Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solopan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solopan. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 lutego 2017

Tajemnica Brokeback Moonlight

Moonlight
reż. Barry Jenkins, USA, 2016
110 min. Solopan
Polska premiera: 17.02.2017
Dramat



W ubiegłym roku w szczycie sezonu oscarowego polityczna poprawność ustami czarnoskórych artystów, oburzonych feministek, lewicowych aktywistów oraz liberalnych mediów zarzucała Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej rasizm, bowiem wszystkie dwadzieścia oscarowych nominacji w kategoriach aktorskich przypadło aktorom o białym kolorze skóry. I to już drugi rok z rzędu. Wiadomo. Skandal, gradobicie i koklusz. Przewodnicząca Akademii Cheryl Boone Isaacs, żeby było śmieszniej - czarna jak noc - pod presją opinii publicznej i mediów przyznała rację krytykom i obiecała nawet rozszerzyć skład Akademii o osoby o odmiennym zróżnicowaniu rasowym, płciowym i etnicznym, wszak okazało się, że 93 procent jej członków jest białych, a 3/4 stanowią, o zgrozo - mężczyźni. A gdzie parytety? Gdzie równość rasowa i etniczna? Zagrzmiało pół wiecznie zdziwionego świata.

W tym roku można zatem było stawiać swoją chałupę, samochód, wszystkie oszczędności życia, a nawet własną matkę na to, że pojawią się nominacje dla czarn… znaczy się Afroamerykanów. Akademia, żeby mieć w tym roku święty spokój poszła nawet krok dalej. Co ja gadam, dwa kroki. Nie dość, że przyznała nominacje Denzelowi Washingtonowi (raz), Ruth Negga (dwa), Maheshali Ali'emu (trzy), Violi Davis (cztery), Naomie Harris (pięć) i Octavii Spencer (sześć... razy więcej niż w ubiegłym roku), to jeszcze dosypała do kupki trzy filmy z czarnoskórymi aktorami w rolach głównych: Fences, Hidden Figures i... Moonlight. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie poczuł się urażony, Akademia postanowiła udobruchać także środowiska LGBT. A co tam, niech i oni mają swoje pięć minut rozkoszy. Wilk syty i Kansas City. Uff. No to teraz pozostają już tylko czerwone dywany, ścianki i drinki z palemką. Skandalu nie będzie. Acz ja nie byłbym tego taki pewien, wszak na liście nominowanych nadal nie widzę Eskimosów, Albinosów i tych no, Aborygenów. Pieprzeni rasiści.


Ale dziś będzie tylko o Moonlight. Podchodziłem do niego jak dziwka do konfesjonału. Pół internetu zachwycona, za oceanem ochy i achy, krytyka pieje i tylko patrzeć jak będzie znosiła złote jaja. Z drugiej strony wpisy typu: "pieprzony film o pedałach, nie oglądać!". Jako, że nie lubię jak ktoś mi mówi co mam myśleć, co oglądać, a czego broń Boże unikać, to Moonlight rzecz jasna sobie obejrzałem, ale na wszelki wypadek z tyłu głowy miałem zakodowane: "uwaga, strefa homo". Nie to, że jestem uprzedzony, chociaż nie, wróć. Pewnie, że jestem, niech mnie usłyszą. W kinie zniosę wszystko, poza jednym. Ok, dwoma. Śpiewaniem i tańczeniem, przez co nie oglądam np. musicali (sorry fani La La Land - recki nie będzie) i tych no, ckliwych historii o pederastach. Zwyczajnie nie lubię jak chłop z chłopem... no wiecie. Klapki na oczach, beznadziejny ze mnie przypadek i do piachu. Ale też w myśl głoszonej przez pół świata tolerancji mam do tego pieprzone prawo i tej wersji będę się trzymał.

Moonlight. Ciężki orzech do zgryzienia. Sześć razy zmieniałem ocenę na Filmwebie. Najpierw, że średni, potem, że niezły, no ale jakże tak niezły, skoro jednak średni? I znów powrót na stronę. Do końca pisania tej zapewne nieco homofobicznej recki będę się zastanawiał jak mam ocenić ów dzieło. Najchętniej bym tego nie czynił w ogóle. To u mnie rzadki przypadek, zatem jednak istnieje coś, co Moonlight wyróżnia. To przed czym zamierzam film trochę obronić przed hejtem, to na pewno fakt, że jest wizualnie piękny. Autentyczne, wyraziste kolory, wysmakowane kadry, kapitalna praca kamer, mocowanie obiektywów a to na drzwiach samochodu, a to lokowanie ich symetrycznie za leniwie snującymi się ulicami bohaterami. Wyborne, serio, lubię to i szanuję bardzo. Gra aktorów? Też na plus. Jest autentycznie i przekonująco. Typowe siarczyste i czarne, nawet lekko kino gangsta. Pełno afro stereotypów - przemoc, narkotyki, uliczna patologia, złodziejstwo i to co lubię najbardziej - wyzywanie się nawzajem od czarnuchów. Gdyby nie to, że film nakręcił czarnoskóry Barry Jenkins, to znów byłby lament, że to obraza uczuć tych, którzy dali się złapać w siatkę białym w Afryce, a tak to pewnie nawet Spike Lee da lajka na Facebooku.


Klimat jakiś więc jest, relacje pomiędzy małym Chironem, nastoletnim Chironem i dorosłym Chironem, a jego matką są świetnie zobrazowane i kryją w sobie wiele emocji oraz kunsztu aktorskiego. Powiedziałbym wręcz, że relacje te są nawet lekko niedoszacowane. Osobiście uważam, że zamiast wątku homo Jenkins powinien bardziej skupić się właśnie na nich, acz wiadomo, że wtedy nie byłoby Moonlight tu gdzie jest, czyli z ośmioma nominacjami do Oscara. I teraz płynnie przechodzimy do tego co mi się w tym filmie nie podoba, acz nie odkryję Ameryki, bo już zdążyłem wam zdradzić miedzy wierszami, że mam klapki na oczach. Otóż, ja zasadniczo nie lubię takich ckliwych historyjek o tym jak to jeden chłopiec ma ochotę na drugiego chłopca, ale w zasadzie to nie wie jak zagadać. Żeby uwypuklić jego wielki dramat Jenkins ulokował wrażliwego chłopca zamkniętego w jakimś dziwnym ciele w amerykańskich slumsach Miami, gdzie rządzi przemoc i prawo ulicy. A tam jak powszechnie wiadomo, nie tak łatwo jest być ujawnionym gejem. Nieujawnionym zresztą również. Tak już jest skonstruowany ten świat, stety, czy niestety, kolejny film o tym niczego nie zmieni. Swego czasu te same ścieżki przecierał Brokeback Mountain i też było wiele hałasu o nic. Moonlight staje się więc kolejnym współczesnym manifestem w obronie uciśnionych i prześladowanych mniejszości seksualnych, oraz głosi te same motywujące teksty pisane helveticą na tle ładnych zdjęć: "bądź odważny, sam decyduj o tym kim chcesz być, rób co czujesz, bądź odważny....", acz na jego szczęście autorzy nie przesadzają i nie przekraczają jakichś trudno akceptowalnych norm przez, nazwijmy to ludzi normalnych (ledwie jedna scena lekkiego niesmaku), co w moich oczach go finalnie ratuje i daje nadzieję na ogólną przyzwoitość, acz Moonlight niesmak jakiś po sobie na pewno we mnie pozostawił.

I tu dochodzimy do ostatniego akapitu w którym będę musiał w końcu jakoś finalnie ocenić dzieło Jenkinsa. Postaram się zrobić to uczciwie, na tyle na ile potrafię, na ile jest we mnie uprzedzonego homofobicznego ciemnogrodczanina, oraz człowieka otwartego na sztukę, artyzm i drugiego bliźniego. Moonlight nie jest filmem wybitnym, to jest pewne jak techno w Trendzie i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Oczywiście środowiska LGBT i ci od walki z rasizmem, szowinizmem, czy tam inni przeciwnicy zabijania wigilijnych karpi będą wynosić film na ołtarze, co zresztą już się dzieje, ale ciach scyzorykiem wszystkie te ideologiczne ekstrema. Nie tylko lewe, ale bliższe mi prawe również. Zostaje więc do zagospodarowania umiarkowane i wyważone centrum. A dla niego film powinien być co najwyżej poprawny, nieco nudnawy, acz ładny dla oka i tyle. Zatem trzy i pół cycka ode mnie. Głównie za klimat, za zdjęcia i realizację, do czego przyznaję, mam słabość. Reszta jest milczeniem owiec.






IMDb: 8,0
Filmweb 7,0

czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



sobota, 23 sierpnia 2014

Dobry, zły i poczciwy

Locke
reż. Steven Knight, USA, GBR, 2013
85 min. Solopan
Polska premiera: 11.04.2014
Dramat, Thriller



Zacznę nietypowo, od wiersza, niestety nie mojego, acz mógłby być mój, tyle tylko, że ktoś ode mnie dużo zdolniejszy napisał go przede mną, konkretnie to ten ochlapus Bukowski.

„Każdy facet musi zdać sobie sprawę, że to wszystko może zniknąć w jednej chwili: kot, kobieta, praca, przednia opona, łóżko, ściany, pokój; wszystkie rzeczy najpotrzebniejsze do życia, łącznie z miłością, spoczywają na fundamentach z piasku - i pojedyncze zdarzenie, nieważne jak od ciebie odległe: śmierć chłopca w Hongkongu albo śnieżyca w Omaha może przynieść ci zgubę. Cała twoja porcelana rozbije się o kuchenną podłogę, wejdzie twoja dziewczyna, a ty będziesz stał pijany w samym środku tego wszystkiego i kiedy zapyta: Mój boże, co tu się stało? Odpowiesz: Nie wiem, naprawdę nie wiem. (Pociągnij za sznurek, poruszy się kukiełka).”

Wszyscy doskonale znamy z autopsji i wiemy jak bardzo skurwiałe potrafi być życie, w końcu nie z jednej michy jedliśmy już pomidorową. Nie będę więc pieprzył trzy po trzy, oraz rozwodził się nad filozoficznym znaczeniem słowa „przypadek” występującego w naszych ziemskich istnieniach, ani też deliberował nad rolą czynu i jego nieubłaganych dla nas konsekwencji. Każdy popełnia w życiu błędy i będzie to robił nadal, ciągle i bezustannie, to nasza karma, nieuniknione, scenariusz do filmu o naszych mękach, który napisał ktoś za nas. Można z tym walczyć, unikać, pięć razy patrzeć na swoje ręce i tyleż samo je później myć, a i tak skończysz jak wielbłąd z tym debilnym wyrazem pyska na środku pustyni. Wtedy można już tylko głośno, siarczyście zaklnąć, jakby był to nasz talizman i odtrutka w jednym, albo też prywatna litania do samego Pana Boga. Ja, po latach tułaczki po meandrach życiowych wpadek doszedłem do wniosku, że człowiek po prostu musi wpierw parę razy zginąć, aby zacząć żyć tak naprawdę. Czynność tą należy rzecz jasna kilka razy powtórzyć. Dla pewności.

Zapewne ten dość zjawiskowy film - Locke, do m.in. takich myśli pobudza, ale ja zwróciłem w nim uwagę na coś z lekka innego. Zadumałem się ostatnio przez chwilę przy jakimś kompletnie z dupy wpisie, być może nawet nie dotyczącym filmu, a ot tak parsknąłem durną myślą gdzieś w komentarzach na fejsie. Otóż, wspomniałem o definicji "dobrego człowieka", po prostu. Że nikt tak naprawdę nie wie jak ona powinna w dzisiejszych czasach brzmieć i jakie przyjmować pozy na Wikipedii. Kościół zapewne będzie mówił coś o czystości ducha, o poświęceniu i miłosierdziu, ideowe lewactwo zaś o poszanowaniu odmienności i orientacji seksualnych, inny celebryta rzuci coś miałkim standardem o fundacji na rzecz głodnych somalijskich dzieci, tudzież o adopcji małego szczeniaka ze schroniska na Paluchu, w ostateczności pozwoli się oblać zimnym kubłem z lodem, natomiast przeciętny fejsbukowicz fajność i człowieczą rzetelność będzie oceniał na podstawie ilości lajków. Ciężko jest być w tym dzisiejszym pieprzonym tyglu kulturowym zwyczajnie dobrym, oraz tak autentycznie w porządku do samego siebie jak i świata jednocześnie człowiekiem. Takim wiecie, który może się przejrzeć w lustrze i z podniesioną głową rzec do swojego rewersu – stary, jestem z ciebie dumny, matka jest z ciebie dumna i twoja kobieta też jest z ciebie dumna, nawet twoje dzieci cię lubią i szanują, a koledzy pożyczają ci pieniądze. Kochanka twa szaleje za tobą, a teściowa ciągle opieprza córkę za to, że ci niedostatecznie dogadza. Tak bardzo jesteś zajebisty, że ktoś w gruncie rzeczy ci obcy oddaje ci swoją nerkę, a nawet żonę, niczego nie chcąc w zamian. No dobra, chyba jednak popłynąłem ciut za daleko, muszę zrobić zwrot przez rufę.

Dla mnie filmowy Ivan Locke jest właśnie taką może i trochę fikcyjną, ale jednak, definicją dobrego człowieka (tak, wiem, nie mam zbyt wielkich oczekiwań wobec ludzkiej jednostki - ale ja przecież z zasady nienawidzę ludzi, wszystkich). Ok. Zjebał. Popełnił błąd. Co ja gadam, wielbłąd! Ale wcale nie mniejszy, ani też większy od naszych, naszego, mojego i twojego. Jednak Locke traci przez swoją chwilową słabość i to w zaledwie dwie godziny wszystko co dotąd posiadał - pracę, żonę, rodzinę, szacunek i kilka wieloletnich przyjaźni. Niemniej w moich oczach facet finalnie pozostał wygrany. Piszę poważnie. Wygrała jego moralność i ludzka uczciwość. Ivan Locke jest więc według mnie chodzącą, przepraszam, jeżdżącą definicją pozytywnego człowieczeństwa. Jest wzorem do naśladowania przez zepsutych ludzi na tym łez padole (lament i veto zdradzonych kobiet w komentarzach za 3... 2... 1).

Czym Ivan Locke mi tak zaimponował? W zasadzie to niczym nadzwyczajnym. Głównie tym, że pomimo tego, iż wszyscy tak jak i on popełniamy w życiu błędy, to jednak jako nieliczny próbował, a w mojej ocenie nawet i potrafił je skutecznie naprawić. Dał z siebie wszystko, pozostał w porządku z samym sobą, a to jest w naszych ziemskich wcieleniach tak jakby najważniejsze. Większość ludzi nawet nie próbuje walczyć o to co sami utracili, poddają się jeszcze w przedbiegach. Porządny człowiek nie jest nieomylny - zgoda, popełnia życiowe gafy, ale zawsze daje z siebie wszystko, zawsze chce się poprawić i naprawić to, co sam ówcześnie spieprzył, bo w gruncie rzeczy jest świadom swoich niedoskonałości. Jest także świadom swojej niekwestionowanej siły, wierzy w szczerość i uczciwość, że zawsze wygrywają, wyznaje też jakieś moralne zasady i kocha na zabój. Życie, rodzinę, swoją pracę, świat, samego siebie. Tak. Tak właśnie wyobrażam sobie dobrych ludzi. Ponoć istnieją naprawdę.


Locke - film, jako całość, również mi trochę zaimponował. Raz, że jest na swój sposób nowatorski, dwa, świetnie skonstruowany, trzy – zaskakująco mądry. Steven Knight jako bodaj pierwszy filmowiec umieścił całą historię w jednostajnie poruszającym się po autostradzie samochodzie zawieszonym gdzieś na trasie między Birmingham a Londynem. Przez cały łopot taśmy filmowej nie wypuścił swoich kamer oraz czujności widza poza obrys karoserii samochodu. To dość odważny zabieg. Jak bowiem przyciągnąć uwagę widza i zatrzymać go przez półtorej godziny w jednej tylko lokacji? Owszem, w teatrze jest to możliwe, nawet Polański nie tak dawno i całkiem skutecznie to praktykował w Rzezi, ale umówmy się, tam było cztery razy więcej aktorów i mimo wszystko także więcej ruchów pozornych kamery. Tu mamy do czynienia w zasadzie tylko z jednym fotelem kierowcy oraz tylnym zagłówkiem, plus kilkanaście ujęć na pędzącą nocną autostradę. I wsjo.

A przecież trzeba jeszcze widzowi sprzedać jakąś historię, utrzymać go przed ekranem, w dodatku trzymając go jeszcze w kontrolowanym napięciu. O dziwo okazuje się jednak, że nie jest to znów jakoś specjalnie trudne. Z każdym kolejnym pochłanianym przez Ivana Locke kilometrem stwierdzałem przed samym sobą, że cholera, ależ to wszystko jest oczywiste. Banalne wręcz. Niemniej potrzebny jest dobry scenariusz i jego wykonawca - jeden aktor, który zabawi się trochę w DJa podczas swojego seta w klubie. Jego zadaniem jest porwanie tłumu i wprowadzenie go w stan ekstazy. DJ Tom Hardy podołał temu zadaniu, zagrał tak, że nogi same niosły pijane ciało na parkiet. Tym samym wjechał swoim BMW i zarazem z piskiem opon do mojego garażu z napisem - TOP5 ulubionych aktorów. Cud, że nie porysował mi bramy.

Ale Locke, to wbrew pozorom nie tylko Hardy. Owszem, to scena, przepraszam, samochód tylko jednego aktora, ale ważną rolę odgrywają w nim także inni - skompresowani RARem i wciśnięci do zestawu głośnikowego zamontowanego w samochodzie. Żona, dwaj synowie, kumpel z pracy, przełożony, stara rodząca zołza, niczym w Shreku dubbingują głosy granym przez siebie postaciom, których fizyczność musimy sobie zbudować sami we własnych wyobrażeniach. I to mnie się akuratnie bardzo podobuje. To trochę jak wyrywanie z 10 lat temu niewiast na chybił trafił przez komunikator Gadu-Gadu, albo inne randki w ciemno. Słyszysz, czytasz, lecz nie widzisz. To buduje dodatkowe napięcie, potęguje doznania i karmi wyobraźnię. Oczywiście Tom Hardy jest tu masterem, panem i władcą w jednej osobie, piszą to wszyscy, napiszę i ja. Facet jednym tylko grymasem twarzy, nagłą zmianą mimiki spowodowaną kolejnym nadejściem połączenia, przechodząc z jednej rozmowy w drugą robi na ekranie wielkie wow. Dlatego też i wielkie wow, znaczy się szacun ode mnie.

Ale to akurat było do przewidzenia, wiedziałem to jeszcze zanim przysiadłem do seansu. Mnie w Locke zaskoczyło coś innego. Jego przebiegłość i bystrość, także kurewska aktualność. Steven Knight trafnie nazywa pewne rzeczy po imieniu. Wsadza ludzką przyzwoitość w gówno. Ten świat nie jest dla takich ludzi jak Ivan Locke. Dla szczerych, uczciwych i moralnie w porządku, potrafiących przyznać się do błędu i zrobić coś na wskroś nieodpowiedzialnego w ramach pokuty. Ten świat z zasady niszczy takich ludzi i zabija w zarodku, zwalnia z pracy, wyrzuca z domu, kasuje z grona "przyjaciół". Tylko wyrachowane skurwysyny, kłamcy i złodzieje utrzymają się na jego powierzchni. Wszyscy to wiemy, reżyser również i niczym Max Kolonko - mówi jak jest.

Na szczęście jest w tym filmie także kilka promyków słońca padających zarówno na zmęczoną skroń Ivana Locke, jak i na świat pogrążony we mroku. Dosłownie niuanse, ale pozostawiające po sobie przyjemne odczucie ciepła. Np. człowiek z rady miasta, który mimo niekomfortowej dla niego sytuacji postanawia pomóc naszemu budowniczemu, bo jak sam o nim mówi, jest jedynym porządnym człowiekiem w branży - "Zawsze składasz papiery na czas". Jego pracownik - Donal, poświęca swoją karierę i posadę dla Locke’go, bo ten przez 9 lat pracy był zajebistym i szalenie w porządku brygadzistą. Przełożony Ivana zwalnia go pod naciskiem centrali, ale z bólem serca, w końcu przez 9 lat nie było z nim żadnych kłopotów -"Byłeś w porządku". Jedynie żona uważa inaczej i postanawia wyrzucić na śmietnik 15 lat ich małżeństwa. Cóż, bycie w porządku oraz uczciwym nie zawsze popłaca. No jak w życiu. Niemniej osobiście i bardzo naiwnie wierzę, z biegiem lat nawet coraz bardziej, iż dobro przekazane komuś innemu zawsze kiedyś do ciebie powróci, choćby w postaci zajebistych cycków (true story).

Wzruszająca rozmowa już pod koniec filmu ojca z jednym z jego synów, który opisywał mu przez telefon mecz oraz jedną z bramek strzelonych przez Caldwella (sprawdziłem, niestety fikcyjny grajek), stanowi fantastyczną puentę całej tej nocnej przejażdżki po autostradzie życia. Caldwell, ta oferma, nieudacznik, któremu zawsze piłka ucieka spod nóg, raptem minął slalomem niczym tyczki kilku zawodników i huknął pod poprzeczkę strzelając ponoć fantastyczną bramkę. I tu nagle wraz ze zderzeniem się ze sobą tych dwóch światów pojawiają się łzy na twarzy Hardy'ego. Oto dwoje ludzi znajduje się w jednym momencie na przeciwległych biegunach życia. Spełniony i szczęśliwy dotąd człowiek tkwi w samochodzie pędzącym do całkowitego zniszczenia swojego kierowcy, a piłkarz oferma z którego wszyscy się dotąd śmiali, a najgłośniej sam kierowca, zdobywa gola życia i staje się z miejsca bohaterem. Cóż za nieoczekiwana zmiana miejsc. Upadek człowieka idealnego, szczęśliwego ojca i męża, solidnego, oraz szanowanego budowlańca w tejże chwili potęguje tylko odczucie strachu i bezradności. Na szczęście w sukurs przychodzi reżyser. Nastaje kolejne połączenie, wyraźnie rozbity Ivan słyszy płacz nowo narodzonego dziecka. Następuje kolejne rozdanie, powstaje nowe życie i co za tym idzie, pojawiają się nowe nadzieje. Wszystko jest jeszcze możliwe, wszystko może się jeszcze jakoś ułożyć. Jedziesz? Jadę.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,8


sobota, 26 kwietnia 2014

Trzy razy jeden

Ida
reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN, 2013
80 min. Solopan
Polska premiera: 25.10.2013
Dramat



Na swój sposób to jest mi nawet trochę głupio, że kazałem Idzie czekać na siebie tyle czasu. Zwłaszcza, że miałem ją już kilka razy na wyciągnięcie ręki. Najpierw, jeszcze w październiku, byłem o włos, aby ją zaliczyć obejrzeć na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Miałem ją już wybraną we wstępnej selekcji, ale na ostatniej prostej stchórzyłem, tzn nie, to złe słowo. Wcale nie stchórzyłem, tylko postawiłem na inne tytuły, bo budżet i czas miałem okrojony, a pożądanych pozycji, zwłaszcza niedostępnych w późniejszym kinowym repertuarze zbyt wiele. Idę obejrzę sobie później w kinie - mówiłem. Jasne. Odpuściłem ją także dlatego, że mierził mnie trochę jej opis i ogólna tematyka, która na myśl przywodziła mi Pokłosie, a te dostarczyło mi jedynie wielkiej zgagi. Znów zapachniało polskim cebulactwem, wydumanymi zbrodniami na narodzie żydowskim i drzwiami od stodoły.

Mijały miesiące, a Ida zgarniała kolejne, całkiem prestiżowe, także zagraniczne nagrody. Londyn, Toronto, sukces kasowy we Francji, w kraju też zgarnęła niemal wszystko co tylko było możliwe. Niektórzy nawet się mnie pytali (jak bym był jakąś wyrocznią), co ja w ogóle sądzę o filmie i czy warto go obejrzeć. A ja co? Jajco. Nic nie sądzę, bo przecież jeszcze nie widziałem. Na szczęście to już przeszłość. Wkurwiłem się, mówiąc najoględniej i kupiłem sobie Idę na DVD.

No i cóż. Żałuję, że kazałem jej tyle czasu czekać, ale to już pisałem. Cieszę się bardzo, że Pawlikowki nie poszedł śladami Pasikowskiego i nie skupił się głównie na złych Polakach-Katolikach, bezwzględnych mordercach niewinnych Żydów. Owszem, ten wątek jest w tej niezwykłej historii poruszony, powiedzmy, że występuje w tle, ale jego odbiór w stosunku do całości nie wzbudził we mnie większego niesmaku, tak jak wspomniane Pokłosie właśnie. Pawlikowski inspirując się życiorysem prawdziwej stalinowskiej sędziny, komunistycznej bestii - Haliny Wolińskiej, stworzył postać prokurator Wandy (kapitalna Agata Kulesza) i może trochę zbyt delikatnie ją potraktował, nawet pozwalając widzowi się z nią zaprzyjaźnić, ale na swój sposób została ona w filmie za swoje czyny ukarana. W przeciwieństwie np. do gen. Jaruzelskiego, który nadal przedstawiany jest w mediach jako bohater i w gruncie rzeczy miły, poczciwy dziadek, a nie tak jak powinno się go nazywać - zdrajcą, mordercą i dyktatorem. Jednak życie w Polsce nauczyło mnie już tego, abym się temu nie dziwił.

Niewinność, delikatność, czystość i miłość do Boga jak i drugiego człowieka symbolizuje w tym filmie tytułowa Ida, która w duecie z "krwawą Wandą" maluje niezwykły obraz utkany z naszej bolesnej historii, którą nadal trudno jest sprawiedliwie osądzić. Podoba mi się głównie to, że reżyser niczego widzowi ordynarnie nie narzuca, skupia się jedynie na emocjach, na ludziach, a nie na ideach. Oczywiście wszystko zależy od nas samych jak ostatecznie zinterpretujemy ten obraz, ale sądzę, że bez względu na światopogląd widza, odbiór filmu wszędzie będzie podobny, czego najlepszym dowodem są zachwyty zagranicą.

Jednak mój największy aplauz budzą w Idzie czarno-białe zdjęcia, oraz fantastyczne kadry, które w nieruchomej konwencji, poprzez zastygłą w bezruchu kamerę obserwują nieśpiesznie poprowadzoną historię. Aktorzy czasem aż nie mieszczą się w jej głębi i ramach, co tylko potęguje doznanie artystycznej estymy i uzyskuje odczucie kameralnej klimatyczności. Piękne, subtelne, wyciszone, aktorskie kino z bijącą z niego mistyczną wręcz duchowością przywodzącą na myśl największe dzieła Bergmana. Czuć w nim zarówno chłód, jak i gorąc od wulkanu emocji. Ida nawiązuje, oraz czerpie całymi garściami z największych klasyków polskiego kina. Jakże się cieszę, że nadal jeszcze nie zginęło.  

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2





Blue Jasmine
reż. Woody Allen, USA, 2013
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 23.08.2013
Dramat, Komedia



Muszę to z siebie wyrzucić. Woody Allen przestał mnie jarać. Właściwie, to stało się to już jakieś 12 lat temu, za czasów Klątwy Skorpiona, czy Koniec z Hollywood, a w kolejnych latach, przy pomocy swoich romantycznych wojaży po Europie, coraz częściej zaczął mnie wręcz irytować. W pewnym sensie można zaryzykować stwierdzenie, że wyrosłem już z tego żydowskiego neurotyka, tak jak i z kina Almodovara, którym przecież też się kiedyś jarałem. Nie mniej, w momencie kształtowania się mej kinematograficznej wrażliwości, twórczość Allena była mi bardzo bliska. Zwłaszcza cenię sobie jego reżyserski dorobek z lat 70-tych i 80-tych. Nowy Jork, kłopoty z zaadaptowaniem się do wielkomiejskiego tempa i stylu życia, toksyczność związków międzyludzkich, schorzenia nerwicowe oraz te na tle psychicznym, do tego błyskotliwe dialogi, dystans do samego siebie i siarczysty humor. Imponowało mi to. Allen był pewnego rodzaju lustrem, w którym można było się samemu przejrzeć, a nawet zaśmiać z własnego odbicia, o ile ktoś to w ogóle potrafił. Mnie akurat nigdy nie sprawiało to większego problemu, dlatego przez wiele lat kumplowałem się z tym przemądrzałym kurduplem w okularach.

Ale z końcem lat 90-tych Allen raptem się w tym wszystkim zatracił. Może mu się znudziło, może miał dość, nie wiem, ale nagle przestał być psychoanalitykiem milionów. Co prawda próbował jeszcze ze dwa razy wrócić do swych korzeni, zwłaszcza w niezłym według mnie Whatever Works, ale na tle nowych szaleństw jakimi zaskarbił sobie sympatię, zwłaszcza pań, dla których nowy Allen stał się czarującym i szarmanckim przewodnikiem po wykwintnym świecie pełnego dostojności rodem z wyższych sfer i z romantyzmem w tle (w skrócie - Vicky Cristina Barcelona), wyglądało to już, może nie mało poważnie, ale po prostu inaczej. W pierwszej chwili nawet mi się to podobało, ale dziś, z perspektywy czasu, mam żal. Mam żal, że opuścił Nowy Jork. Podobał mi się jeszcze względnie O północy w Paryżu, ale bardziej dlatego, że sam już przestałem oczekiwać od tego gnojka w pinglach czegokolwiek z niego samego.

