Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ESP. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ESP. Pokaż wszystkie posty

piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!






wtorek, 6 stycznia 2015

Jestem oazą spokoju...

Dzikie historie
reż. Damián Szifrón, ESP, ARG, 2014
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Komedia



Jeszcze nie zdążyła do końca wyparować mi z głowy noworoczna gorzała, ani zejść opuchlizna z lewej ręki (ot, mała, acz bolesna kontuzja, ale pisać mogę), a już kina w Polsce zostały zaatakowane świeżym repertuarem, którego w trzech przypadkach uznałem za atak głównie na moją kieszeń. Tak bowiem dobrze prezentuje się kilka tytułów, że aż chce się je wszystkie naraz, mówiąc kolokwialnie - zaliczyć. Zatem w pierwszą sobotę Nowego Roku, tak jak chyba pół Warszawy (sądząc po tłumach) ruszyłem w asyście ataku zimnego deszczu ze śniegiem padającego w poziomie do kina. Mówią, że jaki Sylwester taki cały rok. Mam nadzieję, że ta reguła nie będzie szukała swej analogii w kinie, wszak moja pierwsza w nim wizyta (Kinoteka) przyniosła mi hmm… pewne rozczarowanie.

Otóż. Pierwszy raz w życiu (chyba pierwszy, bo po prostu nie pamiętam innej takiej sytuacji) sprzedano mi, oraz mojej konkubinie bilety na zajęte już miejsca. W ogóle to chyba wysypał się cały system Kinoteki, bowiem w momencie zakupu sala kinowa, jak wołał monitor, była zajęta może w dwóch procentach. Nie dalej jak dziesięć minut później, już bezpośrednio na sali stwierdziliśmy, że te 2% miejsc to i owszem, jest, ale wolnych. Nasze siedziska oczywiście legalnie zajęte i w zasadzie nie robiłbym z tego tytułu rabanu, gdyby nie fakt, że do wyboru pozostało ich już naprawdę niewiele, a bardzo prawdopodobna wydawała mi się też opcja użerania się z jakimś wyznawcą popcornu i wykłócanie się z nim po ciemku o swoje, znaczy się pewnikiem o jego miejsca, czego po prostu wolałbym uniknąć. Zatem szybka cofka do kas, a tam sceny rodem z klęski żywiołowej. Jak żyję, tyle ludzi jeszcze w Kinotece nie widziałem, a chodzę do niej dość regularnie i to od początku jej istnienia. Dopchanie się do oblężonych kas graniczyło z cudem, którego prawdopodobieństwa na ziszczenie nawet nie chciało mi się sprawdzać. Wróciłem więc wściekły, chwyciłem konkubinę za rękę i posadziliśmy tyłki na innych wolnych miejscach. Postanowiliśmy też ich bronić ogniem i mieczem przed dzikimi i sapiącymi ze wściekłości hordami neanderthali, których szczerze się spodziewałem. Na szczęście nie było to konieczne, niemniej już w ciemnicy projekcyjnej dało się usłyszeć w innych częściach sali zwierzęce dysputy oraz kłótnie o konkretny numer fotela, a przy okazji także i liczne zabawne komentarze sprowokowane przez zaistniałą sytuację, które zaprawdę przyznaję, idealnie zgrały się z ogólną tematyką oraz ciężkostrawnością gatunkową filmu jaki właśnie się aktualnie na naszych oczach rozpoczynał. Uff...

Dzikie historie, bo o nich mowa, są szeroko i przy tym bardzo sprytnie reklamowane jako dziecko perwersyjnego świntucha - Almodovara, co w zasadzie jest po części prawdą, ale jednak nie tak znów do końca. Hiszpański zboczek tym razem wcielił się w rolę producenta. Pobłogosławił, załatwił hajs i wypuścił w szeroki obieg, ale to wszystko. Film w rzeczywistości nakręcił Argentyńczyk - Damián Szifrón. I bardzo dobrze, że nie Almodovar, bowiem do niego od pewnego czasu czuję już coś w rodzaju niesmaku. Dzięki temu w Dzikich historiach nie ma nic o transseksualistach, pederastach i księżach molestujących młodych chłopców, co już na dzień dobry powoduje, że człowiek spokojniej zasiada do stołu.


Pierwsze minuty, absurdalny dialog pomiędzy pasażerami samolotu unoszącego się w przestworzach, zaskakujący finał tej sceny, oraz napisy startowe ukazane w asyście dzikich zwierząt i kapitalnej muzyki. Taaaak... Szczerze ubawiony widz od razu odpręża się na fotelu, a mózg przekazuje swojemu właścicielowi wiadomość, iż to będą cholernie miłe dwie godziny z naszego wspólnego żywota. Dzikie historie, to sześć zupełnie niepowiązanych ze sobą (acz tylko na pierwszy rzut oka) nowelowych opowieści, które w formie humoreski i sytuacyjnego skeczu ukazują tą cienką granicę jaka tli się w każdym z nas, a która oddziela od siebie nasz permanentny spokój i opanowanie od wybuchu wściekłej furii. Mówiąc prościej: Dzikie historie są jak William „D-Fens” Foster (Michael Douglas) w Upadku, tkwiący w swym samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Tak, to chyba najlepsze określenie. Masz czasem ochotę dać komuś w pysk? Zrzucić z 8 piętra? Wbić nóż w plecy, albo dosypać trutki na szczury do kawy swojego dyrektora? Tylko nie mów, że nie. I tak nie uwierzę. Wszyscy o tym w swoich cichych urojeniach czasem marzymy, zwłaszcza w chwilach przekroczenia kolejnej, wydawać by się mogło, nieprzekraczalnej już granicy ludzkiej wytrzymałości. No, przynajmniej ja, ale ja to wiadomo, zwykle nienawidzę innych ludzi już z czystego założenia. Lepiej jest się nimi miło zaskoczyć, niż niemile rozczarować.

Szifrón ukazuje więc sześć ludzkich przypadków, zupełnie do siebie niepodobnych, niezwiązanych ze sobą płcią, wiekiem, przynależnością klasową, po prostu różnych, w których następuje ten charakterystyczny myk. Z porządnego i szanowanego obywatela, ojca, męża, żony, inżyniera, kucharki i tak dalej, w kilka sekund i poprzez wewnętrzną przemianę spowodowaną nagłym postawieniem pod ścianą, zmieniają się oni w bestie, czasem w maniakalnych morderców, albo po prostu zdradzają swojego męża na ich własnym ślubie. Ale nie jest tu aż tak znów śmiertelnie poważnie i nazbyt dosłownie. Naszym bohaterom cały czas towarzyszy jego wysokość czarny humor, groteska i kilogramy satyry na otaczający nas świat, które nie tylko komentują nieobliczalność ludzkiej natury, ale także nasz cały kulisty łez padoł, który kręcąc się na złamanie swojego karku co i rusz prowokuje cywilizowanego człowieka do stania się czasem plebejskim i ordynarnym dzikim zwierzęciem. Dlatego też jak najbardziej zasadne jest ukazanie dzikich zwierząt na napisach początkowych jakie nomen omen występują tu w rolach głównych.

Prawdziwa poezja dla ludzi o wysublimowanym poczuciu humoru, którzy lubią zerknąć z odpowiednim dystansem na samych siebie, jak i na cały otaczający nas świat. Tu Argentyńczyk trafił w przysłowiowy środek tarczy. Może nie wszystkie historie są tak samo dobre, ale całość podana na tak zacnie udekorowanym talerzu smakuje wprost wybornie. Trzeba też jednak nieco uważać. Zaprezentowana na dużym ekranie wybuchowa mieszanka treści i emocji jest zaiste, dość niebezpieczna, tak jak jeden z bohaterów - Inżynier Bombka, zatem dawkować ją trzeba ostrożnie, żeby broń Boże nie zaszkodziło. Jedna osoba na sali, acz pewny tego do końca nie jestem, prawdopodobnie zabiła się własnym śmiechem. Także tego… w razie czego ostrzegałem.


Ale najbardziej w Dzikich historiach podoba mi się to, że autor niczego nie gloryfikuje, nie osądza żadnej z postaci, ani też ludzkich postaw. Po prostu niczym Max Kolonko mówi jak jest. W dość prosty sposób udowadnia, że furia, gniew, zemsta i wściekłość, a także opanowanie i spokój to ta sama półka. Żyją sobie one w każdym z nas obok siebie w harmonii i żyć bez siebie nie mogą. Trzeba umieć nad sobą panować, to oczywiste, ale pewnych sytuacji i życiowych ciężarów zdrowy na umyśle człowiek nie jest w stanie udźwignąć. I co wtedy? Nic. Trzeba z tym umieć żyć. W takich sytuacjach wychodzi z nas prawdziwa twarz, ta bez lukru i pudru, bez Ą i Ę jakiego uczymy się całe życie w szkołach, domu, kościele i zakładzie pracy. Przystawieni do ściany, w chwili permanentnej złości i popuszczenia hamulców jesteśmy w stanie teleportować się na inny poziom widzenia ludzi, na inny poziom widzenia całego świata i wiecie co? To wcale nie jest takie złe. Niektórzy bohaterowie Dzikich historii wyszli na swoim przepotwarzeniu się całkiem nieźle. A i ja sam wolałbym zobaczyć do czego jest zdolna np. moja potencjalna kandydatka na dłuższe pożycie kiedy opuści ją rozsądek i opanowanie. Dlatego właśnie tak bardzo lubię i cenię sobie alkohol, którego pomoc akurat w tym charakterze jest wprost nieoceniona.

