Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróżniczy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróżniczy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 kwietnia 2015

Dzikość serca

Wild
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2014
115 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 6.02.2015
Biograficzny, Podróżniczy, Dramat




Słońce, przynajmniej w teorii, bo od przeszło tygodnia nikt trzeźwy go nie widział, coraz mocniej operuje na nieboskłonie, a słupek rtęci w termometrze budzi się powoli z zimowego letargu. No… gdzieś na pewno. To znak, że do skomasowanej ofensywy przechodzi planowanie letnich wyjazdów, podróży i urlopów. Ten, kto na co dzień odbija kartę w korporacyjnych Mordorach (moje kondolencje) doskonale wie, że luty-marzec są miesiącami, w których trzeba się już z góry określić z urlopem na cały rok, zabawić w myśliwego, który stara się upolować co lepsze terminy dla siebie. Gigantyczna bzdura, jedna z wielu, której ja, biedny korposzczur z przypadku nie rozumiem, ale zwyczaj jest zwyczaj, albo sam zgarniesz atrakcyjne długie weekendy, albo zrobią to za Ciebie inni.

Sam jestem już po pierwszych szkicach, które naniosły na mój osobisty kalendarz odrobinę fantazji. Wbrew pozorom lubię ten okres, gdyż idealnie współgra z budzącą się do życia wiosną (a właśnie, gdzie ona się do kurwy nędzy podziała?). Wszystko zaczynamy na nowo, kolejne rozdanie, może lepsze, może tym razem ciut gorsze niż przed rokiem, ale zwykle panuje przekonanie, że w tym konkretnym roku będzie jednak lepiej, mocniej i intensywniej. Wejdziemy wyżej, popłyniemy dalej, pojedziemy szybciej. Co prawda we wrześniu boleśnie uświadomimy sobie, że lato było za krótkie, kasy za mało, w związku z czym z ambitnych planów pozostała nam kamieni kupa. Ale nie zmienia to postaci rzeczy, że w marcu budzi się w nas Marco Polo, Roald Amundsen i Wojtek Cejrowski w jednym.

Zwykle nasz zapał kończy się jednak na last minute w Egipcie (Tunezja chwilowo odpadła w repasażach), tudzież na dwóch tygodniach z bachorami we Władysławowie (z czego przez trzy dni świeci słońce), ale też coraz częściej spora odnoga rodów Kowalskich i Nowaków penetruje świat wszerz i wzdłuż, zupełnie jak byśmy byli światową potęgą w globtroterstwie, oraz krajem powszechnego dostatku i dobrobytu. Nie ma zakątka na globie w którym nie usłyszelibyśmy polskiego języka, co na swój sposób jest często nieco męczące, a nawet i uwłaczające naszym oazom spokoju, ale biorąc pod uwagę ogólne warunki życia w kraju nad Wisłą, to jest to nawet wręcz zdumiewające. Wystarczy odpalić pierwszego lepszego fejsa, by zobaczyć słit focie swoich znajomych z Tajlandii, Dominikany, Australii, czy innej Patagonii. Podróże, dzięki serwisom społecznościowym, kredytom bankowym i tanim lotom jeszcze nigdy nie były tak pospolite i oczywiste, jak dajmy na to śnieg w kwietniu.

Osobiście uważam, że, my - naród wspaniały (tylko ludzie kurwy), z genem podróżnika rodzimy się już w golusieńkim standardzie. Wpłynęły na to zarówno rozbiory, powstania, wojny - co za tym idzie wieczne emigracje, także Hitler i Stalin, Gomułka i Jaruzelski, którzy ciągle wysadzali przed nami w powietrze zwodzony most prowadzący do lepszego świata. Dwa współczesne grosze dorzucili również miłościwie nam panujący Platformersi, którzy obiecali młodym, wykształconym z wielkich ośrodków drugą Irlandię, ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że nadal wszyscy i nie wiedzieć czemu szukają jej bardziej w okolicach Dublina, niż dajmy na to w Radomiu. No cóż. Jakby nie patrzeć, jesteśmy głodni świata, bezustannie. Przy jednych z najniższych dochodów w Europie jeździmy drogimi samochodami, budujemy wielkie domy z cegły, kupujemy mieszkania na potęgę, na które nas oczywiście nie stać, chodzimy w drogich i markowych ciuchach, chętnie jadamy w ą i ę restauracjach, oraz kilka razy w roku jeździmy na zagraniczne wycieczki w standardzie all inclusive, a w domu mamy lepszy sprzęt RTV i AGD niż przeciętny Amerykanin. Do diaska, jesteśmy krajem pieprzonych i niewytłumaczalnych paradoksów.


Ale wróćmy do podróżowania, bo też trzeba w końcu nakierować ten nieco wymykający się z nawiasów przyzwoitości tekst na tory filmu o którym chciałbym w tym miejscu nieco napomknąć. Trochę już zapomniany i mało poruszany na forach kinomanów „Wild”, bo o nim mowa, inspirowany jest historią opartą na bestselerowej autobiograficznej powieści amerykańskiej feministki (bleh) - Cheryl Strayed. Jej podróż życia była zgoła odmienna od naszych beztroskich, wakacyjnych tripów, bo też zupełnie inny przyświecał jej cel. Zamiast odpoczynku - katorga i skrajny wysiłek fizyczny, zamiast zwiedzania z zawieszonym aparatem na szyi - odkrywanie własnych słabości, poszukiwanie samego siebie, także sensu życia, oraz inne, może nieco hipsterskie z dzisiejszego punktu widzenia motywy i inspiracje. Niemniej biorąc pod uwagę życiowe doświadczenia Strayed, ma to jakiś sens i logikę, także swój związek przyczynowo-skutkowy, zatem kupuję ten temat w ciemno, wszak sam fanem aktywnego wypoczynu jestem dozgonnym, a przy tym hejterem gorących piasków i hotelowych leżaków ogrodzonych od codzienności świata kolczastym drutem. Od dawna zachodzę w głowę, co jest fajnego w leżeniu plackiem na plaży. Człowiek i tak większość swojego życia spędza leżąc na plecach. Swoich. Większość biur podróży sprzedaje nam więc to, co mamy za darmo na co dzień, tylko z innym tłem w standardzie. Sprytne to i dochodowe, a przy okazji bezdennie głupie.

Ok. Film. Młoda dziewczyna po śmierci ukochanej matki zatraca się w odmętach szaleństwa, popada w ramiona bezustannej zabawy, narkotyków i przygodnego seksu (klawo!). Z czasem w końcu traci męża, przyjaciół, rozsądek i na koniec samą siebie. W przypływie autorefleksji postanawia w końcu coś z tym zrobić, wziąć w garść, ogarnąć ryj, odnaleźć życiową równowagę i odbudować psychicznie. Za pokutę obiera dla siebie pieszą wędrówkę morderczym szlakiem Pacific Crest Trail liczącym przeszło 4 tysiące km i prowadzącym zachodnim wybrzeżem USA od granicy z Meksykiem po tą północną, z Kanadą. Ostatecznie Strayed w ciągu trzech miesięcy przeszła odcinek liczący przeszło 1700 km, co rzecz jasna należy uznać za niezły wyczyn. Napisała o tym książkę i jebut, dalej to już poszło. Wywiady, referaty, wykłady, kolejne książki. Sława i chwała na wieki.

W filmie, w jej postać wcieliła się Reese Witherspoon, która jeszcze przed oficjalną publikacją książki sama zakupiła prawa do jej ekranizacji. Widać mocno zainspirowała ją ów historia, co w zasadzie nie dziwi, wszak jest to opowieść typowo kobieca, z nutką feministycznego i nieco hipsterskiego podejścia do życia jak i świata, z czym przyznaję, nie jest mi specjalnie po drodze, ale też jestem w stanie przymknąć na to oko i spróbować odnaleźć w niej odrobinę frajdy, powiewu wolności i radości. Niestety tylko trochę.

W ostatnich latach powstało już najmniej kilka podobnych filmów, które opowiadają i komentują prawdziwe historie młodych ludzi przebywających na… hmm, przedłużonych wakacjach. Warto w tym miejscu wspomnieć o Into the Wild, Tracks, po części także o 127 godzinach. Wszystkie te opowieści charakteryzują się podobną formą i budową emocji. Główni bohaterowie pozostawieni samym sobie, w obliczu najwyższej próby, a także w momencie bezkompromisowego zderzenia się z siłami natury, z pomocą skoków lokacyjnych i czasowych penetrują swoje zagubione we wszechświecie umysły. Typóweczka. W zasadzie mnie to ani nie dziwi, ani też specjalnie nie irytuje. Jak bowiem inaczej nakręcić film o samotnych podróżnikach? Dialogów praktycznie żadnych, zatem bohaterowie albo gadają sami ze sobą, albo też zekranizowane są ich wspomnienia oraz aktualne przemyślenia na tematy natury egzystencjalnej. Nie inaczej jest także i w Wild.


Nasza blondyna więc sobie chodzi z nieprzyzwoicie wielkim plecakiem, rzuca z wściekłości butami w przepaść i pisze pamiętnik pomiędzy jedną porcją fasoli, a drugą. Jak najbardziej może zdobyć sympatię widza, wszak jest taką trochę życiową niedorajdą, jak zresztą co drugi oglądacz. Nie ma żadnego doświadczenia w trekkingu, nie umie się nawet mądrze spakować, rozłożyć namiotu, rozpalić ognia w podróżnej kuchence, wszystko na tej wyprawie robi pierwszy raz (no, poza seksem z przypadkowym gościem). Manualna niedojda, która na ostatniej prostej prowadzącej do bezpowrotnego przespania szansy na odbudowanie własnego życia, nagle się zatrzymuje, zawraca i udaje pod prąd, w dodatku finalnie osiąga metę. To po prostu musi budzić uznanie, sympatię i szacunek.

Jej podróż ku odkupieniu swoich grzechów oraz odzyskaniu radości i sensu istnienia jest trochę alegorią drogi krzyżowej. Tak, nieco biblijnie (to tak przy okazji świąt), ale ja akurat lubię doszukiwać się w meandrach ludzkich żywotów analogii do przypowieści z Pisma Świętego. Męka, cierpienie, ból, a na końcu radość, ulga i poczucie spełnienia - rozpoczęcie nowego życia. Wszystko tu do siebie pasuje, acz ateiści i lewaki z pewnością będą to widzieć zupełnie inaczej, ale też mają do tego pełne prawo. Wyczerpująca wędrówka w poszukiwaniu lepszej części samej siebie krzepi jej charakter, uczy pokory, pozwala też dostrzec piękno oraz zrozumieć kruchość ludzkiego życia. Oddala od siebie towarzyszące jej demony, wkurw na cały świat i ciągle towarzyszący jej ból po stracie matki. Szlak i jego oznaczenia na trasie przywodzą mi nieco na myśl światło latarni morskiej świecącej gdzieś w oddali, które wskazuje drogę do bezpiecznego schronienia w porcie. Ale żeby do niego dotrzeć, trzeba wpierw pokonać tysiące wzburzonych fal oceanu. Nie dla mięczaków jest więc ta podróż.

Cóż. Zatem finał. Nie jest to film i opowieść wielka, wzniosła, ani tym bardziej ważna z perspektywy naszych ziemskich istnień (chyba, że chodzisz do gimnazjum). Nie zmienia, a przynajmniej nie powinna czynić tego w sposób znaczący naszego postrzegania świata, bo też tezy padające w Wild są bardzo ogólnikowe, proste, acz szlachetne z punktu widzenia swojego ogólnego założenia. Towarzyszy nam klasyka Ameryki: Bezdroża, piękne krajobrazy, ogrom przestrzeni, dzikość natury, prerie, kaniony, pustynie, nawet hippisi, autostop i muzyka country. Tak, tego nie sposób jest nie polubić, zwłaszcza, kiedy siedzi w tobie nieokrzesany pierwiastek dzikości serca. Całość dopełnia dobra rola Witherspoon. Legalna blondynka wreszcie dorosła i jakby dojrzała. Chyba właśnie ostatecznie ją polubiłem, a byłem niemal pewien, że już nigdy to nie nastąpi. Ale myślę też, że po prostu każda kobieta, kiedy założy wielki plecak, przepocony t-shirt i obcisłe szorty, zepnie też włosy w prosty kucyk i zapomni o szpachli pudru nakładanej na twarz, to potrafi mnie tym kupić. Bezwarunkowo. I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że znacznie większą wolność, bo to głównie jej poszukuję w tego typu opowieściach, poczułem w Into the Wild. Samo Wild to jednak niestety trochę za mało. Niemniej warto. Warto stawiać przed sobą podobne cele, sprawdzać się, gubić i znów odnajdywać. Niekoniecznie należy brać plecak i wychodzić z nim na kilka miesięcy z domu, można też po prostu podróżować i przekraczać kolejne granice nie wychodząc nawet z własnej głowy. Udanych i inspirujących urlopów życzę. Niech każdy odkryje w nich coś z siebie samego.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,0