czwartek, 7 marca 2019

Requiem dla herosów, co po drugiej strony rzeki siedzą w słowiańskim przykucu i ostrzą sobie brzytwy

The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot
reż. Robert Krzykowski, USA, 2018
98 min.
Polska premiera: Brak
Dramat


W ostatnich dniach pospadało z hukiem kilka moich lubianych „zabawek” z półki z napisem "ikony lat 90-tych" kiedy to byłem jeszcze piękny, młody, naiwny i o coś mi chodziło. Zeszło się elektronicznemu panczurowi Keithowi Flintowi z The Prodigy, odszedł także przedwcześnie bożyszcze nastolatek z ery przedinternetowej i przeddziubkowej - Dylan, tzn. Luke Perry. Trochę smutno, a trochę strach przed jutrem, bo biorą już z naszej (mojej) półki, ale jeśli ktoś już nauczył się tej jakże trudnej umiejętności jaką jest mocne stąpanie po ziemi ten wie, że nic na to nie poradzimy i choćby atomówki latały nam nad głowami, trzeba dalej żyć jakby nigdy nic, a może nawet tak, jakby jutra miało nie być. Łatwo się mówi, wiem, lecz dużo gorzej w tym odnajduje. Stężenie nostalgii w naszej głowie jest wprost proporcjonalne do zmian cyferek w kalendarzu. Im więcej mamy lat, tym bardziej zakłóca nam postrzeganie aktualnej rzeczywistości sentymentalny spam, który atakuje nasze bodźce niczym wyskakujące reklamy na pulpicie pozbawione wsparcia od AdBlocka.

Z wirusem nostalgii zdaje się walczyć także bohater jednego z najbardziej ekscentrycznych filmowych tytułów jakie zagościły na ekranach w ciągu kilku ostatnich lat - Calvin Barr (Sam Elliott) - w Człowieku, który zabił Hitlera, a potem wielką stopę.

Nadal jestem pod wrażeniem dźwięcznosci tego tytułu. Właściwie zdradza nam całą fabułę, ale ma w sobie tyleż wdzięku i polotu, że trudno nie kupić go w ciemno. Strasznie ubolewam nad smutną konstatacją, że dziś prawie nikt już nie sili się na wymyślny tytuł filmu, a przecież w dobie kultury obrazkowej oryginalny tytuł, plakat i zwiastun to jakieś 3/4 komercyjnego sukcesu. Tu znów wkrada się między wiersze ta pieprzona nostalgia, gdyż tęskno mi trochę za produkcjami, które odważnie szły w tango z widzem z nazwą wypisaną na czole typu: Surfujący naziści muszą umrzeć, Teksańska masakra piłą mechaniczną, Cannibal Women in the Avocado Jungle of Death, czy choćby nasze Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Wiem, że to tylko (i aż) tytuł, a książki nie powinno oceniać się po okładce, poza tym większość takich językowych potworków kojarzy się bardziej z kinem klasy B, gore i troma, ale co z tego? Czy już zawsze tak być musi?

Bliżej mi nieznany i swojsko brzmiący Robert D. Krzykowski o którym ciężko jest znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje, właśnie w ten sposób postanowił zaistnieć w branży filmowej oraz zwrócić na siebie uwagę. Szalony tytuł, abstrakcyjna historia, ładny plakacik i obiecujący zwiastun w mojej skromnej opinii w zupełności wystarczyło, by poświęcić mu jeden wieczór z mojego życia. Drugim, nie mniej ważnym ku temu powodem był zupełnie oczywisty fakt, że w roli głównej możemy tu dostrzec Sama Elliotta, aktora, którego trudno jest nie szanować. Tak już po prostu mam, i tu także wkradnie się kawałek sentymentalizmu, że z tymi aktorami i aktorkami będącymi już u schyłku swojego ekranowego bytu nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Często reprezentują sobą coś zanikającego w branży, pierwiastek szczerości i autentyczności, starą szkołę i zbiór życiowych wartości, które dziś zdają się być jakby na wymarciu i zupełnie passe. Sam Elliott wszystko to sobą reprezentuje i cholernie cieszę się, że w tym roku, mimo, że mamy dopiero marzec, mogłem zobaczyć z nim już dwa filmy. Oby zdrowie pozwoliło mu robić to co lubi dalej.


Samo pojawienie się w tytule filmu sekwencji „zabił Hitlera” jawi się jako alternatywna rzeczywistość i tak też należy do tej wersji historycznej podejść, najlepiej na lekkim intelektualnym rauszu, wszak tu wszystko jest tak jakby na niby. Biorąc tą historię na serio, a nawet pół serio nie zaprzyjaźnimy się ani z Calvinem, ani z Hitlerem, ani nawet z wielką stopą. Powiem więcej, jedynym ratunkiem dla pozytywnego przyjęcia przez nasze kubki smakowe filmu jest potraktowanie go trochę jak pastisz kina o herosach z lat 80, co niestety i tak wydaje się być trochę naciągane, ale jeśli właśnie tak go potraktujemy, to może finalnie nie będzie aż tak bolało.

Tak, bolało, niestety. Film w warstwie fabularnej cholernie rozczarowuje i w żaden sposób nie dosięga poprzeczki jaka została wysoko zawieszona w nagłówku, znaczy tytule. Historia jest prosta jak picie wódki, ale nie w niej tkwi problem, lecz w jej ekranowej wizualizacji. W tym właśnie miejscu na jaw wychodzą warsztatowe braki Pana reżysera o którym prawie nikt dotąd nie słyszał, teraz chyba wiadomo dlaczego. Ciężko jest się tu z czymś bliżej zakolegować i zaadoptować do własnych wyobrażeń. Zobrazowanie historii jest szarpane, pozbawione klimatu i emocjonalnego zaangażowania. Przypomina mi to trochę nudny i mało śmieszny żart opowiedziany przez wujka podczas rodzinnej wieczerzy, gdzie na końcu ze względu na dobre maniery musisz udawać, że cię to jednak rozbawiło. Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda, bowiem Sam Elliott nie zasłużył na takie ukoronowanie jego ekranowego bytu. Może i w przeszłosci często grywał w dużo gorszych produkcjach, to jednak niesmak jest dość odczuwalny.

Scenariusz i ogólnie historia weterana II WŚ - Calvina Barra - mocno nasiąknięta jest wywarem z nostalgii o której tu ciągle wspominam i tak zwyczajnie fajnie by było, gdyby wszystko ze sobą dobrze zagrało, tak jak dajmy na to w Zapaśniku z Mickey'em Rourke, który powstał jakby dla ukoronowania i przywrócenia do życia wielkiego niegdyś aktora. Niestety do poziomu Aronofsky’ego sporo zabrakło i dobra, acz nie w pełni wykorzystana rola oraz charyzma Elliotta stanowi bardziej dobrą minę do złej gry, przez co po napisach końcowych w gardle dało się odczuć nieprzyjemną zgagę.

Ale… no właśnie, zawsze musi być też jakieś ale. Mimo konstrukcyjnej i fabularnej wtopy film ten jest w stanie się jeszcze częściowo obronić, tak powiedzmy na ocenę dostateczną. Warunek jest jeden. Należy potraktować go z mocnym przymrużeniem oka, trochę jak wspomniany wyżej pastisz kina akcji lat '80. Mamy tu bowiem modelowy przykład wyrzuconego poza ramy znaczenia prawego człowieka, który w przeszłości robił wielkie rzeczy, a o którego po wielu latach upomina się rząd i prosi go, by ten uratował świat przed biologiczną zagładą. Oczywiście także i tu pada sakramentalne oraz charakterystyczne dla tego typu kina: „Dlaczego akurat ja? - Bo jesteś najlepszy". Lata osiemdziesiąte tak bardzo.


Zatem człowiek, który rzekomo zabił w czasie II WŚ Hitlera (a może też tylko jednego z jego sobowtórów), o czym świat nigdy nie miał prawa się dowiedzieć, po wielu latach znów może stać się potrzebny, by wykonać równie istotną dla losów świata misję. Od razu przed oczami wizualizowałem sobie trochę Johna Rambo, trochę Predatora, tyle, że w tym przypadku nasz weteran ma już ponad 70 lat i pewne sztuczki zarezerwowane dla tego typu kina już nie przejdą. Może więc zatem mamy tu do czynienia z klonem serii o Niezniszczalnych, która była/jest hołdem złożonym herosom kina tamtej epoki? A może też jest to rękawica rzucona filmowej ekspresji Clinta Eastwooda? Tak, to nawet pasuje i w tej konwencji wydaje się być całkiem zjadliwe.

Wadą tego filmu są też ciągłe i niestety irytujące retrospekcje głównego bohatera. Reżyser koncentruje się nie tylko na tym co znajduje się przed naszym herosem, lecz także, a moze nawet i przede wszystkim na tym co jest już dawno za nim i co go ukształtowało. Dostajemy więc po oczach zmieniającymi się jak w kalejdoskopie przeskokami w czasoprzestrzeni, raz tkwimy w latach 80-tych (tak zakładam), a raz w wojennych latach 30/40 ubiegłego stulecia. Całość skomponowana jest według dobrze już znanych nut sentymentalnych nacechowanych m.in. sercowymi rozterkami oraz życiowymi dylematami naszego bohatera. Niestety to co wydawało się być najciekawsze i zawarte w pierwszym członie tytułu filmu jest paradoksalnie najsłabsze. Sama operacja zabicia rzekomego Hitlera ukazana jest w sposób banalny i zupełnie nieprzekonywalny. Tu nawet przez chwilę nie słyszymy języka niemieckiego (chyba, ze przyjmiemy tezę, że Naziści to byli kosmici i przylecieli z kosmosu), a odwzorowanie tamtejszej wojennej rzeczywistości na ziemiach okupowanych poza lekkim puszczeniem oka do polskiego widza (wagon z napisem „Zamość”) leży i kwiczy po całości. Bękarty wojny także pokazały ten fragment historii w sposób mocno odbiegający od realizmu, ale przynajmniej miały w sobie całe wiadro wdzięku i gracji. Tu niestety zabrakło jednego i drugiego.

Dlatego też ukazana w filmie przeszłość mocno rzutuje na odbiór teraźniejszości, która może i wydaje się być nieco lepsza w odbiorze, ale to pewnie bardziej dlatego, że w teraźniejszości występuje Sam Elliott, a w jego wspomnieniach tylko jego odmłodzona i dużo gorsza wersja - Aidan Turner. Jeśli jednak przymkniemy oko na te niestety liczne niedostatki, jeśli skupimy się na poczciwym Samie Elliott’cie, na jego życiowych rozterkach, ekspresji i charyzmie, to film koniec końców będzie zdatny do konsumpcji. Co prawda będzie smakował bardziej jak schabowy przyrządzony w podrzędnej przydrożnej spelunie gdzieś na granicy powiatów, niż świeże pstrągi zapiekane z rydzami podane w restauracji z gwiazdką Michelina, ale jak to mawia mój ojciec, z głodu to i łosoś dobry.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz