppy, tu niezwykły duet - Ellis i Neckbone. Perfekcyjnie szczere i utalentowane dziecko na pierwszym planie = patent na sukces?
Poza fabułą i wątkiem iście sensacyjnym, o których pisać nie mam zamiaru, gdyż wszędzie można o tym przeczytać, podobają mi się pewne smaczki Nicholsa zawarte gdzieś między scenami, jakby w tle, jako uzupełnienie perfekcyjnej całości. Mam tu na myśli po pierwsze, sztywne zasady jakimi kierują się wszyscy mieszkańcy tej okolicy. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i godne wychowanie według szeregu tradycyjnych wartości. Dwójka młodocianych facetów, mimo, że nie posiada ani playstation, ani komórek jest autentycznie szczęśliwa, pełna życia i wigoru. Oboje zarażają pozytywną energią, pokazują, że w dzisiejszych czasach możliwe jest życie w oparciu o wartości, które dziś są pomijane i często wręcz opluwane, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miast krajów ponoć rozwiniętych. Oglądając film, kilka razy łapałem się na tęsknocie za moimi czasami nastoletniej niewinności, za wakacjami na wsiach, nad jeziorami, czy w lasach, z dala od miasta i jego naturalnych upośledzeń oraz niedoskonałości. W kapitalnej grze dwójki Lofland - Sheridan, dostrzegłem ogrom pasji, szczerości i nostalgii w której myślę, że każdy z nas lubi się czasem zanurzyć. To wielka rzecz umieć wydobyć taki stan ducha z aktorów-dzieci, które potrafią zarazić tym wszystkim dorosłych, często zgorzkniałych już odbiorców.
Podoba mi się także to jak reżyser i scenarzysta w jednej osobie ośmiesza jedno z naczelnych oraz fundamentalnych uczuć naszego człowieczeństwa jaką jest miłość. W filmie wielu się na niej zawodzi. Zwłaszcza mężczyźni. Młody Ellis, jego ojciec, pan Blankenship, w końcu tytułowy i najbardziej zaangażowany w nią Mud. Nie wiem czy to przypadek, może też jakieś prywatne rozliczenie się reżysera z jego przeszłością, ale w filmie zakochani i szczerze oddani faceci dostają mocno po dupie. Oczywiście trudno dostrzec w tym wszystkim kropki nad i. Nichols pod koniec odwraca kota ogonem i zaczyna się plątać w zeznaniach, ale ja chcę to odbierać po swojemu, gdyż bardzo mi się podoba tak postawienie sprawy: Romantyczni mężczyźni (jak dinozaury) - zawsze przegrywają. Inna rzecz jaka podoba mi się w tym filmie najbardziej to to, jak oczami młodego chłopaka poznajemy jak smakuje życie, radość, wierność, czym jest honor, cierpienie, ból oraz złamane serce. Świetny wachlarz najszczerszych i najbardziej pospolitych emocji. Duży plus właśnie za to, a może nawet zwłaszcza za to.
Kapitalnie przeniesiona na ekran opowieść. Świetna produkcja, dobór i gra aktorów, wspomniane już zdjęcia, oraz ponownie muzyka. Także i w tym przypadku Nichols zerżnął ze sprawdzonego już Take Shelter i użył jej jako dopełnienie całości, a nie w celu przejęcia inicjatywy. Myślę, że wszystko to można nazwać już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym i firmową zagrywką reżysera. Charakterystyczne zdjęcia-kadry-muzyka. I chyba właśnie dlatego wymieniłem go wtedy, na tej najebni jako jednego z moich ulubionych reżyserów. Z ogromną więc niecierpliwością czekam na kolejny film autorstwa Jeffa Nicholsa, a Mud, czy też Uciekiniera jak go ochrzczono nad Wisłą polecam bardzo. Chyba nawet bardziej niż Take Shalter.
5/6
IMDb: 7,9
Filmweb: 7,0
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz