Nimfomanka I i II
reż. Lars von Trier, DEN, BEL, FRA, 2013
245 min. Gutek Film
Polska premiera: 10-31.01.2014
Dramat, Erotyk
reż. Lars von Trier, DEN, BEL, FRA, 2013
245 min. Gutek Film
Polska premiera: 10-31.01.2014
Dramat, Erotyk
Lars von Trier zaczyna mnie męczyć. Wow, co za wstęp, co za wyznanie, ale on to rzeczywiście robi, serio. Być może to otaczający świat męczy mnie bardziej, przechodzę jakiś chwilowy kryzys, a Duńczyk po prostu dostaje rykoszetem, ale w zasadzie wszystko mi jedno co jest tego werbalną przyczyną. Facet mnie nudzi i już. Czułem się potwornie zmęczony i zniesmaczony tymi czterema godzinami emocjonalnych wymiocin jakimi mnie uraczono, co na swój sposób mnie zaskoczyło, gdyż mój wykształcony w bólach egocentryzm wspomagany wysokim progiem akceptacji na wszech kinematograficzne umysłowe dewiacje, zwykle dawał sobie radę z płodami tego artysty, a może raczej "artysty"?
Jednocześnie pragnę pochwalić w tym miejscu swoje odziedziczone chyba po przodkach przeczucie, które i tym razem zdało egzamin z wyróżnieniem. Otóż od początku darzyłem Nimfomankę wyrazistą niechęcią i celowo odkładałem ją na „innym razem”. W tygodniach jej kinowej świetności wyrzucałem ją z premedytacją z głowy, a jej recenzje omijałem szerokim łukiem. Moja bezczelna podświadomość ubzdurała sobie, iż obcowanie z tym filmowym, lekko obleśnym maratonem wcale nie będzie dla mej duszy przyjemnym doznaniem, i że w zasadzie to nic się nie stanie jeśli ją sobie daruję. Nawet przed Antychrystem tak źle się nie czułem, ani tym bardziej po nim, a nawet w trakcie, co jest wręcz aż fascynujące z punktu widzenia psychologii. Niemniej postanowiłem w końcu mieć Nimfomankę za sobą, ot, dla przyzwoitości i z szacunku do swojej fascynacji kinem, acz przyznam szczerze, że zupełnie nie chciałbym być w tym przypadku przyzwoity z czymkolwiek.
Dwie części, dwie wizyty w kinie, dwa bilety, dwa razy ból dupska, dwa razy potworny niesmak. Jestem wdzięczny wynalazcom szybkiego dostępu do Internetu, że ominęła mnie konieczność doświadczania tej gehenny z perspektywy kinowego fotela. Niestety, ale w domu na kanapie wcale nie było lżej. Potrzebowałem tygodnia, aby przebrnąć przez całość i kolejnych tygodni, aby wyrzucić z siebie jakieś umiarkowanie złożone i sensowne zdania. Acz zapewne i z tym średnio mi się udało.
Niemal za każdym razem na widok Charlotte Gainsbourg w tym projekcie przypominał mi się smak coli z czasów pierwszej komunii św. I tu kolejna zagwozdka. Czemu nie w Antychryście, czemu nie w Melancholii, tylko dopiero teraz? Lubię ją, akceptuję i generalnie szanuję, ale tu za cholerę nie mogłem za nią nadążyć. Ostatnią aktorką do której pałałem podobnymi stanami z pogranicza lęku i odrazy była chyba Shelley Duvall w Lśnieniu. A nie, przepraszam, niedawno zrobiła to jeszcze Greta Gerwig we Frances Ha, acz w nieco innym charakterze. Grana przez Gainsbourg kobieta (Joe), permanentnie uzależniona od perwersyjnego seksu, robiąca ustami dobrze zapewne lepiej niż większość kobiet z którymi dotąd byłem, jest dla mnie kompletnie aseksualna, zupełnie odpychająca i budząca we mnie niechęć do jakiegokolwiek zbliżenia cielesnego. Ale tu akurat daję plusik Von Trierowi, właśnie za tą arcymistrzowską sprzeczność, bowiem zobrazowany przez niego seks nie jest ani ładny, ani też przyjemny dla oka i samczych zmysłów. Rzecz jasna nie zmieniło to postaci rzeczy i nadal obserwując posiniaczoną twarz Gainsbourg odczuwałem bezustanny jej przesyt na ekranie. Irytowała mnie swoją grą, wypowiadanymi zdaniami, mimiką twarzy. Delikatnie rzecz ujmując, nie jechaliśmy ze sobą po tych samych torach.
Podobało mi się za to jej młodsze wcielenie grane przez Stacy Martin. O tak, ta twarz, kurwiki w oczach, perwersyjny styl egzystencjalny, mimo, iż pozbawiony jakże pożądanych wypukłości z przodu, to jednak - tu już pełna zgoda - na męskim, prymitywnym i zwierzęcym instynkcie robiło to momentami wrażenie zgodne z jej kinematograficznym przeznaczeniem. Krótko mówiąc – z łóżka bym nie wygonił.
Jednak co do ulokowanego gdzieś w mocno przydługiej treści meritum, to męczyło mnie w zasadzie wszystko. Zwłaszcza przeintelektualizowane odczucie głębi, które siłą było wpychane wszędzie tam, gdzie w rzeczywistości woda ledwo zakrywała kostki. Mroczne intro z Rammsteinem w tle bardzo przypadło do me gusta i dawało nadzieję na miłe zaskoczenie, co prawda płonną, ale jednak. Niestety już kilka minut później czułem się przygniatany do ziemi kamienną kulą z wygrawerowanym nań napisem "absurd". Zupełnie obca, dotkliwie pobita i obszczana kobieta zabrana do domu samotnego mężczyzny od razu postanawia się przed nim uzewnętrznić i wyspowiadać, bez żadnych zahamowani wypróżnia się z całej swojej życiowej histerii, rzecz jasna bez pominięcia najbardziej intymnych i pikantnych szczegółów. Jej interlokutor (Stellan Skarsgard), który poniekąd jest także reprezentantem zaciekawionej widowni - znaczy się nas, oczywiście słucha jej z wielkim zainteresowaniem i skupieniem rysującym się na jego twarzy, czasem przerywając i wygłaszając swoje pseudo mądrości, które dziwnym trafem zawsze miały jakiś umoralniony związek z którymś z jej etapów opowieści. Wymuszone, sztuczne, infantylne. W ogóle nie podobał mi się taki sposób narracji. Rozumiem, że to była jedyna furtka do wnętrza filmu, ale mimo to, nie podobał.
Duńczyk z seksu zrobił więc egzystencjalną ludzką tragedię, obdarzył cierpiennika traumą i przekleństwem wymieszanymi z dziewczęcą niewinnością. Przeplatają się ze sobą boska łaskawość i diabelskie nasienie. Z pozoru sprawnie żongluje emocjami, sztuką, biblią i prawami ulicy, ale kompletnie to do mnie nie trafiło. Nie tym razem. Nie skupił się na na rzeczywistych problemach, tylko na rykoszetach. Ukazanie uzależnienia w zasadzie od czegokolwiek musi mieć swój jakiś początek (tu mu się mniej więcej udało), rozwinięcie (również) i sensowne ujście w finale, w dodatku mądre, najlepiej z jakimś morałem, puentą, cokolwiek, a w tym przypadku niestety się nie zgrało. Myślę, że cały projekt w ogóle byłby dużo lepszy, a może nawet i mądrzejszy (choć niewiele), gdyby został skoncentrowany tylko w jednej części jako całości i gdyby wyrzucono z niego część zupełnie niepotrzebnych wątków, zwłaszcza ten z pracą w firmie „windykacyjnej”, no ale przecież musiano gdzieś upchnąć Dafoe.
O ile pierwsza część jeszcze się jakoś broni, o tyle znużenia jakie trafiło mnie w drugiej odsłonie nie dało się niczym sensownym wytłumaczyć. Nimfomanka wcale nie zniesmaczyła mnie perwersyjnymi scenkami z pogranicza sado-macho i soft porno (tu, to mam wręcz niedosyt;)), nie obrzydziła mnie też zbyt falluistyczna ekspresja, Lars von Trier zmęczył mnie głównie przenikliwą nicością. Mniej więcej tak właśnie wyobrażałem sobie ekranizację 50 twarzy Greya, a nie Von Triera biorącego na tapetę seks w czystej i ogołoconej z lukru postaci. Zamiast realnych problemów z seksem Joe miała problem po prostu z głową. Psychiatrzy, socjologowie i seksuolodzy zapewne znajdą z nim jakiś logiczny związek i doszukają się np. błędów w wychowaniu, lub w traumach dzieciństwa, ale dla mnie była to po prostu jebnięta i zepsuta baba, która lubiła ubarwiać swoje monotonne życie szybkim obciąganiem obcych fajfusów. Ciężko mi analizować, także dyskutować o zagadnieniu w jakiś szerszy, bardziej dogłębny sposób, bo też uważam, że nie ma się tu nad czym rozwodzić. Seks jest w tej opowieści tylko tłem, w dodatku marnym, aseksualnym i mimo wszystko nienaturalnym, także celowo skandalizującym, ale finalnie odpychającym, skupiającym się na głównie na męskich genitaliach i przedmiotowym traktowaniu kobiet jako narzędzia do celu.
Niemniej mimo wyraźnego rozczarowania będę trochę bronił Von Triera, gdyż w moich oczach uratowało go okrutne potraktowanie przez niego uczucia miłości, która została zgwałcona, obszczana i brutalnie pobita, przez co nie ma tu landrynkowych banałów, a koniec końców pozostaje widzowi zdrowy i przyjemny ból. Jak z w życiu. A ja lubię życiowe puenty i lubię jak boli. Pochwalę go też za kapitalną kampanię reklamową poprzedzającą premierę. Robienie dużego szumu wokół filmu, wywołanie skandalu jeszcze przed premierą, rozsądne miarkowanie emocji, perwersyjne uchylanie rąbka tajemnicy, kontrolowane wycieki do mediów, gra posterami, w tym akurat Von Trier nie ma sobie równych. Może i coraz mniej ma to wspólnego z ambitnym kinem, no ale niech ma, co królewskie. Przynajmniej jest ciekawie. Wolałbym jednak, aby powrócił do czasów, w których liczyła się głównie treść, a nie epatowanie tanią, coraz częściej niesmaczną, wideoklipową sensacją. Lars Von Trier niebezpiecznie zbliża się do poziomu Warsaw Shore.
3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz