wtorek, 24 września 2019

Złote, a skromne

Parasite
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019
132 min. Gutek Film
Polska premiera: 20.09.2019
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller



Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: Bogaty Dom-Biedny Dom. Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy Projekcie Lady i Big Brotherze i tak wygląda to aż nadto ambitnie.

Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.

Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w Roku 1984, także Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.


Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - Joon-ho Bong - przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.

Jednak Parasite, bo o nim mowato coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.


Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. Parasite, jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.

Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że Parasite to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.


Parasite to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.

Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga  ̶Z̶e̶u̶s̶a̶  Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.

Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.