Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Sebastian. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Sebastian. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 stycznia 2015

Jestem oazą spokoju...

Dzikie historie
reż. Damián Szifrón, ESP, ARG, 2014
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Komedia



Jeszcze nie zdążyła do końca wyparować mi z głowy noworoczna gorzała, ani zejść opuchlizna z lewej ręki (ot, mała, acz bolesna kontuzja, ale pisać mogę), a już kina w Polsce zostały zaatakowane świeżym repertuarem, którego w trzech przypadkach uznałem za atak głównie na moją kieszeń. Tak bowiem dobrze prezentuje się kilka tytułów, że aż chce się je wszystkie naraz, mówiąc kolokwialnie - zaliczyć. Zatem w pierwszą sobotę Nowego Roku, tak jak chyba pół Warszawy (sądząc po tłumach) ruszyłem w asyście ataku zimnego deszczu ze śniegiem padającego w poziomie do kina. Mówią, że jaki Sylwester taki cały rok. Mam nadzieję, że ta reguła nie będzie szukała swej analogii w kinie, wszak moja pierwsza w nim wizyta (Kinoteka) przyniosła mi hmm… pewne rozczarowanie.

Otóż. Pierwszy raz w życiu (chyba pierwszy, bo po prostu nie pamiętam innej takiej sytuacji) sprzedano mi, oraz mojej konkubinie bilety na zajęte już miejsca. W ogóle to chyba wysypał się cały system Kinoteki, bowiem w momencie zakupu sala kinowa, jak wołał monitor, była zajęta może w dwóch procentach. Nie dalej jak dziesięć minut później, już bezpośrednio na sali stwierdziliśmy, że te 2% miejsc to i owszem, jest, ale wolnych. Nasze siedziska oczywiście legalnie zajęte i w zasadzie nie robiłbym z tego tytułu rabanu, gdyby nie fakt, że do wyboru pozostało ich już naprawdę niewiele, a bardzo prawdopodobna wydawała mi się też opcja użerania się z jakimś wyznawcą popcornu i wykłócanie się z nim po ciemku o swoje, znaczy się pewnikiem o jego miejsca, czego po prostu wolałbym uniknąć. Zatem szybka cofka do kas, a tam sceny rodem z klęski żywiołowej. Jak żyję, tyle ludzi jeszcze w Kinotece nie widziałem, a chodzę do niej dość regularnie i to od początku jej istnienia. Dopchanie się do oblężonych kas graniczyło z cudem, którego prawdopodobieństwa na ziszczenie nawet nie chciało mi się sprawdzać. Wróciłem więc wściekły, chwyciłem konkubinę za rękę i posadziliśmy tyłki na innych wolnych miejscach. Postanowiliśmy też ich bronić ogniem i mieczem przed dzikimi i sapiącymi ze wściekłości hordami neanderthali, których szczerze się spodziewałem. Na szczęście nie było to konieczne, niemniej już w ciemnicy projekcyjnej dało się usłyszeć w innych częściach sali zwierzęce dysputy oraz kłótnie o konkretny numer fotela, a przy okazji także i liczne zabawne komentarze sprowokowane przez zaistniałą sytuację, które zaprawdę przyznaję, idealnie zgrały się z ogólną tematyką oraz ciężkostrawnością gatunkową filmu jaki właśnie się aktualnie na naszych oczach rozpoczynał. Uff...

Dzikie historie, bo o nich mowa, są szeroko i przy tym bardzo sprytnie reklamowane jako dziecko perwersyjnego świntucha - Almodovara, co w zasadzie jest po części prawdą, ale jednak nie tak znów do końca. Hiszpański zboczek tym razem wcielił się w rolę producenta. Pobłogosławił, załatwił hajs i wypuścił w szeroki obieg, ale to wszystko. Film w rzeczywistości nakręcił Argentyńczyk - Damián Szifrón. I bardzo dobrze, że nie Almodovar, bowiem do niego od pewnego czasu czuję już coś w rodzaju niesmaku. Dzięki temu w Dzikich historiach nie ma nic o transseksualistach, pederastach i księżach molestujących młodych chłopców, co już na dzień dobry powoduje, że człowiek spokojniej zasiada do stołu.


Pierwsze minuty, absurdalny dialog pomiędzy pasażerami samolotu unoszącego się w przestworzach, zaskakujący finał tej sceny, oraz napisy startowe ukazane w asyście dzikich zwierząt i kapitalnej muzyki. Taaaak... Szczerze ubawiony widz od razu odpręża się na fotelu, a mózg przekazuje swojemu właścicielowi wiadomość, iż to będą cholernie miłe dwie godziny z naszego wspólnego żywota. Dzikie historie, to sześć zupełnie niepowiązanych ze sobą (acz tylko na pierwszy rzut oka) nowelowych opowieści, które w formie humoreski i sytuacyjnego skeczu ukazują tą cienką granicę jaka tli się w każdym z nas, a która oddziela od siebie nasz permanentny spokój i opanowanie od wybuchu wściekłej furii. Mówiąc prościej: Dzikie historie są jak William „D-Fens” Foster (Michael Douglas) w Upadku, tkwiący w swym samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Tak, to chyba najlepsze określenie. Masz czasem ochotę dać komuś w pysk? Zrzucić z 8 piętra? Wbić nóż w plecy, albo dosypać trutki na szczury do kawy swojego dyrektora? Tylko nie mów, że nie. I tak nie uwierzę. Wszyscy o tym w swoich cichych urojeniach czasem marzymy, zwłaszcza w chwilach przekroczenia kolejnej, wydawać by się mogło, nieprzekraczalnej już granicy ludzkiej wytrzymałości. No, przynajmniej ja, ale ja to wiadomo, zwykle nienawidzę innych ludzi już z czystego założenia. Lepiej jest się nimi miło zaskoczyć, niż niemile rozczarować.

Szifrón ukazuje więc sześć ludzkich przypadków, zupełnie do siebie niepodobnych, niezwiązanych ze sobą płcią, wiekiem, przynależnością klasową, po prostu różnych, w których następuje ten charakterystyczny myk. Z porządnego i szanowanego obywatela, ojca, męża, żony, inżyniera, kucharki i tak dalej, w kilka sekund i poprzez wewnętrzną przemianę spowodowaną nagłym postawieniem pod ścianą, zmieniają się oni w bestie, czasem w maniakalnych morderców, albo po prostu zdradzają swojego męża na ich własnym ślubie. Ale nie jest tu aż tak znów śmiertelnie poważnie i nazbyt dosłownie. Naszym bohaterom cały czas towarzyszy jego wysokość czarny humor, groteska i kilogramy satyry na otaczający nas świat, które nie tylko komentują nieobliczalność ludzkiej natury, ale także nasz cały kulisty łez padoł, który kręcąc się na złamanie swojego karku co i rusz prowokuje cywilizowanego człowieka do stania się czasem plebejskim i ordynarnym dzikim zwierzęciem. Dlatego też jak najbardziej zasadne jest ukazanie dzikich zwierząt na napisach początkowych jakie nomen omen występują tu w rolach głównych.

Prawdziwa poezja dla ludzi o wysublimowanym poczuciu humoru, którzy lubią zerknąć z odpowiednim dystansem na samych siebie, jak i na cały otaczający nas świat. Tu Argentyńczyk trafił w przysłowiowy środek tarczy. Może nie wszystkie historie są tak samo dobre, ale całość podana na tak zacnie udekorowanym talerzu smakuje wprost wybornie. Trzeba też jednak nieco uważać. Zaprezentowana na dużym ekranie wybuchowa mieszanka treści i emocji jest zaiste, dość niebezpieczna, tak jak jeden z bohaterów - Inżynier Bombka, zatem dawkować ją trzeba ostrożnie, żeby broń Boże nie zaszkodziło. Jedna osoba na sali, acz pewny tego do końca nie jestem, prawdopodobnie zabiła się własnym śmiechem. Także tego… w razie czego ostrzegałem.


Ale najbardziej w Dzikich historiach podoba mi się to, że autor niczego nie gloryfikuje, nie osądza żadnej z postaci, ani też ludzkich postaw. Po prostu niczym Max Kolonko mówi jak jest. W dość prosty sposób udowadnia, że furia, gniew, zemsta i wściekłość, a także opanowanie i spokój to ta sama półka. Żyją sobie one w każdym z nas obok siebie w harmonii i żyć bez siebie nie mogą. Trzeba umieć nad sobą panować, to oczywiste, ale pewnych sytuacji i życiowych ciężarów zdrowy na umyśle człowiek nie jest w stanie udźwignąć. I co wtedy? Nic. Trzeba z tym umieć żyć. W takich sytuacjach wychodzi z nas prawdziwa twarz, ta bez lukru i pudru, bez Ą i Ę jakiego uczymy się całe życie w szkołach, domu, kościele i zakładzie pracy. Przystawieni do ściany, w chwili permanentnej złości i popuszczenia hamulców jesteśmy w stanie teleportować się na inny poziom widzenia ludzi, na inny poziom widzenia całego świata i wiecie co? To wcale nie jest takie złe. Niektórzy bohaterowie Dzikich historii wyszli na swoim przepotwarzeniu się całkiem nieźle. A i ja sam wolałbym zobaczyć do czego jest zdolna np. moja potencjalna kandydatka na dłuższe pożycie kiedy opuści ją rozsądek i opanowanie. Dlatego właśnie tak bardzo lubię i cenię sobie alkohol, którego pomoc akurat w tym charakterze jest wprost nieoceniona.

Zatem czasem warto ponieść wysoką cenę, walnąć kogoś w twarz, dla zasady, żeby zrozumiał, a i żebyśmy my sami mieli z tego radochę, a przy okazji wyrzucili z siebie cały ten ciążący nam balast psychiczny. Zapewne poniesiemy za to należne konsekwencje, ale przynajmniej będzie można wtedy spokojnie spojrzeć przed siebie w lustro. Ten film, to świetna terapia odstresowująca. Jest też pewnego rodzaju aplikacją małej dawki mikstury dopingującej nas do wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. Wkurwia cię żona w domu? To weź się z nią w końcu chłopie rozwiedź. Tylko od razu nie zabijaj;)

Reasumując. Świetne napoczęcie roku. Dzikie historie są krzywym zwierciadłem naszych codziennych żywotów zaprezentowanym w zaskakującej, świeżej formie, która ukazując może i nieco absurdalne sytuacje, w dość komiczny sposób sprowadza nasze jestestwo do słynnego już na cały Internet stwierdzenia: Jestem oazą spokoju. Pierdolonym kurwa kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Nie znamy tylko dnia i godziny, czego najlepszym dowodem było moje wyjście z kina, kiedy to w przypałacowym parkometrze głupia maszyna nie chciała mi przyjąć banknotu, a o płatności kartą nawet nie słyszała. Do tego wszyscy ludzie w okolicy jakby się nagle ze sobą zmówili i raptem nie mieli rozmienić na drobne. Miałem w tejże chwili ochotę wybuchnąć, co też prawie uczyniłem, ale wtedy pomyślałem o zakończonym przed chwilą filmie, o jego bohaterach, i wiecie co? Pomogło. Olałem samochód i poszliśmy do włoskiej knajpki obok coś zjeść. Da się? No. To teraz wszyscy do kin. Zobaczycie mniej więcej to samo, a po wyjściu z kina nikt was za to nie zamknie (acz tego w tym kraju do końca nie można być pewnym), w dodatku się z tego jeszcze pośmiejecie.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

niedziela, 26 stycznia 2014

Drogi obywatelu, lecz się sam, mamy cię w dupie

Dallas Buyers Club
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2013
117 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 14.03.2014
Dramat, Biograficzny



Staram się nie myśleć o śmierci. Nie mam na to czasu. Odkładam to sobie na starość, o ile jej w ogóle doczekam, bo pewny dziś nie jestem nawet samego siebie, a co dopiero planów kostuchy. Ale jest to cholernie trudne, to nie myślenie. Póki jesteś młody i zdrowy, biegniesz po paraboli życia z prądem. Czasem potykasz się o jakieś napotkane na swej drodze drobne przeszkody, ale jednak siła rozpędu nie pozwala ci na dłuższe zastygnięcie w miejscu. Ocierasz kolana i biegniesz dalej. Jesteśmy trochę jak te durne plemniki. Ciągle w ruchu, wijemy się bez sensu i wiercimy w miejscu. Co prawda szans na osiągnięcie celu mamy trochę więcej niż one, ale mimo to nasze życiowe posunięcia i tak często przypominają ich rodowe przeznaczenie. Ślepo wpatrzeni w cel, czy tam w komórkę jajową, biegniemy co sił i na złamanie karku przed siebie. Większość z nas zgubi w międzyczasie drogę, zboczy z kursu, a nagrodę zwykle zgarnie kto inny. Życie trwać będzie dalej, bez nas, wcale nie gorsze, i każdy będzie miał to w dupie.

Jedna wielka loteria. Kiedyś myślałem, że wszystko jest nam pisane w gwiazdach, może i twierdzę tak nadal, czasem błądzę, przyznaję, dorysowuję logice wąsy. Może rzeczywiście to ktoś za nas decyduje? Popycha nas w określonym kierunku i wybiera ulice w które teoretycznie sami skręcamy. Nie wiem, czasem już nic nie ogarniam. Zwłaszcza wtedy, gdy tracisz kogoś bliskiego, nogę w wypadku, albo też „zaprzyjaźniasz się” z nieuleczalną chorobą. Wtedy nagle cały twój świat zatrzymuje się w miejscu, wlepiasz zrozpaczone oczy ku niebu i wykrzykujesz na całe gardło - Dlaczego ja? Zatracasz się w bezruchu i panikujesz, zupełnie sam, pozbawiony wsparcia, z zakrwawionym łbem bierzesz kolejny rozbieg i walisz nim w ścianę, bo co ci pozostało. A nóż, może jednak jakimś cudem się przebijesz.

Film Dallas Buyers Club opowiada właśnie o takim nagłym i niespodziewanym zatrzymaniu się. O przerwaniu swojego długodystansowego biegu ku bliżej nieokreślonej mety, a także o walce z przekleństwami twojej nowej rzeczywistości w jakiej się nagle znalazłeś, mimo, że wcale się o nią nie dopominałeś. Temat ten jest dla mnie bardzo aktualny niestety, ponieważ ledwie tydzień temu chowaliśmy swojego kumpla, przyjaciela, młodego chłopaka, dwadzieścia cztery lata. W wieku, w którym człowiek dopiero się definiuje i zaczyna samorealizować na tym łez padole, z głową pełną marzeń, pasji i młodzieńczych błędów. A tu raptem w pół roku rak przeżuwa go całego i wypluwa na bruk nic nie znaczenia. Ogarnęło mnie tego poranka straszne poczucie niesprawiedliwości, niemoc i bezsilność. Tysiące myśli ewoluujących wokół własnych, dotąd przyziemnych i zupełnie nieistotnych przy jego śmierci problemów. Najgorsza jest właśnie ta świadomość, że nic nie możesz zrobić. Staraliśmy się, wszyscy, rodzina, przyjaciele, zbieraliśmy pieniądze dla konowała, żeby się bardziej postarał, zrobił coś więcej niż słodkie pierdzenie w jego skórzany fotel, bo przecież za darmo w tym kraju to można tylko w ryj dostać. Liczne operacje, zabiegi, chemia, kolejne wizyty, niestety, nie udało się. Ktoś na górze zdecydował inaczej. Świat nagle się zatrzymał, dosłownie na chwilę, by zapłakać. Emocjonalne harakiri. Dzień jak co dzień. Dla kogoś, gdzieś tam, obok nas, w szpitalach, w umieralniach, których zwykle nie dostrzegamy, a jednocześnie tak bardzo odległy, mimo, że nieunikniony, z którym każdy z nas będzie musiał odbyć kiedyś swą ostatnią randkę.

Śmierć jest śmiercią, nie ma w zasadzie znaczenia w jaki sposób odejdziemy z tego świata, ale też jedna drugiej nie równa. Ludzie umierają przypadkiem, często zupełnie bez sensu i nadaremne, w wypadku, we śnie, w morderstwie, w chorobie, nierzadko śmierć przychodzi do nas niespodziewanie. Nie znamy dnia, ani godziny, nie musimy się do niej mentalnie przygotowywać, robić rachunku sumienia i naprędce godzić z całym światem. Co innego jednak jest wdychać tlen z azotem z wiszącą nad głową świadomością, że twoje dni są już policzone, że prawdopodobnie za chwilę, za tydzień, dwa, może pół roku odejdziesz na zawsze i pozostawisz po sobie... no właśnie, co? Jaką to trzeba mieć siłę w sobie, by z tak gigantycznym balastem na umyśle dalej funkcjonować i istnieć, przynajmniej próbować, choćby już ostatnimi siłami i stęknięciem swej niewiele znaczącej bytności. Nie wyobrażam sobie tego.

Człowiek, jak mniemam, musi się zmienić w tejże chwili i momencie, bo też wszystko co dotąd miało dla niego sens, zatraciło całą swą moc. Nierzadko stara się pewnikiem, po chwili pogodzenia się z losem naprawić popełnione wcześniej błędy, wykorzystać pozostały mu czas jak najlepiej, by zbliżyć się do rodziny, przyjaciół, samego siebie. My, zdrowi, nadal jeszcze piękni i młodzi zupełnie o tym nie myślimy, a może właśnie powinniśmy, bo przecież cały czas wisi nad nami takie samo widmo przedwczesnego zejścia ze sceny. Każdy z nas, niczym aktor odgrywający wyuczoną na pamięć rolę, prędzej czy później skończy swą kwestię i będzie musiał zakończyć swój udział w przedstawieniu. Kurtyna opadnie, usłyszymy oklaski, jeśli w ogóle, ktoś uroni łzę, zaśmieje się głośno, może też rzuci ci kwiatek, po czym wjadą końcowe napisy. Ok, nie znamy dat, żadnych terminów, swoje umieranie odkładamy na później, na niedefiniowalną jeszcze starość, która jest dziś tak odległa i mglista jak nasze emerytury w ZUS. Czasem się zastanawiam, czy to jednak nie jest błąd naszego stwórcy, że jest tak jak jest. Może jednak powinniśmy wiedzieć kiedy i jak zgasimy swoje lampiony? Może gdyby każdy z nas wiedział kiedy nadejdzie nasz koniec, wtedy nasze życie byłoby piękniejsze? Może wtedy wszyscy bylibyśmy lepsi dla siebie, dla innych, uczciwsi, bardziej ludzcy?

Czasem chciałbym wiedzieć kiedy to nastąpi. Przeczytałbym wreszcie trochę książek, które ciągle odkładam na później. Porozmawiałbym z bliskimi na takie tematy, na jakie nigdy się nie zdecydowałem. Odezwałbym się do osób, z którymi nie utrzymuję już żadnego kontaktu, a których cholernie mi brakuje. Zrobiłbym też mnóstwo rzeczy, na które nie miałem dotąd odwagi. Rzuciłbym pracę, zaczął wykorzystywać każdą minutę, cieszyłbym się z upływających po mojemu nanosekund, napisałbym książkę. Choćby przez chwilę, przez tydzień, dwa, czy pół roku chciałbym poczuć, że robię z resztą swojego życia to, co latało mi wcześniej po głowie, lecz nie potrafiło znaleźć dla siebie dedykowanego lotniska. Na swój sposób, jest w tym przekleństwie jakiś pierwiastek szaleństwa i romantyzmu. W całym tym skurwysyństwie, w politycznym i ekonomicznym bagnie z jakiego każdego dnia staramy się wygrzebać, ciągle uganiamy się za pieniądzem, chlebem, dachem nad głową i miłością swojego życia, ale brakuje nam w tym wszystkim czasu dla samych siebie, dla naszych najbliższych, dla rzeczy z pozoru niewiele znaczących w świecie żywych i ciągle jeszcze dobrze prosperujących. Praca-dom, kawa-kupa, śniadanie-kolacja, noc-dzień, poniedziałek-niedziela, i tak do zajebania.

Gdybyśmy usiedli z kalkulatorem w ręku, z otwartym arkuszem w Excelu i ułożyli statystyki naszego dotychczasowego życia, to jestem pewien, że czynności z których nie mieliśmy żadnego zadowolenia uplasowałyby się na miejscu pierwszym. Czytałem gdzieś, kiedyś, o człowieku, niestety nie pamiętam nazwiska, u którego lekarze również zdiagnozowali jakieś rzadkie schorzenie i w związku z powyższym wyznaczyli mu już datę jego pogrzebu. Przez te kilka ostatnich miesięcy istnienia zrobił z życiem dużo więcej, niż przez całe lata jakie spędził na udawaniu, że jest szczęśliwy. Gdyby żył tak dalej, niby normalnie do późnej starości, nie doświadczyłby tego wszystkiego, co przed samą śmiercią, być może też nie osiągnąłby stanu emocjonalnego oraz mądrości jakich odkrył i które przyszły same w przeddzień sądu ostatecznego. Dlatego własnie uważam, że jednak chyba przydałby się nam czasem taki potężny, siarczysty kop w tyłek. Tak, by się ocknąć i spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość w sposób trzeźwy i rozsądny, by przewartościować swoją książkę definicji na zajebiste życie, by oddzielić piękno życia od plew błądzenia, wreszcie, żeby wydobyć resztki człowieczeństwa z nas samych i stać się dobrym człowiekiem. Choćby na jeden dzień.


Jean-Marc Vallée odkurzając stary scenariusz z przed dwudziestu lat, którego o dziwo dotąd nikt nie chciał podnieść gotowego z ziemi, daje nam pretekst do chwilowego wstrzymania naszego biegu i spojrzenia w sposób refleksyjny na wszystko to, co pozostawiliśmy za własnymi plecami. Opowiada nam o życiu Ronalda Woodroofa, który w roku 1985 dowiaduje się przypadkiem, że w zasadzie jest już po ptokach i może zwijać swój interes. Fajny facet, serio, przynajmniej ten filmowy. Dziwkarz, pijak, homofob, drobnomieszczański cham i prostak, kowboj oraz ujeżdżacz byków. Żyje w mocno konserwatywnej nomenklaturze z którą jest mi bardzo po drodze, stąd przyznaję, od razu go polubiłem. Niestety, zasady gry w której uczestniczy są nieubłagane. Jest połowa lat 80-tych, AIDS zbiera na całym świecie swoje gigantyczne żniwo pośród nieuświadomionych jeszcze ludzi. Ćpający, chlejący i nagminnie zaliczający dupy Woodroof wpada w jego sidła. „I nagle pęk, i nagle pum”, jak to rymował Fisz w Czerwonej sukience, życie bez pytania go o zdanie nagle zmieniło zasady gry. Świat się zatrzymał.

30 dni. Wyrok śmierci. Jak żyć? Jak podnieść się z kolan po takim ciosie? Nasz twardziel nie dość, że się podnosi, do także staje do walki ze swoim nowym przeznaczeniem. Nie jest lekko, ale nie kalkuluje. Wóz, albo przewóz. Nie ma nic do stracenia. W sukurs przychodzi mu świat jeszcze niepogodzony z milionowym odsiewem, który ściga się ze śmiercią i stara się wynaleźć lek na HIV. Szybko okazuje się jednak, że o tym, komu można pomóc, oraz w jaki sposób, decyduje ktoś inny, ktoś, komu zależy jedynie na doraźnych korzyściach finansowych. Amerykański Urząd d/s Żywności i Leków (FDA), jakby pogodzony z tym, że zarażonych wirusem nie można już uratować, korzysta z monopolu bardzo wdzięcznej prywatnej firmy farmaceutycznej i pod pretekstem leczenia zarażonych, testuje na nich nie do końca sprawdzony lek AZT. Niestety podawany w złych dawkach, nie tyle nie pomaga, co też osłabia odporność organizmu przyśpieszając zgon. Woodroof odkrywając jego złe oddziaływanie na własnym organizmie stawia się sam przeciw wielkiej farmaceutycznej korporacji oraz urzędowi zainteresowanemu wszystkim, tylko nie dobrem pacjenta. Zaczyna więc samemu sprowadzać z innych krajów niedopuszczone przez FDA leki o lepszym oddziaływaniu na organizm, a które to pomagają przedłużyć proces umierania o wiele miesięcy, czy też lat. Jest chodzącym słupem reklamowym oraz królikiem doświadczalnym w jednej postaci. Lecząc się samemu i na własną rękę, wbrew polityce rządu państwa w którym płaci podatki, przedłuża swój wywróżony mu w sali szpitalnej "miesiąc" życia aż do siedmiu lat.

Jest to na swój sposób dość zatrważające, bowiem wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale też, z perspektywy naszego kraju, w którym służba zdrowia każdego dnia igra z naszym życiem, nie jest to niczym szokującym. Prawie codziennie można przeczytać, tudzież obejrzeć w newsach informację na temat kolejnego zgonu pacjenta, a to z powodu nieudanego zabiegu, karygodnego błędu lekarza, czy też z powodu zbyt długiego oczekiwania na karetkę, albo też w kolejce do ostrego dyżuru. Żeby ratować życie wspomnianego wyżej naszego kolegi trzeba było dać w łapę lekarzowi, inaczej umarłby na pewno, a tak, był cień szansy, że może mu się jednak poszczęści. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że tak to u nas funkcjonuje od lat. Że bez pieniędzy, bez korzystania z drogich, prywatnych placówek leczniczych, to za gwaranty państwowe możemy najczęściej tyko zdychać. Kiedy więc w grę wchodzi ludzkie życie, łapiemy się każdej sposobności, także tej niedozwolonej. Tak właśnie uczynił Ronald Woodroof, który nie dość, że pomógł samemu sobie, to zakładając Dallas Buyers Club pomógł również tysiącom umierającym i odrzuconym przez państwo. Amerykańska Konstytucja daje co prawda prawo do wyboru sposobu leczenia, ale dotyczy to tylko metod zatwierdzonych przez Urząd d/s Żywności i Leków. Znaczy się, leczyć się możesz, ale po naszemu. Zasady demokracji zawarte w pigułce.


Wkurwia taka niemoc. Jestem jeszcze całkiem młody, raczej nie choruję, czasem się tylko przeziębiam, ale jak patrzę na tych starszych ludzi, którzy każdego ranka wsiadają do mojego autobusu, by dojechać do sąsiedniej przychodni, do której aby się dostać, trzeba swoje odstać na mrozie, to mną telepie. I wszystko to dzieje się m.in. za odbierane siłą z naszych pensji składki zdrowotne. Ludzie walczą o swoje zdrowie, marnują życie w kolejkach do lekarza, ale nie mają czasu żyć. Szkoda, zwłaszcza tych wszystkich młodych ludzi, naszych przyjaciół, członków rodzin, znajomych, którzy mają takie samo prawo do życia jak ty, ja, czy inny poseł, ale nie mają szczęścia do zdrowia. Dlatego więc, gdy słyszę takiego ministra Arłukowicza, który pieprzy coś pod publiczkę o konieczności skrócenia kolejek do lekarza, albo o ciągle chudnącej w oczach liście leków refundowanych, to mnie krew zalewa. Jedyne co należy skrócić, to diety poselskie i uzależnić ich wysokość od skuteczności działań do których te miernoty zostały powołane.

Film więc nie należy do zbyt optymistycznych. Jego treść uwiera w potylicę, a także sprowadza ludzkie życie do miana warzywa, które w każdej chwili można wyrwać na polu i wyrzucić za siebie. Pomaga rónież zrozumieć mechanizmy jakie cały czas krążą po świecie, priorytety rządów i firm farmaceutycznych. Ukazuje też niemoc jednostki, która, gdy tylko stanie pod ścianą, zostanie pozostawiona sama sobie. Bardzo przykre wnioski nasuwają się po lekturze Dallas Buyers Club. Jeśli możesz na kogoś liczyć, licz na siebie, przyjaciół i rodzinę. Zapomnij o reszcie świata, on dawno ma cię już w dupie. Co najwyżej poda ci sznur, abyś się sam na nim powiesił. Na własne szczęście i zdrowie musisz zapracować sobie sam. No, możesz się jeszcze pomodlić, o ile jesteś wierzący, poprosić Boga o to, by wszelkie plagi egipskie jakimś cudem cię ominęły i trafiły na tego leżącego w łóżku obok. Na szczęście film ten dostarcza również pozytywnych bodźców do klasycznego podniesienia się z kolan. Stawia do pionu oraz pobudza do walki. Stanowi dowód na to, że gdy się chce, gdy naprawdę musimy, to można przenosić skały, choćby niemocą srały. Kwestią zasadniczą jest tylko nasze zaangażowanie i wielkość poświęcenia. Nie uda się? Trudno. Dałem z siebie wszystko.

Dlatego właśnie, w całym jego syfie, w tej zgniliźnie moralnej i etycznej, należy doszukiwać się pozytywnych wartości, których mimo wszystko tkwi w tej opowieści całkiem sporo. Film pomaga także inaczej spojrzeć na własne życiorysy, przewartościować nasze priorytety, oraz nabrać szacunku do życia jakie nam jeszcze pozostało. Lekcja człowieczeństwa, co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Chylę więc czoła przed jego twórcami i padam do stóp nieludzko wychudzonego i genialnego Matthew McConaugheya, który jeśli nie dostanie za tą rolę Oscara, będę po prostu szczerze wkurwiony (acz pewnie ucieszy się wtedy DiCaprio). Ważny jest to film z wielu względów. Jednocześnie daje nam w twarz na odmułę, ale też kopa na ponowny rozpęd. Szanujmy własne życia, cudze również. Mamy je tylko jedno. A kiedy ktoś będzie chciał nam je nagle odebrać, nie pozwólmy na to. Walczmy do samego końca. Naszego, lub ich.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,8


wtorek, 23 kwietnia 2013

Voulez vous coucher avec moi?

U niej w domu
reż. François Ozon, FRA, 2012
105 min. Kino Świat
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, Thriller




Doszedłem kilka dni temu do dość zaskakującego wniosku. Mianowicie, kategorycznie stwierdziłem przed samym sobą, iż męczą mnie filmy francuskie. Potwornie. I nie zmienia tego cała plejada doskonałych klasyków, których trochę jednak żabojady przez te wszystkie lata napłodziły. Od lat jednak kilku (nastu?) francuska szkoła filmowa przechodzi chyba lekki kryzys. Raz na pewien czas coś fajnego z nad Sekwany się trafi, wiadomo, choćby ubiegłoroczne Poliss, L'Apollonide, czy Nietykalni (acz to akurat komercha), ale genialnych produkcji mają do zaoferowania tyle co Sarkozy kot napłakał. Jak na ich potencjał i wkład w rozwój światowej kinematografii, prezentują raczej obraz podparyskiej nędzy i rozpaczy.

Jakby tego było mało, obcując z najnowszym filmem jednego z największych z francuskich kinowych nazwisk - François Ozon, nagle przyłapałem się na tym, iż strasznie irytuje mnie ichniejszy język. A przecież kiedyś mi się podobał. Nie wiem, może alkohol przeżarł mi już jakąś komórkę w mózgownicy, albo też przy ostatnim jebnięciu w górne drzwiczki od szafy w kuchni coś mi się już bezpowrotnie poprzestawiało, ale autentycznie męczę się prze okrutnie patrząc na francuski ekranowy ekspresjonizm. O dziwo wszystko mnie w tym drażni. Ton, akcent, prędkość wypluwania z siebie słów, ten ich charakterystyczny ślinotok i gardłowanie. To ma być język miłości? A dupa. Już niemiecki jest dla mnie bardziej sexy (pewnie przez niemieckie pornole). Chyba potrzebuję lekarza.

U niej w domu, to wyróżniona na festiwalach w Toronto, czy San Sebastian próba powrotu Ozona na salony. Ktoś pewnie stwierdzi teraz, że jak to? Przecież on już od dawna śmiga po czerwonych dywanach. No niby tak, ale w moich skromnych oczach Ozon właściwie skończył się zanim jeszcze na dobre rozpoczął. Basen był świetny, potem już tylko umiarkowanie dobry 5x2 i w zasadzie to by było na tyle. Każdy późniejszy jego tytuł to nieporozumienie, lub zwyczajnie zawód z Rickym, czy Angelem na czele. A fenomenu jeszcze wcześniejszych 8 kobiet nie łapię w ogóle, no ale akurat należę do śmiertelnych wrogów musicali, więc mam alibi.

Wiele dobrego słyszałem o najnowszej produkcji Ozona, acz trailer specjalnie mnie nie porwał. Nie mniej jednak kierując się zasadą ograniczonego zaufania, przydzieliłem mu kredyt hipoteczny, znaczy się swój jakże cenny czas. I niestety, już od pierwszych minut film zaczął mnie irytować. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie umiem tego jasno i klarownie spersonalizować. Jak pisałem wyżej, wkurzało mnie niemal wszystko. Profesor Germain (Fabrice Luchini), jego uczeń Claude Garcia (Ernst Umhauer), nawet dwie naprawdę fajne babeczki, które cholernie sobie cenię i lubię, Emmanuelle Seigner i Kristin Scott Thomas. Jeżeli więc do szewskiej pasji doprowadzali mnie w sumie nieźli aktorzy, no to problem wydaje się być chyba jakby głębszy. Obstawiam nieśmiało scenariusz, gdyż delikatnie mówiąc, nie porywa. Ma luki, jest naiwny i niedopracowany, a jego finał kompletnie mnie nie satysfakcjonuje. Ale to byłoby zbyt proste. Musi być coś jeszcze.

Historia z pozoru ciekawa. Żyje sobie bowiem wrażliwy i wyróżniający się z tłumu tępaków w klasie uczeń, który z nudów własnoręcznie pisze historyjkę w oparciu o prawdziwe postacie - swojego ciapowatego kumpla z klasy i jego rodziców (m.in. wspomniana Seigner). Pod pozorem udzielania korepetycji z matematyki swojemu lekko ograniczonemu „przyjacielowi” Claude Garcia wkracza do jego z pozoru normalnego domu rodzinnego, którego jak się okazuje, brakuje mu w swojej wersji życia o standardzie low, jakie mu złośliwe niebiosa przydzieliły. Opisana w ramach lekcji domowej historia zakończona charakterystycznym Ciąg Dalszy Nastąpi, zainteresuje jego profesora od francuskiego, który raptem dostrzeże śpiący w niej nieoszlifowany geniusz autora, a nawet oznajmi, iż chłopak ma „papiery na wielkiego pisarza”. Nie wiem po czym to stwierdził, ale być może we Francji ichniejsze dzieciaki nie umieją pisać do tego stopnia, że każdy szesnastolatek potrafiący ubrać jakąś myśl w zdanie umiarkowanie złożone wydaje się być talentem na miarę Prousta. Śmiechy chichy, ale u nas w gimnazjach jest zapewne podobnie.


Tak więc nasz zdolny małolat pisze sobie kolejne odcinki, a jego psor wraz ze swoją ciekawską żoną czyta je w domu i sobie o tym wspólnie rozprawiają przy lampce wina. Chłopak coraz bardziej wkracza w życie prywatne oraz intymne obcej mu rodziny, zaczyna podsłuchiwać jego mieszkańców, a nawet przeszukiwać mieszkanie, aż w końcu zakochuje się w matce kolegi. Takie to trochę typowe i mocno przewidywalne, ale doskonale go rozumiem. Za małolata sam kochałem się w milfach kobietach dojrzałych, po 30-tce, czasem w matkach kolegów, które wtedy wydawały mi się co prawda bardzo stare, ale jednak atrakcyjne z pryszczatego punktu widzenia. Wszystko fajnie, tylko, że sposób przedstawienia tej opowieści nijak kupy się nie trzyma. Zachowawczy profesor zbyt łatwo, wręcz naiwnie wciąga się w dość miałką opowieść i gotów jest nawet złamać prawo stawiając całą swoją reputację oraz karierę nauczyciela na ostrzu noża, byle tylko dalej czytać jakieś wynaturzenia sfrustrowanego nastolatka. Kompletnie nie trafiają do mnie relacje jakie się między nimi rodzą. Nie są autentyczne. Przez to wszystko inne rozbija się o skały skalistego nabrzeża. Śmiertelnie.

Poza tym Claude Garcia, który nie dość, że irytuje samą swoją bytnością na ekranie, nie jest widzowi rzetelnie przedstawiony. W zasadzie to nic o nim nie wiemy. Nie można więc z nim nawiązać choćby cienkiej nici porozumienia, że o sympatii nie pomnę. Z resztą, w tym filmie nikogo nie polubiłem. Absolutnie żadnej postaci. Mało tego, każda z nich mnie na swój sposób męczyła. Błędy w scenariuszu, ale też i reżyserii, wyrażają się także w pokracznym przedstawieniu struktury budowy emocji, w której opowiadana historia lansowana jest od początku jako fikcja literacka zrodzona w bujnej wyobraźni małolata. Tyle, że ja już od pierwszej minuty układałem sobie całość w głowie w ten sposób, iż sprzedawana profesorowi bajka jest czymś w rodzaju pamiętnika pisanego na gorąco. Czyli, że to wszystko dzieje się naprawdę i obserwujemy raczej mało interesujący serial wenezuelski zapisany na pojedynczych kartkach od szkolnego zeszytu w formie odcinków przedzielonych reklamami proszków do prania. Co prawda Ozon w kilku przypadkach próbował zburzyć w mojej głowie ów porządek, starając się przedstawić poszczególne sceny jako wypadkową wyobraźni młodocianego autora nad którą zdaje się w pełni panować i tworzyć po swojemu mieszając przy tym innym w głowach, ale za każdym razem wyglądało to dość niedorzecznie, by nie powiedzieć, że śmiesznie.

Finał zawiódł jednak najbardziej. Pomijam już sam fakt, że przez sposób narracji nie miałem specjalnie ochoty go doświadczać, to jednak po cichu liczyłem na to, że a nóż, Franek zrobi mi psikusa i czymś jednak zaskoczy. Ale też nie po to karmię swoje przeczucie życiowymi dogmatami, żeby te nie zdążyło zawczasu mnie poinformować, iż koniec końców nadchodzące zakończenie obleje swój test na zajebistość. Oczywiście miałem rację. Koniec był nędzny, bez sensu stylizowany na rasowy thriller. Może gdyby nie był, wyszłoby lepiej. Werble perkusji nabrzmiewają, dożą ku kulminacji, widz w pocie czoła (no dobra, bez tego potu) obserwuje popisy cyrkowych akrobatów na trapezie, a ci nagle spadają, źle zamontowana siatka zabezpieczająca pęka – trup na miejscu. I kto teraz zwróci za bilety?

Film co prawda oglądałem na niedzielnym kacu i może to właśnie przez niego odbierałem go w tak bezpłciowy sposób, ale też nie pierwszyzna to u mnie, więc wiem, że to jeszcze nie powód. Zamysł był niezły, przyznaję, bo też fajne było wciąganie do opowieści ucznia kolejnych, rzeczywistych postaci, w tym samego nauczyciela. Świat realny stał się jednocześnie fikcją, która kreślona kreską autorstwa chyba jednak trochę siurniętego autora, często wychodziła poza margines prawdziwego życia. Dziwi mnie trochę to jak dorośli ludzie dali się tak prosto wkręcić w tą historyjkę, oraz, że pozwolili tak wiele dla niej poświęcić, w ostateczności także stracić. No ale kto tam zrozumie żabojada.

Ozon w tym filmie sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział w którym kierunku ma wraz ze swoimi postaciami podążyć. Czy bardziej w stronę przegadanego kina psychologicznego, doszukując się w nim logiki i wytłumaczenia w zawiłości skomplikowanego nastoletniego umysłu, czy może jednak powinien skupić się na prostszych instynktach, by przestraszyć widza jakąś nieszablonową hmm… rodzinną patologią, między wierszami wytykając dorosłym błędy wychowawcze. Myślę, że Francuz chciał spróbować wszystkiego jednocześnie, przez co wyszło takie nie wiadomo co i klasyczny przerost formy nad treścią. Mnie rzecz jasna nie porwał, nie zaczarował i nie zachwycił. Obcowanie z U niej w domu przypominało mi układanie zawiłej konstrukcji z klocków Duplo, a ja przecież chciałem pobawić się w Technics (Lego je jeszcze robi w ogóle?). W dodatku całość jest wybełkotana po francusku, którego, jeśli usłyszę go gdzieś na ulicy, Bóg mi świadkiem, będę go zjadł. Na odtrutkę potrzebuję teraz chyba czegoś hiszpańskiego, najlepiej z cyckami.

3/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



poniedziałek, 27 lutego 2012

W starym kinie

Artysta
reż. Michel Hazanavicius, FRA, USA, BEL, 2011
100 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 10.02.2012



Za nami oscarowa noc. Spało mi się podczas niej wybornie. Nie oglądałem, nie wiem, nie znam się, ale i tak jestem pewny, że były to najgorsze Oscary od lat. Większość z nominowanych filmów budziła we mnie wszystko, od odrazy po niechęć. Wszystko, prócz ciekawości. Akademia w tym roku nam zdziadziała i poszła na łatwiznę nominując filmy według klucza pt. weźmy pierwszych z brzegu z ładnymi buźkami, byle było sentymentalnie i familijnie. Najbardziej ucieszył mnie brak statuetki dla Holland. Uff, serio, tego balem się najbardziej. Wbrew pompowanemu w Polsce od tygodni balonika (niesmaczność), irańskie Rozstanie zdecydowanie bardziej sobie na nią zasłużyło. I nie interesuje mnie co ma na ten temat do powiedzenia TVN które cały dzień płacze nad tym faktem. Niech płaczą. Co z tego, że to polski film? Inne pewniaki także się obłowiły, bukmacherzy pewnie już trochę mniej. Role pierwszoplanowe ozłocone zgodne z przewidywaniami, a najlepszym filmem okazał się jedyny jaki wydał mi się z tego grona interesujący (poza Allenem rzecz jasna). Dlatego już na samym początku wpisu przyznam zupełnie szczerze i bez ogródek, że Artysta zgarnął wszystko jak najbardziej zasłużenie. A teraz napiszę w kilku akapitach dlaczego.

O filmie Michela Hazanaviciusa było po pierwsze głośno. Wyróżniał się bowiem z tłumu swoją oryginalnością. Po drugie spełniał wymagania Akademii. Jest sentymentalny, ckliwy i mimo że wyprodukowany przez Europę, bardzo Amerykański. Ale nie było łatwo. W wielu kinach na całym świecie jak donosili recenzenci, oburzeni ludzie wprost wychodzili z sal już po kilku minutach projekcji. Widać nikt ich nie uprzedził, że film jest niemy, czarno-biały i wyświetlany w zmniejszonym niepanoramicznym formacie. No cóż, nie po to wydają tyle pieniędzy na bilety do nowoczesnych multipleksów i popcorn, nie po to w domu wiszą LCD 3D żeby oglądać stare, czarno-białe filmy, w dodatku z uszkodzonym dźwiękiem.

Teraz powinno być łatwiej, bo film zyskał pięć dodatkowych argumentów i ma ich już łącznie i na dzień dzisiejszy aż dwadzieścia sześć, by podczas jego seansu nie wychodzić z kina. 26 nagród na 49 nominacji. Cannes, Wenecja, Złote Globy, BAFTA i wiele innych. Nieźle, naprawdę nieźle. Cieszy mnie to niezmiernie. Ale czy ma to jakieś przełożenie na realny odbiór przez widzów? Sam nie wiem czy przeciętny zjadacz popcornu coś z tej niemej ciszy zrozumie. Nawet sama Holland tuż koło czerwonego dywanu w Los Angeles powiedziała dzisiejszej nocy, że Artysta to zwykła idiotyczna wydmuszka i nie rozumie werdyktu Akademii. Może to brak kultury, klasy, słoma z butów przemówiła za nią, może była to też realna ocena z punktu widzenia fachowego oka, a to ja się nie znam. Nie wiem. Oczywiście Pani Agnieszka ma prawo do swojej oceny, ale ja na szczęście również.

Wbrew temu co się powszechnie mówi, Artysta jest filmem bardzo współczesnym. A jednocześnie z pomocą swojej przeszłości opowiada o obawach z przyszłości. Filmy nieme miały niesamowity dar i umiejętność przekazywania widzom emocji tylko i wyłącznie za pomocą gry i mimiki ciała aktora. Ci byli wyraziści, zabawni kiedy trzeba oraz często wrażliwi na ludzką krzywdę. Opowieści były proste, bazowały na podstawowych filmowych elementach i grach na emocjach. Miały rozśmieszać i wzruszać. Sprawiać, by widz ani przez moment nie zastygł w fotelu. Projekcje filmowe przypominały teatr oraz wielkie sale balowe. Taperzy usytuowani przed ekranem podkładali muzykę pod wyświetlane obrazy, a kątem oka spoglądali na reakcje widowni którą musieli zadowolić. Ileż w tym magii, piękna i spontanicznej finezji. Hazanavicius przeniósł na współczesny ekran duży fragment tamtego kina. Jego zapach i klimat. W nostalgiczny sposób oddał mu hołd i cześć, ale też ostrzegł przed czyhającymi na niego (i nas) niebezpieczeństwami.

Każde kino ma swoje wzloty i upadki. Początek i koniec. Kino nieme zniknęło bezpowrotnie w roku 1927. Filmy Noir, niemiecki ekspresjonizm, włoski neorealizm, czy polskie kino moralnego niepokoju także usadzone są w sztywnych i nieugiętych nawiasach czasu. Takie jest odwieczne prawo natury ale nie każdy umie się z tym pogodzić. Często sentymenty biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i lansowanym przez wielkie koncerny klasycznym pędem ku nowoczesności. Ale też, ile w tym nienaturalnej sprzeczności. Sam tęsknię za starymi kinami, skrzypiącymi fotelami i zadymionymi ekranami, a jednocześnie nie przeszkadza mi to podczas budowania swojego kina domowego które koniecznie musi posiadać najlepszą jakość dźwięku wydobywającego się z pięciu głośników. No więc jak to jest z tym naszym sentymentalizmem? Przyklejamy go sobie tylko na pokaz bo tak jest modnie? Czy może rzeczywiście chcemy tęsknić za czymś starym i już zapomnianym bo tylko w nim dostrzegamy utracone piękno?

Hazanavicius próbuje znaleźć na to wszystko odpowiedź. Z pomocą dzisiejszej techniki i współczesnych aktorów wraca do lat w których Charlie Chaplin i Pola Negri byli na ustach całego świata, a kino było kinem, magicznym miejscem z klimatem o którym dzisiejsze bezduszne multipleksy mogą tylko pomarzyć. Filmy produkowane są dziś prawie jak samochody na taśmie produkcyjnej w wielkich fabrykach. Podczas stuletniej filmowej ewolucji zatracono wiele z fundamentalnych definicji kina i jest to zupełnie oczywiste. Wszystko wokół nas się zmienia. Nic nie znosi stagnacji. Dźwięk mono przegrał ze stereo, pobił je potem dolby surround, pro logic, 5.1, HD, 3D... aż strach pomyśleć co będzie następne. Kina prześcigają się w patentach które mają za zadanie przyciągnąć zmanierowanego i zepsutego przez nich samych widza na seans. Fotele są coraz wygodniejsze, a w kinie można dziś pójść do fryzjera, zjeść sushi, czy umyć samochód. Do diaska. A gdzie w tym wszystkim jest sam film? Zatrzymajmy się w tym pędzie do jasnej cholery!

Artysta może i w pewnym sensie jest tanią wydmuszką. Ckliwą, lekko romantyczną zabawną historyjką utkaną według przedwojennego pomysłu na film który przecież także miał na siebie zarobić. Ale jego pojawienie się w czasach dvd i mp3 stało się czymś w rodzaju przywiezienia przez kapitana D'Arnota Tarzana do Szkocji w celu jego uczłowieczenia. Banalne uśmieszki George'a Valentina (czapki z głów Panie Dujardin, ty też zasłużyłeś na Oscara), te wszystkie triki żywcem wyjęte z lat dwudziestych mają za zadanie skłonić widzów do refleksji. To nie jest tylko oddanie hołdu pradawnej sztuce filmowej. To coś znacznie poważniejszego. Twórcy wołają do nas: Stańcie na chwilę i obróćcie się za siebie. A teraz spójrzcie przed siebie. Co widzicie?

Nie chodzi o to, że współczesne kino jest złe, zniszczone czy zepsute. Oczywiście że nie jest. Czy cyfrowe efekty specjalne zabijają klasyczną sztukę filmową? To także nieistotne. To bardziej wołanie, trochę niestety na puszczy do widza, by ten wykazał się większą wrażliwością i zrozumieniem dla dzieła filmowego. By stał się bardziej cierpliwy i wymagający. Żeby nie łykał wszystkiego co podstawiają mu pod nos wielkie wytwórnie i koncerny. Hazanavicius swoim Artystą ponownie chce nas rozkochać w kinie. Zarazić bakcylem na nowo. Wskrzesić tęsknotę za skrzypiącymi fotelam w kinie i słabym nagłośnieniem. Pokazać nam na podstawie instruktażowego filmu elementarne piękno utkane z taśmy filmowej. Że nieme? Czarno-białe? To tylko symbole, wyraźne sugestie mające na celu wskazanie nam palcem granic absurdu jakim się często kierujemy kupując bilet do kina.

To bardzo ważne wyróżnienie przez Akademię i bardzo potrzebne światowej kinematografii. Oczywiście niczego ono nie zmieni w świadomości milionów, ale to nieistotne. Można sobie przynajmniej chwilkę pogadać przy piwie, spłodzić kilka pseudointelektualnych akapitów których i tak pewnie niewielu przeczyta. Ale za to warto iść na Artystę do kina. Poczujcie ten klimat, tą magię i przypomnijcie sobie pierwszy film na jakim byliście w kinie. Prawda, że to to samo?

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

środa, 13 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Abel

Abel
reż. Diego Luna, MEX, USA, 2010
85 min.



Diego Luna to znany młody meksykański aktor, który grał m.in w I twoją matkę też, Frida, czy Terminal. Tym razem postanowił przejść się na drugą stronę kamery i zadebiutował w roli reżysera. Jego wysiłek doceniono na festiwalu w San Sebastian, obdarzając go nagrodą specjalną jury.

"Dziewięcioletni Abel po wyjeździe ojca przestał się odzywać. Matka oddała chłopca do szpitala psychiatrycznego. Po jakimś czasie zabiera go stamtąd. Jest przekonana, że chłopcu pomoże spotkanie z rodzeństwem. Sprawy przyjmują jednak ciekawy obrót, gdy chłopiec znajduje sobie nową rolę w rodzinie i postanawia zostać panem domu. Abel przekształca lęk rodziny o jego zdrowie w szacunek należny głowie rodziny. Potulni domownicy godzą się na taki układ. Przynajmniej do czasu, gdy pewnego dnia przy rodzinnym stole zjawia się obcy mężczyzna i twierdzi, że jest ojcem Abla. Zabawny i wzruszający dramat rodzinny, w którym złowieszczy nastrój przeplata się z doskonałym poczuciem humoru".

Przyzwoity debiut. Zabawna opowieść o zawiłości dziecięcej psychiki. Raczej luźne podejście do tematu z typowo hollywoodzkim zakończeniem. Sporo fajnych dialogów i humorystycznych scenek, ale chyba jednak jest to bardziej kino familijne. Można rzecz jasna obejrzeć, jednak Abel nie wzbudził we mnie praktycznie żadnych emocji.

3/6

niedziela, 28 czerwca 2009

Lato, słońce, plaża, smutek

Genua
reż. Michael Winterbottom, GBR, ITA, 2008
94 min. Monolith Films


Jeśli chcesz o czymś zapomnieć, jedź do Genuy. Zdaje się mówić do nas Michael Winterbottom. Gwarancji co prawda żadnych nie daje, ale przynajmniej możesz sobie zwiedzić piękne miasto i popluskać się w ciepłym morzu. Nie wiem dlaczego akurat tam zaprowadza nas ten utalentowany reżyser za rękę, ale fakt faktem że postanawia właśnie to włoskie miasto obsadzić w roli barwnego tła dla jego opowieści. Tła, które mimowolnie staje się głównym bohaterem filmu.

Sposób prezentacji Genuy w moich oczach zepchnął opowiadaną historię na drugi plan. Co nie jest rzecz jasna do końca uznawane przeze mnie za wadę. Joe (Colin Firth), po samochodowym wypadku w którym ginie jego żona, postanawia zabrać swoje dwie młode i rozbite emocjonalnie córki do Genuy w której to ma prowadzić zajęcia na tamtejszym Uniwersytecie. Celem nadrzędnym jest jednak oderwanie córek od rodzinnego domu i związaną z nim tęsknotą i pustką powstałą po stracie ich matki. Kelly i młodsza Mary bez słowa sprzeciwu zgadzają się na podróż do Europy, traktując ją jak ich wymarzone wakacje. Tak właśnie zaczyna się film.

W tym momencie do akcji wkracza wspomniana główna bohaterka. Czyli Genua. Od razu widać, że Winterbottom zaczynał od filmów dokumentalnych. Szalenie trafnie wydobywa koloryt i klimat z miasta oraz jego mieszkańców. Wraz z całą trójką uczymy się nowego otoczenia, poznajemy trochę zarysu historycznego w pigułce, oraz staramy się razem z nimi nie zgubić w malowniczych, ciasnych i krętych uliczkach starego miasta. Dzięki temu zabiegowi daje się odczuć przyjemny powiew europejskiego kina wraz z jego nieodłącznymi standardami, przez co fajnie się wszystko ogląda.

Ale skupmy się na naszych nowych mieszkańcach Genuy. Cała trójka permanentnie unika rozmów o swojej matce i żonie, jednak wszyscy doświadczają jej brak na swój charakterystyczny sposób. Najmłodsza Mary, która czuje się winna spowodowania wypadku, widuje w swojej bujnej wyobraźni mamę i zdaje się tęsknić za nią najbardziej. Czego dowodem są jej ciągle powtarzające się nocne ataki histerii i płaczu. Jej starsza siostra Kelly, koncentruje się na nowych chłopakach, jazdą na skuterze i próbie udowodnieniu całemu światu z jej ojcem na czele, że jest już dorosła i może robić co jej się tylko podoba. No i mamy Joe'a, ich ojca i zarazem matkę z konieczności, który po prostu stara się aby jego córki były szczęśliwe. Sam nie zdradza nam zbytnio swoich uczuć, jest szorstki i wydaje się mocny psychicznie. Pod wpływem nowego otoczenia zgadza się na niewinny flirt ze swoją miejscową studentką.

Niby wszystkie trzy postacie zagrane i ukazane nam są całkiem poprawnie. Jednak zabrakło mi u nich większego wynaturzenia emocjonalnego. Poza Mary, pozostała dwójka sprowadza temat swojej matki/żony do zakończonego etapu w swoim życiu i odrzuca go od siebie jak najdalej tylko potrafi. Próbują znaleźć temat zastępczy, ale nie wiem do końca czym się przy tym dokładnie kierują. Oczywiście jest to na swój sposób bardzo wymowne zachowanie, szalenie indywidualne. Ile ludzi, tyle sposobów przeżywania swoich osobistych tragedii. Jednak ich poczynania nie do końca mnie przekonują, choć je rozumiem.

Wydaje mi się również, że Winterbottom celowo nie pozwala nam bardziej wgłębić się w umysły naszych bohaterów. Za prawie każdym razem gdy mógł pójść kilka kroków dalej, błyskawicznie przeskakuje do innej sceny. Być może sami mamy ich ocenić i zastanowić się co byśmy zrobili na ich miejscu, ale być może też po prostu myślał że nam to wystarczy. Mi niestety nie bardzo.

Końcową sceną pokazuje nam co prawda wreszcie jakiś wspólny mianownik całej trójki, który łączy ich trochę zagubione i błąkające się samotnie po uliczkach Genuy dusze. Jednoczy je w silnym rodzinnym uścisku, krzyżując przy tym ich kręte dotąd wąskie puste uliczki, tworząc z nich szeroką i oświetloną ulicę, którą odtąd podążają już razem. Jednak ja mimo wszystko z całej historii zapamiętam i tak tylko świetną rolę Firtha, męczący płacz Mary, anorektyczną budowę ciała Kelly, oraz piękną architekturę miasta które chciałbym kiedyś w przyszłości odwiedzić. Nie znaczy to jednak że film jest kiepski. Nie jest. Jest niepełny i nie do końca mnie przekonujący, za to szalenie urokliwy i klimatyczny. Warto dać mu szansę. Być może do was bardziej przemówi i może nawet odnajdziecie w nim swoje życie.

4/6

sobota, 16 maja 2009

Szukając siebie

Brick Lane
reż. Sarah Gavron, GBR, 2007
101 min. Vivarto


Był ktoś kiedyś w Bangladeszu? Ja też nie. Mimo że to jeden z najbardziej zaludnionych i najbiedniejszych państw na świecie, mocno prowokuje do zgłębienia się w jego tkankę. Przynajmniej mnie. Jednak Brick Lane to nie wycieczka krajoznawcza po tym jakże barwnym kraju, lecz nazwa ulicy znajdującej się w East Endzie w Londynie. Mieszkają tam obywatele i uchodźcy z Bangladeszu. Stworzyli tam swoje małe-wielkie Bangaltown, czyli coś w stylu naszego Jackowa w Chicago.

Swoje schronienie znalazła tam i nasza główna bohaterka Nazneen. Wychowana na bengalskiej prowincji w wieku 16 lat została rozdzielona przez ojca ze swoją ukochaną siostrą i wydana za mąż za majętnego i obcego jej Bengalczyka mieszkającego w Londynie. Jej dzieciństwo oraz tęsknotę za swoim krajem poznajemy stopniowo w trakcie przysłuchiwaniu się jej opowieści. Widać że film jest zrobiony przez kobietę. Bardzo dużo tu typowych dla tej płci wrażliwości oraz pełnych bólu i cierpienia rozważań nad dolami i niedolami kobiet. Jest to wprawdzie czasem irytujące dla mnie - faceta, ale też w ogólnym rozrachunku zbytnio nie przeszkadza.

Wracając do naszej bohaterki. Piękna trzydziestokillkuletnia Nazneen wiedzie dość smutne i monotonne życie w Anglii. Jej mąż Chanu wcale nie okazał się przystojnym i bogatym księciem z innego lepszego świata, tylko prostym i naiwnym urzędnikiem, acz na swój sposób jednak budzącym pewnego rodzaju sympatię. Mimo że u boku męża Nazneen do szczęśliwych kobiet, delikatnie mówiąc nie należy, to mimo wszystko z typowym dla bengalek charakterem i aż kłującym w oczy posłuszeństwem, rodzi mu dwie córki i dochowuje mu wierności. Według pana domu i bengalskiego kodeksu, Nazneen nie ma prawa pracować, tylko zajmować się domem oraz wychowywaniem dzieci. Jej egzystencja w wielokulturowym Londynie sprowadza się tylko do odwiedzania kilku ulic i targu na którym robi codziennie zakupy, a także do korespondowania z jej ukochaną siostrą, która pozostała w Bangladeszu.

Jej ambitny mąż Chanu jest nam ukazany jako niepoprawny optymista, który ciągle myśli że niebawem dostanie awans i znacznie poprawi byt swojej rodziny. Rzeczywistość jest jednak o wiele brutalniejsza. Nie dostaje awansu, w zamian traci pracę. Jednak nawet wtedy przyjmuje to z podniesioną głową i snuje zupełnie oderwane od rzeczywistości plany na przyszłość. Nazneen wie że oznacza to jedno. Brak środków na życie, a w konsekwencji oddalająca się perspektywa do powrotu do domu o czym marzy najbardziej na świecie. Co jest akurat na rękę dla jej najstarszej córki Shahany, która to wychowana w Londynie wydaje się przesiąknięta europejską kulturą i pomysłem na życie.

Zamknięta w sobie Nazneen bierze więc sprawy w swoje ręce. Na przekór pustym naukom męża, rozpoczyna pracę na własną rękę i za pomocą pożyczonej maszyny do szycia próbuje zarobić na powrotny bilet do Bangladeszu. Jednak całe to zdarzenie prowokuje kolejne. Bardziej niebezpieczne. Naznenm mimowolnie zakochuje się w młodym Karimie który to dostarcza pod nieobecność jej męża materiał do szycia. Jej wierność zostaje zachwiana, a tłumione przez lata pragnienia zwalczają zdrowy rozsądek i wpychają ją w ramiona przystojnego młodziana. Oddaje się więc swojemu nowemu ukochanemu, jednak błogość nie trwa długo. Chanu odkrywa bowiem sekret swojej niewiernej żony i tu po raz pierwszy robi mi się go autentycznie żal.

Zatracona w nowym związku Nazneem zmienia nagle swój punkt widzenia. Już nie marzy o powrocie do domu. Dom zmienił właśnie swoją szerokość geograficzną. Wydaje się być wreszcie szczęśliwa i to pozostając na Brick Lane. Jej najstarsza córka zatem znajduje znaczącego sojusznika. Niepowodzenia zawodowe Chanu oraz zawirowania geopolityczne (11 września 2001), które prowokują w Londynie zamieszki na tle rasowym, powodują iż głowa rodziny decyduje się na błyskawiczny powrót całej gromadki do Bangladeszu. Nazneen postawiona jest więc przed wyborem pomiędzy jej ukochaną siostrą a swoją nową miłością. Jednak ku naszemu zdziwieniu, wybiera inną drogę. Pozostaje w prawdzie wraz z córkami w Londynie, ale sama. Bez męża jak i jej ukochanego, który okazał się tylko chwilowym kaprysem Nazneen i ostatecznie odrzuca jego uczucie.

Romantyczna miłość otworzyła jej oczy na świat. Uzbrojona przy tym w pewność siebie i nowe siły odnajduje wreszcie swoje miejsce na ziemi. Odnajduje też w końcu samą siebie. Sarah Gavron przez niemal cały film na każdym kroku podkreślała dramat Nazneen. Jednak odnoszę wrażenie, że mimo wszystko uniknęła wydawania ostatecznego osądu. Raczej z zachowaniem bezpiecznego dystansu chciała opisać nam świat w którym co prawda panują trochę inne zwyczaje, lecz jednak koniec końców udowadnia, że pewne prawdy są szalenie uniwersalne i powtarzalne w każdych okolicznościach natury. Nie jest więc to chyba kino feministyczne jak gdzieś czytałem. Choć pewnie nie jedna może się pod niego podczepić dorysowując mu wąsy. Jest to film dla kobiet, zgoda. Ale dla tych które targane szarą codziennością, szukają życiowych inspiracji. A my faceci powinniśmy obejrzeć go po to... aby je lepiej zrozumieć.

4/6


niedziela, 25 stycznia 2009

Nudne przez kiepskie

Tajne przez poufne
reż. Joel, Ethan Coen, USA, FRA, GBR 2008
96 min. Best Film


To znowu oni. Bracia Coen. Po "To nie jest kraj..." znacznie zaostrzył mi się apetyt na ten reżyserski duet. A raczej - powrócił mi apetyt. Czytane opinie? Różne, różniste. Jednak nie traktując ich ze zbyt wielką powagą, oraz mając na uwadze fakt, że statystycznie braciszkowie tylko średnio raz na kilka lat płodzą naprawdę wybitny film, sięgnąłem po ich najnowszy produkt, lecz z dużą dozą ostrożności. Nie oczekiwałem po nim zbyt wiele. Ale mocna obsada dawała nadzieję na podtrzymanie dobrej, ubiegłorocznej braterskiej passy.

Tym razem braciszkowie zaserwowali nam komedię. Czyli konwencję w której czują się chyba najlepiej. Ponownie wielkie nazwiska i znowu wątek szpiegowski. Sprawdzona recepta, a może wygodnictwo? Muszę przyznać, iż lista nazwisk biorących udział w tym jednak umiarkowanie śmiesznym przedstawieniu, zrobiła na mnie całkiem duże wrażenie. Lubię ten łysy łeb Malkovicha, oraz jego charakterystyczny grymas na twarzy, pojawiający się niemal w każdej produkcji do której zostanie zaproszony. Mam do niego słabość, więc zacznę od niego. Tym razem powierzono mu rolę agenta CIA. Coenowie wyposażyli go w niewierną żonę, problemy z alkoholem, oraz idące za tym problemy w pracy. Życie. Nasz agent Cox w konsekwencji traci swoje prestiżowe stanowisko. W akcie wściekłości, a może i desperacji, postanawia spisać swoje wspomnienia w celu ośmieszenia i skompromitowania swoich dawnych kolegów.

Coenowie nie byli by jednak sobą, gdyby nie postanowili utrudnić troszeczkę życie Coxowi. I tak, jego zołzowata żona (Tilda Swinton), przypadkiem znajduję cedeka z dziełem życia swojego mężulka. Jak to też zwykle bywa w tego typu produkcjach, postanawia tej płyty już mu nie oddawać (oj nie ładnie). Jej braciszkowie również postanowili skomplikować odrobinę życiorys. Wredna żonka gubi więc płytkę w klubie fitness. W tym też miejscu i momencie, pojawia się szalony duet gwiazdorski. McDormand-Pitt. Czyli głupia i głupszy. I to dosłownie.

Oczywiście znajdują tą płytę i nie wiedzieć czemu od razu wiedzą, iż to co się na niej znajduje łatwo można zamienić na gruby szmal. Układają więc plan jak tego dokonać. Do tej jakże zawiłej historii swoje dwa grosze dorzuca również pomysłowy Dobromir. Uroczy, acz mocno obciachowy George Clooney (brziiidal). Fajną mu rolę bracia powierzyli, gdyż jego głównym sensem istnienia w tejże produkcji jest permanentne ciupcianie. Dyma wszystko co się rusza i na drzewo nie czmycha. Z czego też skrupulatnie aktor korzysta. Pani Cox wpada więc zupełnie przypadkiem w jego obsesyjne i pełne żądzy sidła. Tak więc akcja nam się zagęszcza, a nawet ze sobą krzyżuje.

Głupia i głupszy kontynuują realizację swojego szalonego planu. Szantażują naszego agencika. Ten obchodzi się z nimi w dość osobliwy sposób. Z wielkim wdziękiem i gracją rozbija nos Panu głupszemu. Do gry wkraczają coraz to nowsi gracze, a cała historia powoli wymyka się z rąk. I to dosłownie wszystkim. Coxowi który paraduje z siekierą przed domem. Panu od ciupciania który niechcący naciska spust celując w szafę. Panu głupszemu, który na jego nieszczęście chwilę wcześniej do niej włazi. W końcu i braciom Coen, którzy w układaniu szalonej intrygi, zagubili jakby samych siebie.

O co w tym wszystkim chodzi? Nie odpowiem, bo pytanie to nadal stanowi dla mnie nie lada wyzwanie. Niby dzieje się wiele. Aktorstwo wyśmienite. Kilka całkiem urokliwych scenek. Szczypta typowego dla braci humoru i śmiechu. Ale zestawiając wszystko w jedną całość... flaki z olejem niestety. Historyjka barwna i zabawna, ale w sumie o niczym. Lekko, łatwo i umiarkowanie przyjemnie. Wyleciało z głowy zaraz po obejrzeniu. Szkoda.

3/6