Zatem czasem warto ponieść wysoką cenę, walnąć kogoś w twarz, dla zasady, żeby zrozumiał, a i żebyśmy my sami mieli z tego radochę, a przy okazji wyrzucili z siebie cały ten ciążący nam balast psychiczny. Zapewne poniesiemy za to należne konsekwencje, ale przynajmniej będzie można wtedy spokojnie spojrzeć przed siebie w lustro. Ten film, to świetna terapia odstresowująca. Jest też pewnego rodzaju aplikacją małej dawki mikstury dopingującej nas do wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. Wkurwia cię żona w domu? To weź się z nią w końcu chłopie rozwiedź. Tylko od razu nie zabijaj;)

Reasumując. Świetne napoczęcie roku. Dzikie historie są krzywym zwierciadłem naszych codziennych żywotów zaprezentowanym w zaskakującej, świeżej formie, która ukazując może i nieco absurdalne sytuacje, w dość komiczny sposób sprowadza nasze jestestwo do słynnego już na cały Internet stwierdzenia: Jestem oazą spokoju. Pierdolonym kurwa kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Nie znamy tylko dnia i godziny, czego najlepszym dowodem było moje wyjście z kina, kiedy to w przypałacowym parkometrze głupia maszyna nie chciała mi przyjąć banknotu, a o płatności kartą nawet nie słyszała. Do tego wszyscy ludzie w okolicy jakby się nagle ze sobą zmówili i raptem nie mieli rozmienić na drobne. Miałem w tejże chwili ochotę wybuchnąć, co też prawie uczyniłem, ale wtedy pomyślałem o zakończonym przed chwilą filmie, o jego bohaterach, i wiecie co? Pomogło. Olałem samochód i poszliśmy do włoskiej knajpki obok coś zjeść. Da się? No. To teraz wszyscy do kin. Zobaczycie mniej więcej to samo, a po wyjściu z kina nikt was za to nie zamknie (acz tego w tym kraju do końca nie można być pewnym), w dodatku się z tego jeszcze pośmiejecie.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0

niedziela, 11 maja 2014

Sex, kłamstwa i pająki

Enemy
reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP, 2013
90 min. M2 Films
Polska premiera: 15.08.2014
Dramat, Psychologiczny, Thriller



Parę ładnych lat temu, a będzie ze dziesięć, zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała z przekąsem do słuchawki – „Artur, co ty robisz na wielkoformatowej reklamie wiszącej w Al. Jana Pawła II?” „Że o czym ty do mnie rozmawiasz kobieto?” – Odburknąłem wyraźnie zdumiony – „No sam zobacz. Wisi twój sobowtór”. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Faktycznie, wisiał. No, może nie taki znów sobowtór, tylko podobny był trochę. Pewnie przez ten nos. Jakiś wymuskany model, nie pamiętam już co konkretnie reklamował, perfumy, czy jakąś sieciową ciucholandię, ale z twarzy mu patrzyło w taki sposób, jakby się urwał z gałęzi rodowej mego ojca. Reklamę po kilku tygodniach zdjęli i tyle widziałem swego „sobowtóra”. Szczerze mówiąc, w ogóle się tym nie przejąłem. Ot, wychodzę z założenia, że na te ponad 7 mld. ludzi, którzy co ranek budzą się gdzieś na świecie z obolałym łbem, musi być choć jedna osoba, której natura uformowała czaszkę w sposób podobny do mojej. To już nawet nie chodzi o cud, czy zjawiska nadprzyrodzone, lecz wynika to ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.

Z nieco innego założenia wychodzi za to bohater najnowszego filmu Kanadyjczyka, Denisa Villeneuve – Adam (Jake Gyllenhaal). Otóż, ten z pozoru zupełnie zwyczajny wykładowca historii przez przypadek mierzy się z jakimś poleconym mu przez kolegę z pracy podrzędnym filmidłem, w którym ku jego niekłamanemu zaskoczeniu spostrzega, iż jeden z trzecioplanowych aktorów wygląda dokładnie tak samo jak on. Jakby odbicie lustrzane i to dosłownie. Rodzi się więc obsesja na jego punkcie. Następuje klasyczne i w pełni zrozumiałe szukanie informacji na jego temat w Internecie, oglądanie innych filmów z jego udziałem, w końcu rozpaczliwe zdobywanie adresu i telefonu, aż po narodzenie się w myślach chęci do bezpośredniego spotkania. Sytuacja wymyka się spod kontroli i przekracza kolejne fazy wtajemniczenia, oczywiście w końcu dochodzi do kontaktu, obaj panowie konfrontują ze sobą dwie własne bliźniaczo ukształtowane natury i ciała, przez co na zawsze zmienia się ich życie. Tyle w skrócie i tytułem wstępu, który bez obijania w bawełnę woła do nas już w oficjalnych opisach.

Przyznam się jednak szczerze, że film, a raczej jego późniejsza, o wiele głębsza i zupełnie niespodziewana przeze mnie jego interpretacja, mocno siadła mi na psychę. Wywróciła mą pierwszą, bardzo powierzchowną ocenę całości na lewą stronę, rwąc ją jeszcze po drodze na drobne strzępy. To właśnie głównie na tym etapie swojego nieco zawoalowanego procesu myślowego chciałbym się w tym tekście skupić, dlatego wybaczcie, ale będą spoilery, dużo spoilerów i generalnie poniższe akapity adresowane są bardziej do osób, które ten film już widziały. Także tego, sorry Polsko, czytasz na własne ryzyko. Reklamacji nie uwzględnia się.


Enemy, to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy, czego właściwie był przed momentem świadkiem. Poświęciłem mu trochę czasu i z każdą kolejną minutą ze zdumieniem odkrywałem w sobie zupełnie nowe zapatrywanie się na jego finalny odbiór. Kilka razy byłem świadkiem kiełkowania się w mym lekko zagubionym umyśle nowej teorii, która prawym sierpowym wytrącała mi z rąk poprzednie odkrycia i tak działo się to kilka razy pod rząd. Z ręką na sercu napiszę, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakiś film sprowokował mnie do aż tylu operacji przeprowadzonych na otwartym sercu. Tym bardziej mnie to fascynuje, bowiem Enemy w gruncie rzeczy nie jest dziełem ani wybitnym, ani też bardzo dobrym, nawet w żadnym fragmencie jego trwania nie można było tego choć w najmniejszym stopniu wymagać. A jednak ukłuł i zasadził ziarno chaosu. O co więc jest tyle bigosu?

Głównie o to, że Villeneuve, to wytrawny filmowy strateg. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy cztery lata temu, przy okazji Pogorzeliska, które uplasowałem na drugim miejscu w całym mym filmowym roku 2010. Uderzył mi wtedy do głowy wyjątkowo mocno oraz lekko poprawił raz jeszcze niedawno przy okazji solidnego Prisoners (u nas jako Labirynt - ale nie chciało mi się o nim tu pisać). Po Enemy spodziewałem się więc dalszej kontynuacji jego świetnej passy, oraz być może czegoś nowego, czym mnie ponownie zaskoczy. I cholera, udało mu się, zrobił to. Bez fajerwerków, bez niepotrzebnej sztampy i wyolbrzymionych wykrzykników, za to z wytrawnym, bardzo intensywnym poprowadzeniem całej mocno frapującej mój umysł historii. Dzięki umiejętnie wkomponowanym w całość elementów charakterystycznych bardziej dla kina Lyncha, takich jak: niepokój, psychodelia, a nawet zalążki ocierającej się o surrealizm ekspresji, film momentami na myśl przywodził mi Zagubioną autostradę, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Tego się akurat po Kanadyjczyku nie spodziewałem. Krótko mówiąc, facet urzekł mnie formą.

Ale i treścią także, acz ta nie jest taka znów oczywista. Na pierwszy, bardzo powierzchowny rzut oka wydaje się być nawet banalna, wręcz infantylna. Jednak z czasem zacząłem w poczynaniach reżysera dostrzegać ruchy niewidzialnej jego ręki, która imitowała przesuwanie konkretnej figury leniwie pełzającej po szachownicy. Po każdym zagraniu czekał na reakcję i kontrę swojego przeciwnika, czytaj - widza. Przyznaję, to była bardzo smakowita partia szachów, w której chyba jednak ostatecznie poległem, ale za to po wyrównanej walce. Dwie brodate (od wczoraj bojkotuje brody, zwłaszcza u kobiet) postacie, identyczne jak nomen omen dwie krople wody: Adam - historyk i Anthony - aktor, jedno miasto, trzy kobiety - żona w ciąży, piękna kochanka (moja nowa i aktualna miłość - Mélanie Laurent) i matka, oraz zmutowane, przerażające pająki ptaszniki (chyba), to tło, do momentami dusznej rozgrywki i przeprowadzonej psychologicznej debaty publicznej na temat umysłowej kondycji naszego zagubionego we własnym umyśle bohatera.

Opowieść celowo poprowadzona jest według szablonu, dzięki któremu można widza jak najdłużej utrzymać w przekonaniu, iż bliźniaczych facetów jest dwóch. Mnie dopiero w drugiej części, a nawet bliżej końca filmu zakiełkowała w głowie taka myśl, co może i nie świadczy o mnie zbyt dobrze, w sensie, że potrzebowałem na to aż tyle czasu, ale to nawet lepiej, że musiałem się z tym boksować nieco dłużej, gdyż przez to walka ta była o wiele ciekawsza. Sądzę też, że sam reżyser chciał na zasianej w głowie widza niepewności zajechać jak najdalej, może nawet i do samego końca, a po wszystkim zostawić go z rozsypanymi puzzle na podłodze. Masz, siedź tu teraz i układaj - rzekł wsuwając do swojej kieszeni kilka brakujących fragmentów układanki i nalał sobie piwa do oszronionej szklanki.


W dużej mierze właśnie na tym polega kino, które dąży do czegoś więcej niż tylko do miana dostarczyciela prostej, niezaawansowanej umysłowo rozrywki. Psychologiczne nawiasy wepchnęły Enemy w ramiona gry pozorów, epatowania większymi i mniejszymi kłamstwami, do permanentnego oszukiwania widza, zabawy w chowanego, ciągłego niedopowiedzenia oraz do pozostawiania po sobie licznych znaków i drogowskazów. Ale ja akurat lubię taką grę i interakcję z reżyserem. Dobry film musi mieć w sobie coś z szui i być skurwielem, trzymać w napięciu i pełnym skupieniu do końca, a zaraz po nim powinien cię jeszcze obrzygać.

Enemy naszpikowany jest przyjemną dwuznacznością oraz zmową tajemniczego milczenia. Villeneuve podążając z kamerą za postępującą głowie Adama obsesją na punkcie swojego sobowtóra, pozostawia za sobą liczne drogowskazy, które prowadzą widza (ale tylko tego bystrego) do finału. Sęk w tym, że za linią mety wcale nie jest lżej i jaśniej. Tu też nadal jest ciemno i duszno od nadmiaru kiełkujących w głowie interpretacji. Po seansie oraz chwili przemyśleń, puściłem sobie film raz jeszcze, by już w trybie szybkiego podglądu wyłapywać z obrazu już znacznie oczywistsze dla mnie oczywistości. I chyba właśnie dopiero wtedy ułożyłem sobie w głowie sens tej opowieści, acz rzecz jasna, pewności co do wyciągniętych w ten sposób wniosków mieć żadnej nie mogę.

Adam i Anthony są więc dla mnie jedną i tą samą osobą, konkretniej to Adamem, mężem i przyszłym ojcem, który w wyniku zalęgłych się w jego głowie lęków przed ogromną odpowiedzialnością, przed otaczającymi go kobietami i przed samym sobą, stworzył swoje alter ego i pozwolił mu zamieszkać we własnym umyśle. Klasyczne rozdwojenie jaźni. Przykładny mąż i wykładowca historii z aktorskimi ciągotami, który zdradza żonę z cycatą blondyną, uczęszcza do dekadenckiego sex klubu oraz prowadzi bardziej luksusowe życie, staje się antytezą dla nudnego profesora (teza). W wyniku postępującej konfrontacji obu światów dochodzi do wojny wewnątrz jego umysłu, przez co kumulująca się w nim teza i antyteza zaprowadza Adama na jeszcze wyższy poziom świadomości niszcząc po drodze wszystko to, co go otacza, łącznie z jego podświadomością.

Aby doprowadzić widza do takich, lub mniej więcej zbliżonych wniosków (sam nadal nie wiem, czy rozkminiłem wszystko jak należy), Villeneuve wzbogaca odbiór swoimi psycho wstawkami np. w postaci zmutowanych pająków, które najpewniej symbolizują paniczny strach Adama przed odpowiedzialnością, ojcostwem, małżeństwem i kobietami. Rozsypuje też na planie liczne drogowskazy, które w permanentnych ciemnościach prowadzą za rękę nasze zbłąkane szare komórki. Warto więc w tym filmie zwracać uwagę na detale. Na spacerującą kobietę z głową pająka, na liczne sieci pajęczyn, które ukazują się na ekranie w postaci pękniętej szyby samochodu, czy też w systemie okablowania miejskich latarni. Nawet zwykły plakat wiszący na trzecim planie wypożyczalni video coś sobą w tym świecie symbolizuje. Jest to wyborna zabawa w Sherlocka, w łączenie ze sobą porozrzucanych po taśmie filmowej przedmiotów i faktów, które po ostatecznym zebraniu do jednego pudełka dostarczają odbiorcy multum satysfakcji.

Denis Villeneuve po raz kolejny więc stworzył bardzo smakowity rarytas naznaczony własną pieczęcią jakości, który z wielką rozkoszą wierci dziurę w naszych głowach. Podczas tego mozolnego procesu świdrowania ani przez moment nie pozostawia swych odbiorców w spokoju. Bawi się w najlepsze naszą bezradnością. Klincz ten trwa do momentu, kiedy odbiorcy uda się w końcu przebrnąć przez cały w imponujący sposób rozbudowany tor przeszkód. Nieskrywana satysfakcja z osiągnięcia mety dodaje filmowi tylko uroku. A że to nie będzie lekka i przyjemna przebieżka, reżyser zdradza nam to już na samym początku serwując złotą myśl: "Chaos, to nierozszyfrowany porządek". Świetne, intensywne, duszne i absorbujące kino, ale nie potrafię go ocenić wyżej niż na czwórkę. Najgorsze jest jednak to, że nie umiem teraz tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu cieszę się, że mam ten film już za sobą.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5


wtorek, 26 listopada 2013

Zapach kosmosu

Kosmonauta
reż. Nicolás Alcalá, ESP, 2013
93 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy
Sci-Fi, Dramat




Każdego roku powstaje cały gwiazdozbiór filmów jednego z dwóch moich ulubionych gatunków filmowych jakim jest sci-fi, lecz tych, które zagrzewają miejsce na nieco dłużej w mej otulinie czaszy pozostaje garstka - dwie, może trzy produkcje na krzyż. Natomiast absolutnie genialne dzieło trafia się ewentualnie jedno, i to też tylko przy dobrym układzie gwiazd. Odkąd prowadzę tego oto bloga zepsucia i rozpusty, interesujących produkcji było jak na lekarstwo, kolejno: W 2009 Moon i animowana Metropia, w 2010 jedynie mocno skrytykowany, wyśmiany i opluty półamatorski Monsters. Rok 2011 zaś mocno zawyżył średnią, bo obok kapitalnej Melancholii von Triera, trafiły mi się także udane Druga ziemia, Perfect Sense oraz zjawiskowy Love. 2012 rok przyniósł wielkie rozczarowanie. Jak dotąd wielkie nic pręży się na mym talerzu, ale może coś co przegapiłem wpadnie jeszcze z gościnną wizytą na deser, w każdym bądź razie jest kilka kandydatów. Kończący się właśnie rok niestety nie zapowiada się wiele lepiej. Póki co tylko Kongres dało się strawić przez moją żółć, acz może przekonam się jeszcze do Grawitacji, choć do końca pewny tego nie jestem. Czemu tak słabo? Pewnie temu, że mierzi mnie kino sci-fi oparte jedynie na fajerwerkach stricte technicznych i efekciarskich, które nader często wykorzystują wielkie koncerny i twórcy do zbijania kapitału oraz zaliczania wszech pudeł w box office'ach. Zajebiste efekty specjalne rozpychają się na pierwszym planie i strącają na dalszy to co winno być jednak w takich produkcjach najważniejsze - treść. Walka o ducha mądrego sci-fi nadal więc trwa i jak to zwykle w tej materii bywało - jest ona bardzo nierówna i w zasadzie tylko do jednej bramki. Przywykłem.

Zatem z pominięciem wspomnianej kasowej Grawitacji (jeszcze przyjdzie czas, by nad nią zapłakać), oraz wielkiego (s)hitu minionego weekendu (na całym świecie) - Igrzysk śmierci, poszedłem jak to zwykle leży w mojej zbuntowanej naturze, pod prąd komercjalizacji gatunku. Obejrzałem sobie zupełnie nieznanego nad Wisłą (Dunajem, Renem, pewnie także i nad Wołgą) El Cosmonauta. Hiszpańska niezależna, niemal amatorska produkcja kręcona w Rosji głównie z datków i z poparciem 4000 osób skrzykniętych w internecie (wszystkie są wymienione w napisach końcowych), bynajmniej nie ma szans na kinową rywalizację z hitami poczętymi za grube miliony zielonych, ale za to ma w sobie coś, czego nie można przeliczyć na żadne pieniądze - głębię i myśl. Przynajmniej w założeniu, bo jaka jest ich rzeczywista forma, o tym za chwilę.

Nie chcę się po raz enty przy tego typu filmach powtarzać i tłumaczyć, dlaczego bardziej cenię sobie mądrość i meandry ludzkiego umysłu zderzającego się z potęgą niezbadanego kosmosu, niż osamotnione na ekranie prężące swe cyfrowe muskuły efekty specjalne w dodatku zapodane w 3D. Może po prostu oddeleguję wszystkich ciekawskich do mojego zeszłorocznego wpisu o Love, gdzie pozwoliłem sobie na chwilę zadumy i szerzej podszedłem do tego zjawiska. W skrócie i tak po prostu, to chyba wyrosłem na innym sci-fi, gdzie gwiazdy stanowiły tylko romantyczne tło do głębszych, filozoficznych rozważań nad sensem istnienia człowieka w otaczającym go społeczeństwie. Lem, Clark, Dick, czy nawet King i Orwell, to literackie kanony tego bardzo szerokiego nurtu, do których chętnie dziś po latach powracam i szukam odpowiedzi na różnie postawione pytania. Na ekranie z kolei od lat dominuje pustka w treści. Co prawda jest pięknie opakowana, często bazująca na największych powieściach sci-fi z których czerpie multum inspiracji, ale jest przy tym potwornie wykrzywiona w swej współczesnej wymowie opartej głównie na wizualnych fajerwerkach. Nie o to winno w tym chodzić. Strzelające lasery i zapierające dech w piersiach komputerowo wygenerowane pejzaże są owszem, miłe dla oka, także mojego, ale tylko wtedy, kiedy stanowią one jedynie dopełnienie merytorycznej całości. Oglądając współczesne i komercyjne sci-fi często się męczę i zgrzytam zębami. Gdyby mi zależało na plebejskiej, cyfrowej rozrywce dla mas, to ok, w porządku, raz na pewien czas można się w ten sposób odmóżdżyć, każdy tego potrzebuje, ale cholera jasna, będąc nadal zapatrzony w Odyseję Kosmiczną Kubricka oczekuję od sci-fi głównie przenikliwej mądrości. Samo efekciarstwo już mnie nie kręci. Nara Houston.


El Cosmonauta trochę się jednak w tej materii (mądrości znaczy się) zagalopował. Niestety. A konkretniej, to jego twórca, szerzej nieznany Nicolás Alcalá. Hiszpan z pewnością pozbawiony satysfakcjonującej jego ambicję budżetu, a także wielkiego studia wypełnionego niebieskim prześcieradłem, skoncentrował się głównie na treści. Utkał więc z umysłów trzech głównych postaci pewnego rodzaju spoiwo, które w filozoficzny sposób łączyło Ziemię z Księżycem, miłość z samotnością i życie ze śmiercią, ale muszę to z autentycznym bólem serca przyznać - trochę mu nie wyszło. Nie wiem, może to przez te rosyjskie powietrze, bowiem zdjęcia do filmu powstawały głównie w Gwiezdnym Miasteczku, czyli byłej radzieckiej bazie szkolenia kosmonautów (im. J.Gagarina), a jak powszechnie wiadomo, Rosja to stan umysłu. Trochę jak Polska, tylko że bardziej. Dla leniwych i słonecznych Hiszpanów musiało to być o wiele większe zderzenie z absurdem codzienności niż chociażby dla nas, do cna nim przemokniętych. Zapewne dlatego też odzwierciedlenie lat 70-tych i realiów sowieckiej Rosji nie jest z punktu widzenia naszej szerokości geograficznej zbyt przekonujące, no, może poza ciekawymi lokacjami.

Ale akurat to nie jest mój największy zarzut. Treści, na którą liczyłem najbardziej, mimo, że brzmi momentami nieźle, bo i jest zaduma, głębia oraz poetycka ekspresja, to jednak generalnie towarzyszą jej na ekranie chaos i nuda. Przeintelektualizowane teksty oraz dialogi gubią się jeszcze bardziej w przyjętej przez reżysera ekspresji kadrowej, która to skacze jak szalona z miejsca na miejsce, ze sceny na scenę i z jednego czasu na jeszcze inny, bliżej nieokreślony. Do tego nie wiadomo co tu jest fikcją, marzeniem sennym, urojeniem, a co najprawdziwszą prawdą, acz przyznaję, sam zamysł, by podążyć w tym właśnie kierunku jest akurat jak najbardziej słuszny i chwalebny. Zewsząd widać tu jednak brak reżyserskiego kunsztu i doświadczenia, nie mniej szczerze doceniam starania i trud jaki niewątpliwie został włożony w stworzenie tego bardzo ciekawego projektu. Na szczęście niski budżet i skąpe środki nie są specjalnie odczuwalne w warstwie stricte audiowizualnej, co zwłaszcza w tym konkretnym gatunku filmowym często kojarzy się z tandetą i kiczem scenograficznym. Nie tym razem. Zdjęcia i montaż są najmocniejszą stroną filmu. Jest też tu trochę wykreowanej komputerowo kosmicznej rzeczywistości, która na szczęście nie jest nachalna, a wręcz przeciwnie, stanowi wspaniałe dopełnienie dla niestety trochę zagubionej treści.