Do Blue Jasmine podchodziłem więc jak pies do jeża. No kompletnie mnie nie ciągnęło. Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałem doskonale jak będzie mi smakował jej finalny odbiór. Ot, typowy Allen znany mi dobrze już od prawie piętnastu lat. Na dźwięk jego nazwiska zaczął towarzyszyć mi przesyt jego ogólnej twórczości. Ja wiem, że w jego wieku facet zapewne chce płodzić jak najwięcej i ciągle nie chce zdejmować nogi z gazu, a wręcz ją dociska, w końcu w głowie kłębi się już z pewnością pewna niepokojącą myśl, która szepcze na ucho, że to może być już jego ostatni film. Bo może. Nie mniej, od kilku już lat, gdy widzę zbliżającą się premierę nowego filmu Allena kręconego głównie w Europie - ciężko se wzdycham.

Sięgnąłem jednak po Blue Jasmine, bo mimo wszystko nie dawała mi spokoju i oczywiście otrzymałem dokładnie to, czego się po niej spodziewałem. Typowy, współczesny Allen. Multum dialogów, czasem nawet zabawnych, problemy egzystencjalne kilku bohaterów, pastisz i satyra zwłaszcza na nowobogackie środowiska, ą i ę, do tego skomponowany przez samego Allena jazz, niezła Cate Blanchett i… w zasadzie to wszystko. Miła rozrywka na niedzielne popołudnie. Szkoda, że Allen dostarcza nam dziś już tylko tego. Cóż. Starość nie radość.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,0





Dom Hemingway
reż. Richard Shepard, GBR, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Gangsterski



Zupełnie nie dostrzegłem tego tytułu w na bieżąco układanym w mym łbie repertuarze. Możliwe bardzo, że byłem w tym czasie w kiblu, chory, albo akuratnie trzeźwiałem. Przez miesiąc. Na Hemingwaya wpadłem dopiero przed kilkoma dniami, przypadkiem i przy okazji gapiąc się tak bez sensu na fejsbuka innych. Wystarczył mi jednak tylko jeden kadr, jedno zdjęcie podpisane zabawnym dialogiem, żeby obudzić w sobie głód gangsterki.

Jeszcze tego samego dnia zmierzyłem się więc z uroczym w chuj Jude Law (z ręką na sercu, nie mam pojęcia jak odmienić jego nazwisko na swojski). Nie muszę tu chyba po raz kolejny pisać, jednak i tak to zrobię, że uwielbiam takież to ekstremalne jednostki ludzkie podziwiać na ekranie. Mam słabość do wykolejeńców, pojebańców i wszech maści narwańców, którzy lubią stawiać na szali swojego życia wszystko co tylko znajduje się w ich zasięgu. Tytułowy Dom Hemingway to uznany na rynku kasiarz i złodziej (pijak rzecz jasna również), który wyłazi z pudła po dwunastoletniej odsiadce. W międzyczasie umiera mu żona, a jego latorośl, która słusznie go nienawidzi, jest już matką jakiegoś małego mulata. Hemingway musi jednak wpierw zadbać o swoje interesy i bierze się za odebranie nagrody za trzymanie mordy w kuble w czasie swojej garowania.

Scenariusz wydaje się być prostszy od szkolnego przedstawienia z okazji Dnia Matki, ale okraszony zjawiskowymi dialogami oraz charyzmą Jude Law, ostatecznie daje radę. Gorzej z jego odzwierciedleniem i przeniesieniem na ekran. Tutaj młokos - Richard Shepard - poległ niemal w całej rozciągłości. O ile początek filmu daje nadzieję na wyjątkowo zgrabne, szemrane kino w stylu kultowego już Przekrętu (otwierający tekst o kutasie Hemingweya – arcydzieło), to im dalej w las, tym więcej chorych drzew.

Rozczarowanie ogromne, bo też i oczekiwania po zapijaczonym, narwanym i uroczym skurwielu miałem tak samo wielkie jak jego ego. To jednak nie jest jego winą, że reżyser nie udźwignął ciężaru, albo też nie miał pomysłu na porządne szarpnięcie. Jude Law obronił ten film przed ostatecznym i w pełni zasłużonym linczem, także bez dwóch zdań wprowadzając do powszechnej, obiegowej świadomości milionów tysięcy kilka zabawnych dialogów i ocierających się o geniusz scen, ale to jednak dużo za mało, aby wbijać sobie do głowy ten tytuł. Mały plusik jeszcze za naplucie w twarz tej błąkającej się po świecie mendy - poprawności politycznej, i to by było w sumie na tyle. Dom Hemingway jest cool, ale film o nim mocno do dupy. Spieprzyli niezłych rozmiarów potencjał. Cóż, nie mój problem.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,4