Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Erotyk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Erotyk. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dzień dobry, czy mogę prosić kilogram seksu?

Podwójny kochanek
reż. François Ozon, FRA, BEL, 2017
110 min. Gutek Film
Polska premiera: 25.08.2017
Thriller, Psychologiczny, Erotyczny



Na dzień dobry wita się z nami wagina śmiało ukazująca nam swoje wilgotne wnętrze, potem sporo nagości, erotyczne napięcie, seks w różnych konfiguracjach i gumowe penisy. Brzmi trochę jak typowy scenariusz filmów Marca Dorcela, a tu niespodzianka, to tylko najnowsze dzieło jego krajana Francoisa Ozona, chwalonego ostatnio na festiwalach, i to bynajmniej nie pornograficznych, w Cannes i Nowych Horyzontach. Słusznie chwalonego, trzeba przyznać. Śmiałym erotyzmem na granicy pornografii epatuje dziś niemal każdy. Pokazać do kamery cycka i penisa to w zasadzie żadna sztuka, wiedzą to nawet w MTV, ale pokazać goliznę tak, żeby zamiast z frywolnymi filmikami na Pornhubie skojarzyło nam się to z największymi artystami kina, z Cronenbergiem, Polańskim, von Trierem – to już sztuka.

W tym miejscu zasadnym wydaje się już właściwie tylko pytanie, czy sztuka ta jest napisana przez duże, czy jednak małe S. Akurat w tym aspekcie targają mną pewne sprzeczności. Ozon dał się już poznać jako wytrawny obserwator ludzkiej natury. Stworzył co najmniej kilka ciekawych i intrygujących obrazów ociekających egzystencjalizmem podanym w różnych sosach, ale w moim odczuciu żaden dotąd nie otarł się o geniusz, co najwyżej tylko potknął o zjawiskowość. Acz z ręką na sercu przyznaję, iż boska Ludivine Sagnier z Basenu jeszcze do dziś czasem nawiedza mnie we śnie, niemniej chyba nie o to chodzi, żeby to cycki, choćby nie wiem jak bardzo nie z tego świata świadczyły o reżyserskim geniuszu. A może o to? Sam mam czasem wątpliwości. Tak czy siak i na wspak, jeśli chodzi o wnikliwą obserwację swoich skrupulatnie rozrysowanych, głównie pod kątem psychologicznym bohaterów – Ozon jest liderem w swojej klasie. Kropka.


Nie inaczej rzecz dzieje się w Podwójnym kochanku. Tytuł trochę banalny i odpychający. Gdyby nie nazwisko reżysera, nie poświęciłbym mu nawet splunięcia na chodnik. A tu proszę ja was, niespodzianka. W ogóle mamy tu do czynienia z najlepszym możliwym połączeniem moich ulubionych filmowych gatunków. Psychologia spotyka się z erotyką, a trzymający w napięciu dreszczowiec ma romans z dramatyczną intrygą. Cóż za eklektyzm! Do pełni szczęścia brakuje mi już chyba tylko szczypty science-fiction, np. żeby urocza Chloe (Marine Vacth) była kosmitką, tak jak na ten przykład Scarlett Johansson w Under the skin. Ale kosmitów tu brak, co nie znaczy, że brakuje kosmosu. On się tu objawia, acz rzecz jasna niedosłownie, w momentami iście magicznych przejściach z obrazu w obraz poprzez odważne wizualizowanie snu, tudzież erotycznych urojeń ukazanych w akompaniamencie nieco hipnotyzującej muzyki autorstwa Philippe Rombi. Kosmiczny odlot kobiety pochłoniętej pożądaniem i namiętnością w połączeniu z szaleństwem jest niezwykle trudny do sfilmowania, ba, myślę, że tylko nielicznym poetom udało się go trafnie i wyczerpująco opisać, ale tu muszę uczciwie oraz z jednocześnie niekłamanym podziwem przyznać, że Ozon ze swoją autorską wizualizacją otarł się w tym aspekcie o perfekcję. Sześć cycków na sześć. Zdecydowanie.

Zastanawiam się tylko, czy udałoby mu się to bez Marine Vacth. Cóż za kreacja. Cóż za boska iskra w oczach, hipnotyczny urok i pociągająca naturalność. Postać Chloe aż ocieka seksem, mimo, że tli się on tylko gdzieś między wierszami. Niekłamaną frajdę sprawiało mi wychwytywanie go z całej udostępnionej mi treści (czy to już zboczenie?). Chloe bardzo przypomina mi młodziutką Juliette Binoche, a francuski język wydobywający się z jej tchawicy tylko potęgował to skojarzenie i wprawiał w dziwnego rodzaju zakłopotanie. Niemniej ktoś jednak musiał ją odkryć i na nią postawić, zatem kolejny ważny punkt dla Ozona. A co dalej? Cóż. Raz lepiej, raz gorzej.

Na pewno godnym pochwały i zachwytu wydaje się więź emocjonalna jaka w sposób intrygujący oraz nieco perwersyjny rozwija się na naszych oczach pomiędzy terapeutą a jego młodą pacjentką. Dość szybko zostaje pogwałcona etyka lekarska, ale na miejscu doktora Meyera (tudzież Delorda) też nie miałbym żadnych skrupułów. Kariera zawodowa jest jedna, i owszem, ale życie również otrzymujemy w liczbie pojedynczej. No, może poza kotami, o których także wypada napomknąć, bowiem w filmie stanowią dość wyraziste tło. Ale wróćmy do człekokształtnych. Ozon cały czas stara się trzymać to szaleństwo w bezpiecznych ryzach. Pełna kontrola i dojrzałość. Niestety ma to także swoje gorsze oblicze, wszak w tym pozornym chaosie czai się jakaś bezczelność, która w nieco dłuższej perspektywie zaczyna zwyczajnie irytować. Ciekawa gra pozorów jaka rysuje się na naszych oczach z czasem przyjmuje dość karykaturalne kształty. Zachowania bohaterów wymykają się z powszechnie przyjętych norm, przestaję trochę za nimi nadążać, co samo w sobie nie jest zarzutem, prędzej czymś pomiędzy rozczarowaniem a, hmm... niedowierzaniem. Niemniej wszystko podąża tu mniej więcej w tym samym, prawilnym kierunku, aż do grande finału, który sprawia wrażenie, że chce być jak Tommy Lee Jones w Ściganym, albo jak autor tego tekstu po wchłonięciu paszczowo 0,7 litra wysokoprocentowego alkoholu - chce być istotną i jakże ważną kropką, nieodłączną składową wykrzyknika postawionego na końcu zdania. A koniec końców wychodzi jak zwykle, najwyżej wielokropek.


Ozon przez cały film potęguje i umiejętnie wzmaga dramatyzm, trzyma go krótko na skórzanej smyczy, nie daje chwili wytchnienia, gnębi oddechem, gwałci seksualnością i drażni niepokojem. Podekscytowany takim obrotem sprawy widz oczekuje epickiego finału, co najmniej tak wielkiego, jakiego oczekują od Sashy Grey jej szesnastoletni pryszczaci fani. Przecież wszystko co widzimy go tu zapowiada. Gdy ten w końcu nadchodzi, fontanna tryska, a ja... poczułem się nagle bezradny jak włoska policja na plaży w Rimini. Tu muszę wam w ramach dygresji powiedzieć, że zasadniczo to ja uwielbiam ten stan kiedy film mną na końcu brutalnie poniewiera, bierze do buzi, żuje i ostentacyjnie wypluwa pozostawiając jak głupiego chuja na środku chodnika, ale tym razem trochę nie pykło. Ugryzło mnie gdzieś na dole przy kostkach lekkie rozczarowanie, rzecz jasna z naciskiem na lekkie. Aż się rozejrzałem na końcu po sali, czy tylko ja mam tak chujowy wyraz twarzy, i sam już nie wiem, bo jak na złość było jeszcze ciemno. Ale uczciwie przyznaję, że Ozon dobrze kombinował. Naprawdę trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie, Bogu co boskie, ale do diaska, co z tego pozostaje dla ludzi? Plusem takiego finalnego rozgardiaszu bez wątpienia jest szereg różnych interpretacji jakie widz jest w stanie po sensie zaprojektować w swojej głowie, co generalnie jest słuszne i zbawienne, bo stanowi jakże przydatny dla przeciętnego Brajana i Dżessiki trening osobisty swojej czachojebni, dlatego koniec końców całość chyba wychodzi na zero. Tak, myślę, że chyba tak będzie uczciwie.

Jak zatem mam sklasyfikować Podwójnego kochanka? Na pewno przed oczami mam dobrze rozrysowany obraz ze wszech miar wyjątkowy i chyba jednak godny zachwytów jakimi go dotąd napastowano. Schludny wizualnie, trzymający w napięciu i zawadiacko podszczypujący pośladek pięknej niewiasty. Porno przed którym gdzieniegdzie złowieszczo ostrzegano (ach ten marketing) właściwie tu nie występuje, nie dajcie się zwieźć. Erotyce też chyba jednak bliżej do 50 twarzy Greya aniżeli do 9 i ½ tygodnia, taki to seks trochę z twarzą Biedronki, ale Podwójny kochanek i tak dostarcza nam wyrazistego i błogiego orzeźwienia w tych intelektualnych dusznościach i mieliznach jakie nas zewsząd otaczają. Trochę nawet szokuje, a przynajmniej stara się sprawiać takie wrażenie, jest jak uderzenie nadbałtyckiego jodu wprost w płuca emerytowanego górnika ze Śląska. Wyróżnia się zwłaszcza na tle letniego i miałkiego repertuaru spod znaku durnych i lekkich komedii o dupie i zupie. Kto lubi lekką perwersję w kinie oraz dostać po mordzie z otwartej, ten zdecydowanie musi się z tym wyzwaniem zmierzyć, ale jak ktoś marzy o tym, żeby kino go jeszcze poddusiło, naszczało i sprało pejczem, to niech uda się do specjalisty niech nieco obniży Ozonowi poprzeczkę. Trochę za mało tu pieprzu, a i z solą też może być problem. Ot, porządne rzemiosło i solidnie wykonana praca domowa przez klasowego kujona, ale kolegów z ław szkolnych to raczej nie ruszy. Ci wolą w tym czasie haratać w gałę i strzelać z procy w uciekające dziewczyny. Do seksu trzeba chyba po prostu dorosnąć. Nie można ot tak wejść do sklepu i kupić go sobie na wagę. Cóż. Typowy Ozon. Tylko dla kinowych estetów.






IMDb: 6,6
Filmweb: 6,2



poniedziałek, 21 grudnia 2015

Listopadowe zaległości

Everest
reż. Baltasar Kormákur, ISL, USA, GBR, 2015
121 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat, Katastroficzny, Biograficzny



Pamiętam, kiedy po raz pierwszy czytałem Wszystko za Everest Jona Krakauera. Było to w czasach, kiedy z wypiekami na twarzy czekałem na kolejny wyjazd w góry, a poranne tournée po internetach rozpoczynałem od przeglądania ofert sklepów turystycznych. Chłonąłem ten klimat całymi garściami, a kiedy chwilę później otrzymałem od przyjaciół zaproszenie do wybrania się wraz z nimi na miesięczny trekking w Himalaje, przez kilka dni nie mogłem spać po nocach. Do dziś jeszcze żałuję, że nie rzuciłem tego wszystkiego w diabły i nie pojechałem w Bieszczady poleciałem z nimi.

Dla każdego szanującego się miłośnika górskiego trekkingu, tragiczna historia jaka wydarzyła się w roku 1996 podczas ekspedycji na Mt. Everest, w której zginęło 9 himalaistów, jest, a przynajmniej powinna być znana tak dobrze, jak gęba Ryszarda Petru fanom Wiadomości i Faktów TVN. Powiedziano i napisano już o niej wszystko. Pozostała jeszcze tylko do zagospodarowania w sposób godny taśma filmowa, bowiem dotychczasowe dwie ekranizacje: Dokument Everest (1998), oraz telewizyjny Into Thin Air: Death on Everest (1997), mimo najszczerszych chęci, nadal ciężko jest mi uznać za „godne”.

Do najnowszego projektu Everest zabrał się człowiek, nomen omen z krainy zimna, lodu i śniegu - Islandczyk Baltasar Kormakur, a w celu uwypuklenia ekstremum górskiego pejzażu producenci postanowili wykorzystać technologię formatu 3D. Jako zadeklarowany anty fan kina zapodanego w tej technologii... nie mam nic więcej na ten temat do powiedzenia. Myślę, że w tradycyjnym formacie film wygląda co najmniej dobrze, jeśli nawet nie lepiej. ale to już pozostawiam do oceny innym.

Nie sposób rozpocząć ocenianie całości nie skupiając się na warstwie stricte wizualnej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ta wydaje się być najsłabszą stroną produkcji. Pomimo dużego rozmachu rażą pojedyncze sceny ukazane podczas samej wspinaczki, zwłaszcza te, które odwzorowują rzeczywistość jaka się tli na wysokościach ponad 7000 m n.p.m. W czasie seansu kilka razy odniosłem wrażenie, że twórcy podeszli do tematu w sposób nieco nonszalancki i niedbały, przez co wysokogórski surowy krajobraz prezentował się w sposób mało przekonujący. Ale na szczęście, tu drugie zdziwienie, nie rzutowało to specjalnie na mój finalny odbiór. Dramat tamtych wydarzeń został odwzorowany w sposób zadowalający. Pokrywa się on po części z opisem jednego z uczestników tamtej ekspedycji - wspomnianego Jona Krakauera, acz trzeba przyznać, że scenariusz wcale nie bazował na jego książce. Co prawda dostrzegłem pewne niuanse oraz drobne różnice, a także nieco odmienne punkty widzenia pomiędzy tym, co zakodowałem sobie w głowie wcześniej, ale nie będą mieć one żadnego znaczenia dla osób, które z tą historią spotkają się po raz pierwszy. Aktorstwo na dobrym poziomie, zwłaszcza przekonali mnie do siebie Josh Brolin i Jason Clarke. Zaś klimat gór, ukazanie ludzkiego ekstremum, a także granicy szaleństwa oraz psychicznej wytrzymałości wydają się być na pierwszy rzut oka do delikatnej poprawki. Za to emocje są od samego początku tam, gdzie być w tego typu filmach (jakby nie było, katastroficznych) powinny. Myślę, że zarysowana łezka w kąciku oka na końcu filmu nie będzie naszym szczególnie szokującym odkryciem.

Everest mimo wahań nastrojów jest jak dotąd najlepszą ekranizacją prawdziwego dramatu z roku 1996, niemniej Kormakur pozostawił jeszcze trochę rezerwy na przyszłość, tak, aby ktoś inny, korzystając już z nieco innych środków ekspresji wycisnął z tej opowieści jeszcze więcej. Tak więc, przeklęta Czomolungmo, do zobaczenia gdzieś, kiedyś, w przyszłości.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Love
reż. Gaspar Noe, FRA, BEL, 2015
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.08.2015
Dramat, Erotyczny



Romans czystego porno z kinem dramatycznym kojarzy mi się ze związkiem nieżyjącej już Anny Nicole Smith - króliczkiem Playboya - z pewnym 89-letnim miliarderem. Z jednej strony - kto bogatemu zabroni - z drugiej - z boku zawsze wygląda to dość niedorzecznie. Ale w kinie to przecież nic nowego, ani tym bardziej odkrywczego. Od końca lat 60-tych, kiedy to doszło do rewolucji obyczajów, powstało grube dziesiątki produkcji z poza tzw. kręgów kulturowych XXX, które lokowały w bardziej, bądź mniej śmiały sposób sceny prawdziwego seksu. Najwięcej, co zrozumiałe, w ostatnich dwóch dekadach, że wymienię tylko te najbardziej znane: 9 Songs, The Brown Bunny, Baise-moi, Romance, Sex and Lucia, All About Anna, Q, czy też serbski Clip. Raz wychodziło to lepiej, innym razem dramatycznie źle, ale średnia ocen tego typu produkcji przeważnie kręciła się na granicy zupełnego nic nie znaczenia oraz intelektualnej płycizny. Finalnie, sceny seksu z tychże dzieł najczęściej lądują na internetowych serwisach porno, oczywiście ku uciesze wszech maści masturbatorów i kończą swój żywot razem z ich nasieniem, gdzieś w rurach kanalizacyjnych.

Myślę, że podobny los czeka także Love Gaspara Nóe, acz trzeba uczciwie zaznaczyć, że jego ambicje wykraczają poza ogólne i stereotypowe porno trendy. Ten, mimo wszystko dość sympatyczny Francuz szykował się do nakręcenia twardego pornosa już od wielu lat. Swego czasu mocno namawiał ówczesną parę Bellucci-Cassel do odegrania w jego filmie scen z prawdziwą penetracją, bardzo chciał ją zamieścić już w roku 2002 w filmie Nieodwracalne. Bezskutecznie (szkoda;)). Niemniej sceny „bunga-bunga” przemycał już we wcześniejszych swoich produkcjach: Wkraczając w pustkę, czy Sodomici. Tak więc tylko kwestią czasu było ujrzenie na wielkim ekranie solidnego, ostrego rżnięcia, w dodatku w normalnej, kinowej dystrybucji, ze stemplem jakości Gutek Film.

Love to nic innego, jak love story pokolenia smartfonów i Warsaw Shore. Każda generacja chce mieć swój film, który tak głęboko penetruje odwieczne definicje miłości, zdrady, kłamstwa, zaborczości i… (dopiszcie sobie jeszcze co tam tylko chcecie). Gaspar Nóe bardzo zgrabnie wykorzystuje przy tym znane doskonale z poprzednich jego filmów schematy, kadry i motywy realizacyjne, a sceny seksu, mimo, że bardzo śmiałe, ukazane są w sposób odbiegający od tych pospolitych rąbanek, jakie możemy sobie obejrzeć na internetowych stronach XXX. Porno w wykonaniu Noe jest bardziej subtelne i zmysłowe, całkiem przyjemne dla oka, przypomina mi trochę porno vintage z lat 70-tych, gdzie oprócz normalnego seksu aktorom towarzyszył jeszcze jakiś scenariusz.

I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te oklepane melodramatyczne schematy, oraz ckliwe rozterki głównych bohaterów przerywane długimi scenami seksu. Trochę to dla mnie za mało, jak zwykle zresztą, ale też, na tle bliźniaczych produkcji Love ofiaruje widzowi odrobinę więcej, w dodatku mocniej i bardziej intensywnie. Z pewnością warto włączyć sobie tego pornosa po zmroku, kiedy wasze dzieci będą już sobie smacznie spały, ale pamiętajcie, rączki na kołderce.

3/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Danny Collins (Idol)
reż. Dan Fogelman, USA, 2015
106 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.07.2015
Dramat, Komedia



To zdumiewające, ale właśnie sobie uświadomiłem, że ostatnim dobrym filmem z Alem Pacino w rolach głównych, który wywarł na mnie nieco większe wrażenie, by nie napisać, wprost, że jakiekolwiek, jest Bezsenność z roku 2002. Tak, dwa tysiące drugiego. To przecież będzie już przeszło 13 lat. Trzy mundiale i trzy olimpiady temu. Przepaść. W tych trzynastu latach tkwi mniej więcej piętnaście różnych tytułów, części z nich nie widziałem, zgoda, ale nie sądzę, żebym nagle został którymś z nich przekupiony. Piętnaście filmów zupełnie zwyczajnych, bezszelestnych, które nie potrafiły dorównywać aktorskiemu kunsztowi, charyzmie oraz charakterowi tego niezwykłego osobowościowego indywiduum. To na swój sposób strasznie smutne.

Ale jak to mawiają w sporcie, każda czarna seria porażek ma swój kres i kiedyś się kończy. W przypadku Ala Pacino kres ten nazywa się Danny Collins (u nas... Idol).

Powiem szczerze, że w ogóle nie miałem na ten film ciśnienia. Spodziewałem się kupy i to pomimo całkiem niezłych zebranych przez niego recenzji. Ale też gdzieś z tyłu głowy siedział mi aktorski duet Pacino-Bening, który nie dawał mi spokoju, i jak się finalnie okazało, w pewien zimny i mokry listopadowy wieczór wygrał mi życie. To wspaniały film. Wspaniały jest w nim nie tylko sam Al Pacino, który w zasadzie mógłby zagrać w Polsce nawet w reklamach medykamentów (w mig zanotowałyby wzrost sprzedaży), ale wspaniali są w nim także pozostali aktorzy oraz myśl przewodnia, za którą kryje się prawdziwa historia muzyka Steve'a Tilstona. To właśnie na jego młodzieńczym wywiadzie dla radia oraz tajemniczym liście, jaki tuż po nim miał napisać do niego sam John Lennon, oparta została historia gwiazdy muzyki Danny'ego Collinsa. Gwiazdy wyblakłej, już postarzałej i życiowo zgorzkniałej, która na stare lata koncertuje po kraju niczym Krzysztof Krawczyk śpiewając przy tym gdzieś pomiędzy szklanką whisky a ścieżką koksu ciągle te same przeboje i odcinając kupony od dawnej sławy.

W roli gwiazdy rocka mości Al Pacino jakiego znamy z jego najlepszych ekranowych występów Tu jako bawidamek, pijak i seksista, bezczelna świnia i zdegenerowana łajza, ale też wyposażony jest przy tym w dobre serce, wyborny ostry humor oraz wysokich lotów sarkazm. W tym fenomenalnym charakterologicznym tyglu kryje się właśnie taki Al Pacino jakiego uwielbiam. Facet dawno nie dostał tak ekspresyjnej i widowiskowej roli. Kto wie, może nawet od czasu Zapachu kobiety nie miał jej w swoim CV w ogóle. Jego popisy ogląda się z ogromną przyjemnością, to prawdziwa uczta i frajda dla każdego fana jego kunsztu aktorskiego. Aż żal, że film trwa tak krótko.

Opowieść zawarta w Idolu, kurwa!  Dannym Collinsie jest lekka i intelektualnie bezkolizyjna. To w istocie mądre kino o typowo dramatycznym, wręcz obyczajowym wydźwięku, które opowiada o ludzkim cierpieniu i odkupieniu grzechów z przeszłości. Słodko-gorzka historia chwytająca za serce, ale też i śmiało łechtająca naszą przeponę prowokując ją przy tym do wyrzucenia z siebie poprzez krtań doniosłych salw śmiechu. Kino kompletne, ale nie aspirujące do bycia wielkim. Po prostu przyjemnie opowiedziana historia ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi. Fajne i krzepiące, tak jak walnięcie sobie sety przed południem.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Pentameron
reż. Matteo Garrone, ITA, FRA, GBR, 2015
134 min. M2 Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sci-Fi, Fantasy, Baśń


To był jeden z najciekawszych zwiastunów filmowych jakie widziałem w tym roku. No dobra, tej jesieni. Na premierę czekałem mniej więcej tak jak na weekend w poniedziałkowy poranek. Oficjalne opisy, fragmenty scen oraz zjawiskowe zdjęcia wyglądały tak bardzo smacznie, że nawet na widok serca morskiego stwora zjadanego łapczywie przez Salmę Hayek ciekła mi ślinka.

Niestety, ale odnoszę wrażenie, że wszystko co najlepsze w tym filmie zostało zawarte w jego zwiastunach. W całości nie prezentował się już tak okazale jak chyba jednak powinien. Matteo Garrone ma chyba talent do lekkiego psucia z góry wygranych tematów. Tak było chociażby z jego Gomorrą (acz pewnie wielu się ze mną nie zgodzi), która miała wszystko, by wygrać, lecz skończyło się na odpadnięciu w repasażach, tak jest również teraz z Pentameronem (tu zgodności będzie już chyba trochę więcej). Obie produkcje nie są filmami złymi, wręcz przeciwnie, bardzo wyróżniają się w gąszczu ekranowej przeciętności, z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie, ale w obu przypadkach zabrakło dopełnienia i intelektualnego dopieszczenia.

Pentameron bazuje na kilku opowieściach zaczerpniętych z bogatego zbioru baśni włoskiego XVI wiecznego pisarza Giambattisty Basila, który stał się inspiracją m.in. dla braci Grimm oraz późniejszych autorów najbardziej znanych baśni (np. Kopciuszek, Królewna Śnieżka, czy Kot w butach). Wykorzystując ekspresję charakterystyczną dla wyszukanych środków stylistycznych zawartych w literaturze baroku, Garrone epatuje wysmakowaną baśniową stylistyką, zupełnie obcą dla dzisiejszej kinowej rzeczywistości zdominowanej przez zielone plansze i wygenerowane cyfrowo efekciarstwo. To niewątpliwie ogromny plus tej przeszło dwugodzinnej przejażdżki po świecie do końca niezdefiniowanym i nieujarzmionym a jednocześnie tak bardzo magicznym. Dla filmowego estety kadry w filmie będą ukoronowaniem ich wieloletnich poszukiwań. Ogląda się to wszystko wybornie, ale to co nie mniej istotne, czyli treść, niestety nie nadąża za obrazem.

Garrone nie ustrzegł się błędów. Moim zdaniem za bardzo poświęcił się warstwie audiowizualnej, zatracił się w scenografii i kostiumach, a zapomniał poświęcić więcej uwagi merytorycznemu aspektowi opowieści, który, jak przystało na baśń, miał epatować ludową mądrością, a finalnie jedynie ją lekko musnął. Cóż, trochę szkoda. Ambicje Włocha z pewnością sięgały wulkanicznego szczytu Wezuwiusza, ale zabrakło chyba jednak nieco warsztatu i doświadczenia, przez co pozostał na pagórkach pięknej Toskanii. Niemniej wspaniale się to wszystko ogląda i myślę, że raz jeszcze do tej baśni powrócę, by już na spokojnie cieszyć oczy światem jaki istnieje w niczym nieograniczonej ludzkiej wyobraźni. Film na piątkę, który finalnie musiał stać się czwórką. Dlatego mimo wszystko lekki zawód.

4/6


------------------------------------------------------------------------------------------------

Dope
reż. Rick Famuyiwa, USA, 2015
115 min.
Polska premiera: Brak
Dramat, Komedia


Co powstanie po połączeniu Bajera w Bel-Air z kinem Spike'a Lee? Właśnie coś takiego jak Dope. Czyli kwintesencja kinematograficznej "murzyńskości" i czarnego (nomen omen) humoru. Rap lat 80-tych, charakterystyczne ciuchy, slang ulicy, typowe amerykańskie High School i nieco gangsterski klimat - na pierwszy rzut oka ogląda się to wybornie, ale im dalej brniemy w taśmę filmową, tym więcej wkrada się do niej niekontrolowanego freestyle'u, który z minuty na minutę zaczyna coraz bardziej nużyć.

Niemniej jest w tym filmie coś nostalgicznego, zapewne właśnie chodzi o te wspomniane lata 80-te, acz, czego nie jestem w stanie pojąć, nie zostały one podkreślone przez ścieżkę dźwiękową. No aż się prosiło, żeby w tle zagościł mocny i czarny beat, a tu o dziwo, bohaterowie zafascynowani rapem z tamtego okresu grają na... gitarach jakieś absolutne niezwiązane z tym kulturowo gówno. Ale poza tym i tak mniej więcej do połowy tej szalonej opowieści jest nieszablonowo i bardzo wesoło, w dodatku w klimacie Sundance. Multum zakręconych postaci, zwroty akcji i klasyka gatunku w postaci kumulacji niekontrolowanego ciągu zdarzeń, które same nakręcają się jedna na drugą. Szkoda, że Dope zahacza ostatecznie o jakieś popłuczyny po kinie familijnym i z czasem traci swojego obyczajowego, także nieco gangsterskiego pazura, przez co przyjemność z obcowania z tym światem nieco traci na sile, ale i tak warto wyjść na ulicę, by trochę pobujać się wraz z zabawnymi "czarnuchami". Kino bez historii. Na raz i z braku laku. Z opresji ratują je cycki Chanel Iman.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Kryptonim U.N.C.L.E.
reż. Guy Ritchie, USA, 2015
116 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.08.2015
Komedia, Akcja


„Guy Ritchie wrócił!”, „Świetna forma!”, „Najlepszy od dawna!”. Te i inne określenia Kryptonimu U.N.C.L.E od samego początku osaczały mnie i namawiały do wybrania się do kina. Ale w tym puzzle cały czas brakowało mi kilku części, przez co nie chciał mi się ułożyć w głowie gotowy obrazek. Guy Ritchie od Przekrętu (wiem wiem, nie zgadzacie się ze mną, ale mam to gdzieś) nie zrobił już nic na jego miarę, co by choć w połowie oddało jego wielkość. Siedem przeciętnych filmów i nagle co, ot tak powróciła forma? Już sam zwiastun krzyczał do mnie, żebym dał sobie spokój z kinem i tak też zrobiłem. Całe szczęście. Zawsze to dwie i pół dychy do przodu.

To nie jest zły film, rozumiem zachwyty i dobre oceny, ale zupełnie nie trafił w moje poczucie estetyki, humoru oraz oczekiwania. Od kina gangsterskiego, choćby tego ukazanego z przymrużeniem oka, zawsze żądam więcej. A tu klimat rodem z najgorszego Jamesa Bonda. Masa nierealnych, naciąganych i absurdalnych scen oraz akcji. Momentami miałem wrażenie, że to sequel Szklanki po łapkach i że w którejś ze scen wskoczy w kadr sam Leslie NielsenNie zdzierżyłem tego klimatu do końca, wyłączyłem w połowie, a czynię tak niezmiernie rzadko. Co prawda następnego dnia powróciłem do niego raz jeszcze, już z odpowiednim nastawieniem i po dwóch szkockich, ale było tylko gorzej. Nie wiem, może miałem zły dzień (miesiąc, rok, życie, cholera jasna), ale tego gówna po prostu nie dało się oglądać. Doceniam poczucie humoru, rozmach, dostrzegłem pewne dobrze mi znane z jego poprzednich filmów realizatorskie zagrywki, ale to wszystko za mało. Myślę, że Ritchie wpadł w sidła przeciętności i teraz tylko wozi się na swoim nazwisku. Opętała go klątwa jednego filmu, no dobra, dwóch, bo Porachunki też przecież są świetne, po których było już tylko gorzej. Ale nie skreślam go jeszcze, poczekam na długo zapowiadane Lobo. Może tym razem się uda. Może. O ja głupi i naiwny.

2/6


niedziela, 8 czerwca 2014

Seks, przemoc i wymioty

Nimfomanka I i II
reż. Lars von Trier, DEN, BEL, FRA, 2013
245 min. Gutek Film
Polska premiera: 10-31.01.2014
Dramat, Erotyk



Lars von Trier zaczyna mnie męczyć. Wow, co za wstęp, co za wyznanie, ale on to rzeczywiście robi, serio. Być może to otaczający świat męczy mnie bardziej, przechodzę jakiś chwilowy kryzys, a Duńczyk po prostu dostaje rykoszetem, ale w zasadzie wszystko mi jedno co jest tego werbalną przyczyną. Facet mnie nudzi i już. Czułem się potwornie zmęczony i zniesmaczony tymi czterema godzinami emocjonalnych wymiocin jakimi mnie uraczono, co na swój sposób mnie zaskoczyło, gdyż mój wykształcony w bólach egocentryzm wspomagany wysokim progiem akceptacji na wszech kinematograficzne umysłowe dewiacje, zwykle dawał sobie radę z płodami tego artysty, a może raczej "artysty"?

Jednocześnie pragnę pochwalić w tym miejscu swoje odziedziczone chyba po przodkach przeczucie, które i tym razem zdało egzamin z wyróżnieniem. Otóż od początku darzyłem Nimfomankę wyrazistą niechęcią i celowo odkładałem ją na „innym razem”. W tygodniach jej kinowej świetności wyrzucałem ją z premedytacją z głowy, a jej recenzje omijałem szerokim łukiem. Moja bezczelna podświadomość ubzdurała sobie, iż obcowanie z tym filmowym, lekko obleśnym maratonem wcale nie będzie dla mej duszy przyjemnym doznaniem, i że w zasadzie to nic się nie stanie jeśli ją sobie daruję. Nawet przed Antychrystem tak źle się nie czułem, ani tym bardziej po nim, a nawet w trakcie, co jest wręcz aż fascynujące z punktu widzenia psychologii. Niemniej postanowiłem w końcu mieć Nimfomankę za sobą, ot, dla przyzwoitości i z szacunku do swojej fascynacji kinem, acz przyznam szczerze, że zupełnie nie chciałbym być w tym przypadku przyzwoity z czymkolwiek.

Dwie części, dwie wizyty w kinie, dwa bilety, dwa razy ból dupska, dwa razy potworny niesmak. Jestem wdzięczny wynalazcom szybkiego dostępu do Internetu, że ominęła mnie konieczność doświadczania tej gehenny z perspektywy kinowego fotela. Niestety, ale w domu na kanapie wcale nie było lżej. Potrzebowałem tygodnia, aby przebrnąć przez całość i kolejnych tygodni, aby wyrzucić z siebie jakieś umiarkowanie złożone i sensowne zdania. Acz zapewne i z tym średnio mi się udało.

Niemal za każdym razem na widok Charlotte Gainsbourg w tym projekcie przypominał mi się smak coli z czasów pierwszej komunii św. I tu kolejna zagwozdka. Czemu nie w Antychryście, czemu nie w Melancholii, tylko dopiero teraz? Lubię ją, akceptuję i generalnie szanuję, ale tu za cholerę nie mogłem za nią nadążyć. Ostatnią aktorką do której pałałem podobnymi stanami z pogranicza lęku i odrazy była chyba Shelley Duvall Lśnieniu. A nie, przepraszam, niedawno zrobiła to jeszcze Greta Gerwig we Frances Ha, acz w nieco innym charakterze. Grana przez Gainsbourg kobieta (Joe), permanentnie uzależniona od perwersyjnego seksu, robiąca ustami dobrze zapewne lepiej niż większość kobiet z którymi dotąd byłem, jest dla mnie kompletnie aseksualna, zupełnie odpychająca i budząca we mnie niechęć do jakiegokolwiek zbliżenia cielesnego. Ale tu akurat daję plusik Von Trierowi, właśnie za tą arcymistrzowską sprzeczność, bowiem zobrazowany przez niego seks nie jest ani ładny, ani też przyjemny dla oka i samczych zmysłów. Rzecz jasna nie zmieniło to postaci rzeczy i nadal obserwując posiniaczoną twarz Gainsbourg odczuwałem bezustanny jej przesyt na ekranie. Irytowała mnie swoją grą, wypowiadanymi zdaniami, mimiką twarzy. Delikatnie rzecz ujmując, nie jechaliśmy ze sobą po tych samych torach.

Podobało mi się za to jej młodsze wcielenie grane przez Stacy Martin. O tak, ta twarz, kurwiki w oczach, perwersyjny styl egzystencjalny, mimo, iż pozbawiony jakże pożądanych wypukłości z przodu, to jednak - tu już pełna zgoda - na męskim, prymitywnym i zwierzęcym instynkcie robiło to momentami wrażenie zgodne z jej kinematograficznym przeznaczeniem. Krótko mówiąc – z łóżka bym nie wygonił.

Jednak co do ulokowanego gdzieś w mocno przydługiej treści meritum, to męczyło mnie w zasadzie wszystko. Zwłaszcza przeintelektualizowane odczucie głębi, które siłą było wpychane wszędzie tam, gdzie w rzeczywistości woda ledwo zakrywała kostki. Mroczne intro z Rammsteinem w tle bardzo przypadło do me gusta i dawało nadzieję na miłe zaskoczenie, co prawda płonną, ale jednak. Niestety już kilka minut później czułem się przygniatany do ziemi kamienną kulą z wygrawerowanym nań napisem "absurd". Zupełnie obca, dotkliwie pobita i obszczana kobieta zabrana do domu samotnego mężczyzny od razu postanawia się przed nim uzewnętrznić i wyspowiadać, bez żadnych zahamowani wypróżnia się z całej swojej życiowej histerii, rzecz jasna bez pominięcia najbardziej intymnych i pikantnych szczegółów. Jej interlokutor (Stellan Skarsgard), który poniekąd jest także reprezentantem zaciekawionej widowni - znaczy się nas, oczywiście słucha jej z wielkim zainteresowaniem i skupieniem rysującym się na jego twarzy, czasem przerywając i wygłaszając swoje pseudo mądrości, które dziwnym trafem zawsze miały jakiś umoralniony związek z którymś z jej etapów opowieści. Wymuszone, sztuczne, infantylne. W ogóle nie podobał mi się taki sposób narracji. Rozumiem, że to była jedyna furtka do wnętrza filmu, ale mimo to, nie podobał.


Nimfomanka ma jednak trochę jaśniejszych momentów, co nie dziwi, bowiem w tak ogromnych ramach czasowych coś fajnego musi mieć przecież miejsce. Jest tu sporo klasycznego Von Triera znanego z jego wcześniejszych produkcji. Podobny styl ekspresji, charakterystycznie podzielone na rozdziały opowiadania, także ta jego pieprzność i skłonności do perwersji, choćby tylko intelektualnej, oraz naturalna nieprzyzwoitość i wulgarność do których już chyba wszyscy zdążyliśmy przywyknąć, lecz w tym konkretnym przypadku, ze względu na ogólny, seksualny charakter opowieści, były one tym bardziej widoczne, a przez to momentami chyba nader oczywiste. Brakowało mi trochę mocniejszych i piękniejszych kadrów, które w przeszłości często potrafiły zastąpić u niego nieco wydumaną treść, ale rozumiem, że miało być brzydko, brudno, sterylnie i odpychająco. Von Trier chciał obrzydzić nam seks i wmówić, że wcale nie jest on taki znów fajny jak nam się wszystkim wydaje np. oglądając masowo wychuchane i sztuczne pornole, oraz, że generalnie nie służy on do zabawy. Cóż. Żadne odkrycie. Niefajne może być nawet sto milionów złotych polskich jeśli tylko siądzie na nich ZUS i komornik, a nawet cycki Salmy Hayek jeśli spoczną w niewłaściwych dłoniach (czytaj - nie moich).

Duńczyk z seksu zrobił więc egzystencjalną ludzką tragedię, obdarzył cierpiennika traumą i przekleństwem wymieszanymi z dziewczęcą niewinnością. Przeplatają się ze sobą boska łaskawość i diabelskie nasienie. Z pozoru sprawnie żongluje emocjami, sztuką, biblią i prawami ulicy, ale kompletnie to do mnie nie trafiło. Nie tym razem. Nie skupił się na na rzeczywistych problemach, tylko na rykoszetach. Ukazanie uzależnienia w zasadzie od czegokolwiek musi mieć swój jakiś początek (tu mu się mniej więcej udało), rozwinięcie (również) i sensowne ujście w finale, w dodatku mądre, najlepiej z jakimś morałem, puentą, cokolwiek, a w tym przypadku niestety się nie zgrało. Myślę, że cały projekt w ogóle byłby dużo lepszy, a może nawet i mądrzejszy (choć niewiele), gdyby został skoncentrowany tylko w jednej części jako całości i gdyby wyrzucono z niego część zupełnie niepotrzebnych wątków, zwłaszcza ten z pracą w firmie „windykacyjnej”, no ale przecież musiano gdzieś upchnąć Dafoe.

O ile pierwsza część jeszcze się jakoś broni, o tyle znużenia jakie trafiło mnie w drugiej odsłonie nie dało się niczym sensownym wytłumaczyć. Nimfomanka wcale nie zniesmaczyła mnie perwersyjnymi scenkami z pogranicza sado-macho i soft porno (tu, to mam wręcz niedosyt;)), nie obrzydziła mnie też zbyt falluistyczna ekspresja, Lars von Trier zmęczył mnie głównie przenikliwą nicością. Mniej więcej tak właśnie wyobrażałem sobie ekranizację 50 twarzy Greya, a nie Von Triera biorącego na tapetę seks w czystej i ogołoconej z lukru postaci. Zamiast realnych problemów z seksem Joe miała problem po prostu z głową. Psychiatrzy, socjologowie i seksuolodzy zapewne znajdą z nim jakiś logiczny związek i doszukają się np. błędów w wychowaniu, lub w traumach dzieciństwa, ale dla mnie była to po prostu jebnięta i zepsuta baba, która lubiła ubarwiać swoje monotonne życie szybkim obciąganiem obcych fajfusów. Ciężko mi analizować, także dyskutować o zagadnieniu w jakiś szerszy, bardziej dogłębny sposób, bo też uważam, że nie ma się tu nad czym rozwodzić. Seks jest w tej opowieści tylko tłem, w dodatku marnym, aseksualnym i mimo wszystko nienaturalnym, także celowo skandalizującym, ale finalnie odpychającym, skupiającym się na głównie na męskich genitaliach i przedmiotowym traktowaniu kobiet jako narzędzia do celu.

Niemniej mimo wyraźnego rozczarowania będę trochę bronił Von Triera, gdyż w moich oczach uratowało go okrutne potraktowanie przez niego uczucia miłości, która została zgwałcona, obszczana i brutalnie pobita, przez co nie ma tu landrynkowych banałów, a koniec końców pozostaje widzowi zdrowy i przyjemny ból. Jak z w życiu. A ja lubię życiowe puenty i lubię jak boli. Pochwalę go też za kapitalną kampanię reklamową poprzedzającą premierę. Robienie dużego szumu wokół filmu, wywołanie skandalu jeszcze przed premierą, rozsądne miarkowanie emocji, perwersyjne uchylanie rąbka tajemnicy, kontrolowane wycieki do mediów, gra posterami, w tym akurat Von Trier nie ma sobie równych. Może i coraz mniej ma to wspólnego z ambitnym kinem, no ale niech ma, co królewskie. Przynajmniej jest ciekawie. Wolałbym jednak, aby powrócił do czasów, w których liczyła się głównie treść, a nie epatowanie tanią, coraz częściej niesmaczną, wideoklipową sensacją. Lars Von Trier niebezpiecznie zbliża się do poziomu Warsaw Shore.

3/6