Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2018. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2018. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 marca 2019

Requiem dla herosów, co po drugiej strony rzeki siedzą w słowiańskim przykucu i ostrzą sobie brzytwy

The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot
reż. Robert Krzykowski, USA, 2018
98 min.
Polska premiera: Brak
Dramat


W ostatnich dniach pospadało z hukiem kilka moich lubianych „zabawek” z półki z napisem "ikony lat 90-tych" kiedy to byłem jeszcze piękny, młody, naiwny i o coś mi chodziło. Zeszło się elektronicznemu panczurowi Keithowi Flintowi z The Prodigy, odszedł także przedwcześnie bożyszcze nastolatek z ery przedinternetowej i przeddziubkowej - Dylan, tzn. Luke Perry. Trochę smutno, a trochę strach przed jutrem, bo biorą już z naszej (mojej) półki, ale jeśli ktoś już nauczył się tej jakże trudnej umiejętności jaką jest mocne stąpanie po ziemi ten wie, że nic na to nie poradzimy i choćby atomówki latały nam nad głowami, trzeba dalej żyć jakby nigdy nic, a może nawet tak, jakby jutra miało nie być. Łatwo się mówi, wiem, lecz dużo gorzej w tym odnajduje. Stężenie nostalgii w naszej głowie jest wprost proporcjonalne do zmian cyferek w kalendarzu. Im więcej mamy lat, tym bardziej zakłóca nam postrzeganie aktualnej rzeczywistości sentymentalny spam, który atakuje nasze bodźce niczym wyskakujące reklamy na pulpicie pozbawione wsparcia od AdBlocka.

Z wirusem nostalgii zdaje się walczyć także bohater jednego z najbardziej ekscentrycznych filmowych tytułów jakie zagościły na ekranach w ciągu kilku ostatnich lat - Calvin Barr (Sam Elliott) - w Człowieku, który zabił Hitlera, a potem wielką stopę.

Nadal jestem pod wrażeniem dźwięcznosci tego tytułu. Właściwie zdradza nam całą fabułę, ale ma w sobie tyleż wdzięku i polotu, że trudno nie kupić go w ciemno. Strasznie ubolewam nad smutną konstatacją, że dziś prawie nikt już nie sili się na wymyślny tytuł filmu, a przecież w dobie kultury obrazkowej oryginalny tytuł, plakat i zwiastun to jakieś 3/4 komercyjnego sukcesu. Tu znów wkrada się między wiersze ta pieprzona nostalgia, gdyż tęskno mi trochę za produkcjami, które odważnie szły w tango z widzem z nazwą wypisaną na czole typu: Surfujący naziści muszą umrzeć, Teksańska masakra piłą mechaniczną, Cannibal Women in the Avocado Jungle of Death, czy choćby nasze Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Wiem, że to tylko (i aż) tytuł, a książki nie powinno oceniać się po okładce, poza tym większość takich językowych potworków kojarzy się bardziej z kinem klasy B, gore i troma, ale co z tego? Czy już zawsze tak być musi?

Bliżej mi nieznany i swojsko brzmiący Robert D. Krzykowski o którym ciężko jest znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje, właśnie w ten sposób postanowił zaistnieć w branży filmowej oraz zwrócić na siebie uwagę. Szalony tytuł, abstrakcyjna historia, ładny plakacik i obiecujący zwiastun w mojej skromnej opinii w zupełności wystarczyło, by poświęcić mu jeden wieczór z mojego życia. Drugim, nie mniej ważnym ku temu powodem był zupełnie oczywisty fakt, że w roli głównej możemy tu dostrzec Sama Elliotta, aktora, którego trudno jest nie szanować. Tak już po prostu mam, i tu także wkradnie się kawałek sentymentalizmu, że z tymi aktorami i aktorkami będącymi już u schyłku swojego ekranowego bytu nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Często reprezentują sobą coś zanikającego w branży, pierwiastek szczerości i autentyczności, starą szkołę i zbiór życiowych wartości, które dziś zdają się być jakby na wymarciu i zupełnie passe. Sam Elliott wszystko to sobą reprezentuje i cholernie cieszę się, że w tym roku, mimo, że mamy dopiero marzec, mogłem zobaczyć z nim już dwa filmy. Oby zdrowie pozwoliło mu robić to co lubi dalej.


Samo pojawienie się w tytule filmu sekwencji „zabił Hitlera” jawi się jako alternatywna rzeczywistość i tak też należy do tej wersji historycznej podejść, najlepiej na lekkim intelektualnym rauszu, wszak tu wszystko jest tak jakby na niby. Biorąc tą historię na serio, a nawet pół serio nie zaprzyjaźnimy się ani z Calvinem, ani z Hitlerem, ani nawet z wielką stopą. Powiem więcej, jedynym ratunkiem dla pozytywnego przyjęcia przez nasze kubki smakowe filmu jest potraktowanie go trochę jak pastisz kina o herosach z lat 80, co niestety i tak wydaje się być trochę naciągane, ale jeśli właśnie tak go potraktujemy, to może finalnie nie będzie aż tak bolało.

Tak, bolało, niestety. Film w warstwie fabularnej cholernie rozczarowuje i w żaden sposób nie dosięga poprzeczki jaka została wysoko zawieszona w nagłówku, znaczy tytule. Historia jest prosta jak picie wódki, ale nie w niej tkwi problem, lecz w jej ekranowej wizualizacji. W tym właśnie miejscu na jaw wychodzą warsztatowe braki Pana reżysera o którym prawie nikt dotąd nie słyszał, teraz chyba wiadomo dlaczego. Ciężko jest się tu z czymś bliżej zakolegować i zaadoptować do własnych wyobrażeń. Zobrazowanie historii jest szarpane, pozbawione klimatu i emocjonalnego zaangażowania. Przypomina mi to trochę nudny i mało śmieszny żart opowiedziany przez wujka podczas rodzinnej wieczerzy, gdzie na końcu ze względu na dobre maniery musisz udawać, że cię to jednak rozbawiło. Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda, bowiem Sam Elliott nie zasłużył na takie ukoronowanie jego ekranowego bytu. Może i w przeszłosci często grywał w dużo gorszych produkcjach, to jednak niesmak jest dość odczuwalny.

Scenariusz i ogólnie historia weterana II WŚ - Calvina Barra - mocno nasiąknięta jest wywarem z nostalgii o której tu ciągle wspominam i tak zwyczajnie fajnie by było, gdyby wszystko ze sobą dobrze zagrało, tak jak dajmy na to w Zapaśniku z Mickey'em Rourke, który powstał jakby dla ukoronowania i przywrócenia do życia wielkiego niegdyś aktora. Niestety do poziomu Aronofsky’ego sporo zabrakło i dobra, acz nie w pełni wykorzystana rola oraz charyzma Elliotta stanowi bardziej dobrą minę do złej gry, przez co po napisach końcowych w gardle dało się odczuć nieprzyjemną zgagę.

Ale… no właśnie, zawsze musi być też jakieś ale. Mimo konstrukcyjnej i fabularnej wtopy film ten jest w stanie się jeszcze częściowo obronić, tak powiedzmy na ocenę dostateczną. Warunek jest jeden. Należy potraktować go z mocnym przymrużeniem oka, trochę jak wspomniany wyżej pastisz kina akcji lat '80. Mamy tu bowiem modelowy przykład wyrzuconego poza ramy znaczenia prawego człowieka, który w przeszłości robił wielkie rzeczy, a o którego po wielu latach upomina się rząd i prosi go, by ten uratował świat przed biologiczną zagładą. Oczywiście także i tu pada sakramentalne oraz charakterystyczne dla tego typu kina: „Dlaczego akurat ja? - Bo jesteś najlepszy". Lata osiemdziesiąte tak bardzo.


Zatem człowiek, który rzekomo zabił w czasie II WŚ Hitlera (a może też tylko jednego z jego sobowtórów), o czym świat nigdy nie miał prawa się dowiedzieć, po wielu latach znów może stać się potrzebny, by wykonać równie istotną dla losów świata misję. Od razu przed oczami wizualizowałem sobie trochę Johna Rambo, trochę Predatora, tyle, że w tym przypadku nasz weteran ma już ponad 70 lat i pewne sztuczki zarezerwowane dla tego typu kina już nie przejdą. Może więc zatem mamy tu do czynienia z klonem serii o Niezniszczalnych, która była/jest hołdem złożonym herosom kina tamtej epoki? A może też jest to rękawica rzucona filmowej ekspresji Clinta Eastwooda? Tak, to nawet pasuje i w tej konwencji wydaje się być całkiem zjadliwe.

Wadą tego filmu są też ciągłe i niestety irytujące retrospekcje głównego bohatera. Reżyser koncentruje się nie tylko na tym co znajduje się przed naszym herosem, lecz także, a moze nawet i przede wszystkim na tym co jest już dawno za nim i co go ukształtowało. Dostajemy więc po oczach zmieniającymi się jak w kalejdoskopie przeskokami w czasoprzestrzeni, raz tkwimy w latach 80-tych (tak zakładam), a raz w wojennych latach 30/40 ubiegłego stulecia. Całość skomponowana jest według dobrze już znanych nut sentymentalnych nacechowanych m.in. sercowymi rozterkami oraz życiowymi dylematami naszego bohatera. Niestety to co wydawało się być najciekawsze i zawarte w pierwszym członie tytułu filmu jest paradoksalnie najsłabsze. Sama operacja zabicia rzekomego Hitlera ukazana jest w sposób banalny i zupełnie nieprzekonywalny. Tu nawet przez chwilę nie słyszymy języka niemieckiego (chyba, ze przyjmiemy tezę, że Naziści to byli kosmici i przylecieli z kosmosu), a odwzorowanie tamtejszej wojennej rzeczywistości na ziemiach okupowanych poza lekkim puszczeniem oka do polskiego widza (wagon z napisem „Zamość”) leży i kwiczy po całości. Bękarty wojny także pokazały ten fragment historii w sposób mocno odbiegający od realizmu, ale przynajmniej miały w sobie całe wiadro wdzięku i gracji. Tu niestety zabrakło jednego i drugiego.

Dlatego też ukazana w filmie przeszłość mocno rzutuje na odbiór teraźniejszości, która może i wydaje się być nieco lepsza w odbiorze, ale to pewnie bardziej dlatego, że w teraźniejszości występuje Sam Elliott, a w jego wspomnieniach tylko jego odmłodzona i dużo gorsza wersja - Aidan Turner. Jeśli jednak przymkniemy oko na te niestety liczne niedostatki, jeśli skupimy się na poczciwym Samie Elliott’cie, na jego życiowych rozterkach, ekspresji i charyzmie, to film koniec końców będzie zdatny do konsumpcji. Co prawda będzie smakował bardziej jak schabowy przyrządzony w podrzędnej przydrożnej spelunie gdzieś na granicy powiatów, niż świeże pstrągi zapiekane z rydzami podane w restauracji z gwiazdką Michelina, ale jak to mawia mój ojciec, z głodu to i łosoś dobry.





wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





środa, 23 stycznia 2019

Dom zły

Dom, który zbudował Jack
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018
155 min. Gutek Film
Polska premiera: 18.01.2019
Dramat



Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.

Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?

I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.


Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.

Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.

Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?


Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). Dom, który zbudował Jack jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.

Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.

Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.


Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?

Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą Domu, który zbudował Jack, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.





czwartek, 17 stycznia 2019

Był sobie chłopiec

Mój piękny syn
reż. Felix Van Groeningen, USA, 2018
111 min. M2 Films
Polska premiera: 4.01.2019
Dramat



Lata lecą jak kokaina przez zrulowany banknot do nosa, zmieniają się telefony komórkowe, nowe auta i moda na ulicach, świat oraz postęp technologiczny zaiwaniają w trybie turbo, że aż nieraz łby urywa z tego pędu, lecz z całej tej gamy przemian niezmienne jest jedno - człowieka ciągle ciągnie do używek. Im mocniejszych i bardziej ingerujących w ludzką świadomość, którą można choć na chwilę czymś zająć, tym lepiej. Rikitiki narkotyki. Temat rzeka. Te co prawda także na bieżąco zmieniają swoje menu i skład chemiczny chcąc przy tym stale i plastycznie dostosowywać się do coraz wyższych wymagań współczesnego odbiorcy, ale zasada ich działania od lat, ba, od wieków jest taka jak i ludzka głupota - niezmienna.

Na ich temat napisano już miliony książek, nakręcono tysiące filmów i skomponowano setki piosenek, dramat ludzki spowodowany utratą kontroli nad własnym ciałem i umysłem to od lat bardzo wdzięczny temat dla twórców filmowych i literackich. Właściwie to temat ten został przez nich wszystkich wyczerpany do tego stopnia, że współistnienie obok siebie dwóch światów – trzeźwości i nietrzeźwości – dziś już nie tyle nie szokuje, co nader często zwyczajnie bawi, a niekiedy nawet twórczo inspiruje. Tylko uparciuchy z misją społeczną oraz instytucje rządowe i non profit silą się jeszcze na edukację i walkę z wiatrakami, natomiast narkotyki w mainstreamie zagnieździły się już do tego stopnia, że dziś nierzadko są elementem dodającym uroku i powabności ludzkim egzystencjom, uposażają psychiczną wątłość w cojones, a i prywatny lifestyle staje się przez nie bardziej "pro".

Weźmy dla przykładu postacie filmowe i literackie, fikcyjne i te fikcyjne mniej, takie, które lubimy i z którymi nierzadko chcemy się w jakimś stopniu identyfikować. Często wciągają w swoich historiach kilogramy koksu i jarają blanty tak jak uliczna gimbaza e-papierosy, ba, często robią to także w życiu prywatnym i równie często jest to odbierane może nie tyle pozytywnie, bo przecież nikt tego nie powie wprost, ale odnoszę wrażenie, że ludzkość coraz bardziej ma na to wszystko wyjebane. Poziom akceptacji na niewinne eksperymentowanie z używkami jest w wielu środowiskach zawieszony bardzo wysoko. Zaryzykuję nawet tezę, że narkotyki jeszcze nigdy w historii nie miały tak dobrego PR jak obecnie. Kokaina na salonach od lat ma status szampana i kawioru, stanowi często przepustkę do elit i otwiera drzwi do lepszego świata, a szeroko rozumiani celebryci są najprawdopodobniej najlepszymi ambasadorami dragów i innych używek na świecie. Osobiście uważam, że wszystko jest dla ludzi i każdy sobie rzepkę skrobie, a dopóki dorosły człowiek sam potrafi siebie kontrolować, dopóty nie powinno się wchodzić do jego życia z młotem pneumatycznym, by rozpierdalać w jego głowie wszystko co dotąd zbudował, choćby nie wiem jak bardzo mu się tam pod tą kopułą waliło.


Ale ja to ja. Uważam siebie za na niby racjonalnego, acz jednak lekko spaczonego na umyśle gościa, który już wiele w życiu widział, próbował i wiele przeszedł, mam więc teraz z dużej wysokości dobry widok na cały ten cyrk i rozlewane przez kolejnych śmiałków szambo, którego wielu znajdujących się dopiero na początku drogi do samopoznania jeszcze nie jest w stanie organoleptycznie dostrzec. Dlatego też łatwiej mi o ferowanie wyroków i kształtowanie prywatnych opinii, tym bardziej, że najczęściej dotyczą obcych mi ludzi. Ale zgoła odmienną sytuacją wydaje się fakt, w którym eksperymentowanie z używkami w końcu wymsknie się spod kontroli i dotyczy on twoich najbliższych, zwłaszcza nieletnich. Tu dotykamy problemu z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia pierwszej, tej najbardziej zainteresowanej osoby. Nagle przestajemy mieć wyjebane, wielki, śmierdzący problem tym razem zapukał do naszych domowych drzwi i teraz już nie można zgasić światła oraz udać, że nas nie ma w środku. I właśnie taki punkt wyjścia, tudzież bez wyjścia obrał za cel Felix Van Groeningen, twórca Beautiful Boy.

Jakby tak spojrzeć na to z daleka i na chłodno, to na pierwszy rzut oka reżyser nie przedstawił mi tego problemu w sposób specjalnie odkrywczy, nie zabrał mnie do nieznanego i nieodkrytego dotąd lądu, nie pokazał nowych perspektyw oraz punktów widzenia, nie zadał mi także nowych pytań i nie dostarczył nieznanych mi dotąd odpowiedzi, wszystko to już gdzieś widziałem, ale jednak… no właśnie, w tych małych, z pozoru mało znaczących przecinkach i wielokropkach tkwi wielka siła Beautiful Boy, który w odróżnieniu od wielu podobnych mu produkcji zdaje się być bardziej humanitarny i hmm… uczciwy.

Uczciwy głównie dlatego, że nie przyjmuje pozy natrętnego domokrążcy i nie próbuje mi wcisnąć w promocji garnków, czy innej pościeli. Osobiście uważam, że choćby najlepiej promowana i opłacana kampania społeczna, która woła do nas z billboardów i ekranów telewizorów: „nie ćpaj”, „nie pij”, „nie jedz glutenu” „nie żyj” jest warta tyle co właśnie odpływająca fala na plaży w Sopocie. Zwykle są to najgorzej wydane publiczne pieniądze na świecie. Nawet małe dzieci doskonale wiedzą, że jak się im czegoś bardzo mocno zakazuje, to najczęściej przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego i stanowi najlepszą zachętę do dalszego psocenia. Tak już jest skonstruowany nasz mózg, który lubi stawiać się w opozycji do zdrowego rozsądku oraz być w wiecznym konflikcie z całym światem. A w dzisiejszych niespokojnych czasach pozycja a’la "buntownik z wyboru" jest nawet mile widziana i chętnie promowana przez wielkich tego świata.

Von Groeningen postanowił zatem podejść do tematu nieco inaczej. Trochę poedukował, a trochę nie, trochę się powymądrzał, a trochę nie, ale głównie przedstawił problem braku kontroli nad samym sobą w sposób stricte ludzki i bardzo przyziemny. Uczciwie sprzedaje nam dramat jednostki oraz wpływa na widza bardziej w warstwie emocjonalnej, a nie w formie wyboldowanych literek na ulotce propagandowej jakie rozdają przy wejściu do metra. To dużo lepsze podejście do problemu, a przede wszystkim o wiele bardziej skuteczne. Do mnie w każdym razie trafiło bardziej, bo nie mówi do mnie głosem trenera od motywacji, tudzież doktora psychologii, a bardziej głosem tego ojca ćpuna co to z nim łaziłem do jednej klasy podstawówki, i który wie więcej o bólu i cierpieniu niż ci wszyscy specjaliści razem wzięci.


Koniec końców otrzymujemy subtelny teatr dwóch aktorów, ojca i syna, których łączy bardzo silna więź emocjonalna. Nie ma tu mowy o patologii w ognisku rodzinnym, trudnej sytuacji materialnej, problemach rodzinnych, niczego, co często jest przedstawiane jako ognisko zakażeń złem i źródło narodzin wszelkiej patologii. To byłoby zbyt ogólne, zbyt proste i jednocześnie nudne. Tym razem mamy do czynienia z przykładną rodziną, acz fakt, że ojciec Nica jest rozwiedziony z jego matką, ale to wygląda na starą historię i nie ma większego wpływu na podejmowane decyzje przez wchodzącego właśnie w dorosłość chłopaka. Ten zdaje się być zagubiony życiowo z zupełnie innych pobudek do których próbuje dotrzeć nie tylko jego ojciec, matka i jego najbliżsi, lecz także my sami, a nawet reżyser, który sam zdaje się tego nie wiedzieć i ustami ojca woła na cały głos - Dlaczego?

Cierpienie ojca jest więc motorem napędowym tej historii i definiuje wydźwięk całego filmu. Jego bezsilność, ból i brak zrozumienia motywów syna mówią więcej niż milion słów. To bardzo osobiste doznanie, które ukazuje ludzki dramat jakich są tysiące na całym świecie, a który zrozumieć może tylko ten, kto otarł się o podobne emocjonalne trzęsienie ziemi. Beautiful Boy bacznie obserwuje i rozlicza ponurą rzeczywistość współczesnego świata w sposób nieco inny niz wszyscy wokół, przez co stanowi ważny i cenny głos w dyskusji, w której niewielu dziś chce brać czynny udział. Jest też smutną konstatacją, w której okazuje się, że tak naprawdę nie ma żadnej nadziei, że zawładniętym pędem ku samozagładzie nie można, lub bardzo trudno jest pomóc. Nawet najbliżsi nie są w stanie, a jedynym skutecznym antidotum jest trafna diagnoza i błyskawiczna reakcja w odpowiednim momencie. Niby oczywiste, ale też jakże trudne w dzisiejszych zabieganych czasach. Ledwo nadążamy za samymi sobą, a co dopiero za innymi. Chwila nieuwagi i cyk, nie ma człowieka.

Ważne i wysmakowane kino, acz z nieco pretensjonalnym finałem ubabranym w moralizatorskim szlamie, który lekko mnie uwiera, dlatego lekko obniżyłem mu finalną ocenę. Małym, acz prywatnym plusikiem tego projektu jest także fakt, że w końcu potrafiłem pogodzić się z osobistą niechęcią do Steve'a Carella oraz wyskakującego niemal z każdej lodówki młokosa Chalameta. Przed seansem nie pałałem do nich wielką miłością, po seansie również, ale przynajmniej teraz mogę już na nich patrzeć bez lęku przed nadciśnieniem :)





poniedziałek, 31 grudnia 2018

Bunga Bunga

Loro / Oni
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018
151 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.12.2018
Biograficzny, Dramat, Komedia



Signore e signori, il caimano arriva! – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.

Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.

Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.

Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.


Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie Toniego Servillo, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.

Zresztą, umówmy się, Loro/Oni, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".

I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu Wielkiego piękna łamane na Warsaw Shore, poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.

Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.


Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.

Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery,  majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w Loro/Oni podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.

W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie creme de la creme całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha Wielkiego piękna i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.


W Loro/Oni roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.

Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.

Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej Kasi Smutniak, która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.

O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością  i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.

Ale Loro/Oni to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie Black Mirror: Bandersnatch. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.






wtorek, 18 grudnia 2018

Pustka niemal doskonała

Roma
reż. Alfonso Cuarón, MEX, USA, 2018
135 min. Netflix
Polska premiera: 14.12.2018
Dramat



Pisząc w kwietniu przy okazji Anihiliacji, że oglądając w dniu premiery film nie na ekranie kina, lecz w domu na kanapie jest pewnego rodzaju niebezpiecznym precedensem mogącym w niedalekiej przyszłości skruszyć mocne dotąd kinowe fundamenty, nie spodziewałem się jeszcze, że ledwie pół roku później kolejny taki przypadek będzie jeszcze bardziej rewolucyjny, wszak mamy właśnie do czynienia już nie tylko z niezłą fabularną produkcją Netflixa, lecz z głośnym filmem cenionego reżysera nagrodzonego Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji i w ogóle z jednym z najbardziej oczekiwanych projektów roku ociekającego ejakulatem ktytyki. Ot tak, tu i teraz, na kanapie. Jakby to powiedział Owen Wilson - Wow.

Zdumiewa także fakt, że festiwale filmowe z pierwszej ligi zaczęły tak szybko zapraszać do siebie produkcje "platformowe", będące do tej pory jakby w opozycji do konserwatywnego kinowego status-quo. Co więcej, zaczynają je nagradzać najwyższymi laurami, a te bez krępacji rozpychają się już śmielej łokciami wsród kinowych wyjadaczy. Co prawda są jeszcze tacy, którzy ciągle się jeszcze opierają i zaklinają rzeczywistość,  np. festiwal w Cannes, ale konie po betonie już ruszyły i nikt ich zatrzymywał raczej nie będzie. Chyba, że samobójca. W ogóle to wicher zmian w tej branży zaiwania tak szybko, że wcale nie zdziwi mnie fakt, że lada chwila zaczną znikać z mapy świata kina i to te tuż za rogiem. Na co komu one skoro jest Netflix, HBO, Amazon Prime, Showmax... wróć! Showmax już nie. Nie to, żebym płakał z tego powodu, kina to nie dinozaury - nie wyginą, tak samo jak nie odejdą w niebyt tradycyjne książki, mimo, że od lat nas tym straszą, ale drobny lifting jakiś by im się jednak przydał. A nawet nie tyle kinom, co dystrybutorom i producentom, którzy muszą szybko przestawić się na nowe realia. W każdym razie Netflix rzucił w nich wszystkich ciężką rękawicą z żelbetonu i czeka na reakcje.

Z punktu widzenia odbiorcy ta raczkująca rewolucja winna przynieść sporo korzyści, wszak na końcu procesu trawienia i tak rozchodzi się tylko o jedno, o dostęp do pożądanej treści i zadowolenie klienta. Jeśli ktoś postanawia ją nam podać na srebrnej tacy bez konieczności wychodzenia z domu, bez dodatkowych pośredników, półgodzinnych bloków reklamowych, gadających bab obok w kinie i zapachu spalonego popcornu, to jest to sytuacja typu win-win. I właśnie tak nalezy traktować mariaż Netflixa z Alfonso Cuarónem, którzy wspólnie i w porozumieniu spłodzili obraz w wielu aspektach iście rewolucyjny, głównie pod kątem dystrybucji, ale nie tylko, Roma, to projekt, który nisko pochyla się temu, co w kinie najcenniejsze - magii.


A przynajmniej tak twierdzi krytyka. Ja, no cóż, do szanowanego krytyka mam na szczęście tak daleko, jak stąd do ciepłej i słonecznej wiosny, dlatego też dla odmiany mogę trochę ponarzekać. Niestety jest na co. Ale też, żeby uciąć spekulacje rodzące się właśnie w waszych głowach, finalnie uznaję Romę za dzieło wielkie, tyle, że nie wybitne, jak widzi to wielu. Ale do rzeczy.

Cuarón stworzył bardzo ascetyczne, wyciszone i skupione na rodzinie kino, które w czerni i bieli koloruje rzeczywistość Meksyku lat 70-tych. Wraca w ten sposób do swojej Ojczyzny, dzieciństwa i autorskich korzeni posiłkując się przy tym nostalgią, czasem w dużych ilościach, by przedstawić bardzo osobiste i kompletne dzieło. Dzieło, które chwyta za serce głównie z punktu widzenia realizacji. Tu Pan reżyser kupił mnie w całości, a właściwie to nic nie musiał mi płacić. Ci co mnie czytają od lat wiedzą już doskonale, że jestem osobą chorobliwie wręcz uwrażliwioną na punkcie sztuki obrazu. Uwielbiam i bacznie zwracam uwagę swoim błędnikiem nie na CO, lecz w JAKI sposób pokazuje się na ekranie. Czasem jestem w tym fetyszu nie do wytrzymania, że aż sam mam z tym problem, ale nic na to nie poradzę, że lubię ładne rzeczy. W tym aspekcie Cuarón rozbił bank. Bezapelacyjnie. Film jest obłędny wizualnie. Kadry, praca i ruchy skupionej na detalach kamery, do tego długie, lecz nie puste ujęcia utkane z wyrazistej czerni i bieli zachwyciły mnie tak bardzo, że choćby już tylko z tego powodu powinienem upaśc przed twórcą na kolana, by ucałować mu stópki.

Niestety w treści znajduję już jednak nieco więcej lężacych na jezdni progów zwalniająych, po których, czy cię tego chce, czy nie, trzeba się było przejechać. Historia Romy skupiona jest na wielodzietnej, dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodzinie cenionego Doktora, oraz na służących im dwóm młodym kobietom, z perspektywy których obserwujemy powolny rozpad idealnego modelu rodziny. W oczy rzuca się także charakterystyczny dla Meksyku tamtych lat podział klasowy, z wyraźnym, acz spejcalnie niezaangażowanym politycznie historycznym tłem, w którym ukazana jest fala radykalizacji młodzieży i studentów jaka doprowadziła do licznych protestów oraz zbrojnej reakcji rządu. W tym niespokojnym czasie i niemal w centrum wydarzeń Cuarón przedstawia obraz rodziny nacechowany miłością taką trochę w stylu "la dolce vita". Ten kontrast i naturalne sprzeczności są motorem napędowym całej sennie poprowadzonej opowieści.


Sposób przedstawienia głównych postaci stoi na wysokim poziomie. Ale nie chodzi tu tylko o wymiar stricte ludzki. Tu każdy przedmiot żyje i woła do widza, nawet psie kupy. Perfekcyjne odwzrorowanie ludzkich emocji, osobistych rozterek, drobnych porażek i radości napędza witalność Romy, ale też i dostarcza jej nieco słabości. To, co według wielu krytyków stanowi jej najcenniejszą cechę, mnie osobiście nieco wadzi. Fabuła istnieje, ale tak jakby teoretycznie. Poza kilkoma bardzo krzykliwymi scenami, które z pewnością zapadną na dłużej w mojej pamięci, ba, nawet w historii kina, to jednak nie dzieje się tu zbyt wiele. Spokojnie można byłoby ją upchnąć w 30-minutowym krótkim metrażu, ale wtedy oczywiście nie byłoby takiego efektu i wybuchów emocji. Wolę jednak rozwiązanie jakie przedstawił reżyser, jest przynajmniej ładnie, ale też trzeba przy tym uzbroić się w cierpliwość.

Niestety męczyła mnie trochę subtelność oraz wrażliwość niektórych postaci, która jest tu mocno kobieca i uległa. Z jednej strony jest to zupełnie zrozumiałe, wszak to one są tu głównymi bohaterkami, z drugiej zaś, Cuarón ukazuje ten skomplikowany świat właśnie z tej jednej, kobiecej perspektywy i momentami bardzo brakowało mi jej męskiego, bardziej szorstkiego dopełnienia. Samcze pierwiastki oczywiście także są tu obecne, ale jeśli już się pojawiają, to mają mocno negatywny wydźwięk, definiują głównie zdradę, tchórzostwo, agresję i śmierć. Autor ukazuje męskość jako coś niedojrzałego i złego, skupiając się głównie na kobiecym instynckie przetrwania. Bohaterki pozostawione same sobie muszą w chwili największej próby radzić sobie same, i to oczywiście ma wiele uroku oraz mocno zyskuje na ogólnej subtelności dzieła, ale miękkość w ten sposób budowanego szkieletu opowieści dla mnie jest nieco zbyt hmm... miałka. Roma wydaje się być rodzaju niemęskoosobowego. To w istocie bardzo kobiecy film, co nie jest wadą samą w sobie, ale nie do każdego trafi z taką samą mocą przekazu.


Niemniej ogląda sie to wspaniale. Film jest prawdziwy, ciepły i uderzający swoją wyrazistością, dziś rzadko kto sięga po taką formę ekspresji i choćby tylko za to należą się Cuarónowi brawa. Doskonale rozumiem wysyp wielkich słów jakie pojawiają się w kontekście Romy, to rzeczywiście jest kino czerpiące całymi garściami z gatunkowej klasyki, zrodzone z emocji i dla emocji, obdarte ze złudzeń i sztuczności, zanurzone w alkowach kinematograficznej magii. To wszystko sprawia, że Roma wydaje się być filmem wybitnym, bardzo skupionym na człowieku. Jednak dla mnie jest wielki głównie z punktu widzenia obrazu i procesu realizacji, gdyż poza tym dostrzegam kałuże pełne emocjonalnej pustki, acz przyznaję, obłędnie dobrze naszkicowanej. Bohaterowie mówią do mnie czasem w niezrozumiałym języku, nie potrafię więc w pełni podzielać ich cierpienia, radości i bólu, obserwuję ich trochę w sposób beznamiętny, spaceruję niby po tych samych ulicach Mexico City, ale tak jakby bardziej palcem po mapie, a chyba jednak nie o to powinno chodzić w tego typu obrazie.

Szanuję bardzo Cuaróna za ten projekt, także za to, że powstał w kooperacji z masowym dytrybutorem, którego głównym celem jest dostarczanie niekoniecznie dobrej treści do jak największej ilości osób według ścisłych wytycznych zawartych w tabelkach w Excelu. Roma z pewnością zalicza się do treści trudnych i wymagających oraz śmiertelnie poważnych, zatem sam fakt, że trafiła na platformę Netflixa robi już na mnie duże wrażenie. Być może potrzebuję nieco więcej czasu, żeby dostrzec w niej coś więcej, niż tylko estetyczną rozkosz, a może też wcale niekoniecznie i gdy ochłonę to nadal będzie ona dla mnie "tylko" trochę piękna i trochę pusta, ale jeśli już pustka ma wyglądać tak poetycko jak Roma, to chciałbym móc spacerować po jej ulicach codziennie.





piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.