Trudno jest mi jednym zdaniem, czy nawet akapitem zdefiniować głębię i sens, oraz opisać o co właściwie biega w tej opowieści. Autor chciał musnąć w nim masę uniwersalnych prawd o naszym człowieczeństwie. Wystrzelił na księżyc młodego i zdolnego radzieckiego kosmonautę, a na Ziemi pozostawił jego ukochaną i najlepszego przyjaciela, pracownika lotów kosmicznych, odpowiedzialnego za cały projekt. Jednak coś idzie nie tak i nasz kosmonauta wraca na Ziemię, lecz tylko w jego, oraz jego najbliższych urojeniach i koszmarach sennych. Obraz co i rusz się zamazuje i pokrywa mgłą. Raz jest bajecznie mleczna, innym razem brzydka i przerażająca. Trudno jednoznacznie stwierdzić co chciał nam ojciec tego projektu dać przez to do zrozumienia, ale na pewnego rodzaju puentę nakierowuje dołączone do filmu intro (acz nie wiem, czy tak jest w oryginale, czy tylko ktoś taką dziwną wersję wrzucił do sieci), w którym zapoznajemy się jeszcze przed seansem z autentyczną opowieścią o pewnych młodych Włochach, którzy w latach 60-tych na amatorsko i rzemieślniczo skleconej stacji radiowej nasłuchiwali tajnych szyfrów sowietów oraz Amerykanów, dzięki czemu mogli podziwiać i być świadkami narodzin kosmicznego wyścigu zbrojeń, który pchnął całą ludzkość w ramiona nieodkrytego jeszcze dotąd kosmosu. Jest to opowieść pełna pasji i marzeń, tak jak chyba właśnie cały film Kosmonauta, który czerpie z tych uniwersalnych pragnień pełne garście.

Za sam zamysł oraz próbę stworzenia obrazu niebanalnego i mądrego należy się twórcom wielki szacunek. Doceniam wysiłek i starania reżysera, a także grę aktorów, bowiem zupełnie obce mi dotąd twarze, bynajmniej nie z pierwszej, ani też z drugiej aktorskiej ligi, zbudowały całkiem przyjemne w odbiorze relacje. Film polecam każdemu fanowi gatunku, ale temu bardziej wyhodowanemu pod skrzydłami Odysei Kosmicznej i Stalkera, aniżeli Matrixa. Nie ma co się oszukiwać, to bardzo trudny w odbiorze film i zdecydowaną większość przypadkowych odbiorców zanudzi na śmierć, dlatego też po Kosmonautę radzę sięgać ostrożnie i w pełni świadomie. Nawet ja, tak bardzo przecież spragniony takich filmów trochę się na nim rozczarowałem, nie mniej nie żałuję ani jednej minuty spędzonej z tą kosmiczną ekspresją. Są momenty, wielkie momenty, które rekompensują liczne niedoskonałości, zwłaszcza w warstwie merytorycznej, ale taki własnie jest wszechogarniający nas kosmos. Piękny w swej ekspresji, wymowie, w literaturze, na filmach i zdjęciach, a jednocześnie tak bardzo przerażający, obcy i nadal złowrogi w bezpośrednim z nim spotkaniu. Właśnie dlatego nadal tak bardzo mnie on fascynuje i szczerze go pożądam. W mojej głowie wciąż kosmos, wszędzie szukam jego zapachu. W filmie, muzyce, czy w ludziach. Nie spocznę.

3/6

IMDb: 4,3
Filmweb: 4,5




piątek, 18 października 2013

29'WFF - vol.5

Betonowa noc
reż. Pirjo Honkasalo, FIN, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat



No i w pizdu wylądował. Zawsze musi znaleźć się jakiś outsider, który wyrwie się z szeregu, przez co zburzy jakąś sensowną prawidłowość. Dotąd szło jak po maśle. Co film, to niemal lepszy, lub przynajmniej tak samo dobry jak poprzedni. Do końca mojej listy zostało ich już niewiele, więc byłem prawie pewny, że tak już zostanie aż po szczęśliwy finał. Niestety musiał trafić się jakiś rodzynek, który, co tu dużo gadać, sponiewierał mną okrutnie.

Aż nawet dziw mnie bierze, że Betonowa noc w reżyserii Pirjo Hankasalo (dopóki nie zobaczyłem jej przed seansem, myślałem że to facet) zakwalifikowała się do Konkursu Międzynarodowego. To pierwszy i zapewne jedyny film w tym roku, z którego miałem ochotę wyjść, czego zasadniczo nigdy nie czynię, bo skoro płacę za bilet, to właśnie po to, aby z szacunku do pieniądza siedzieć na dupie do końca (zasady trzeba jakieś mieć). A nóż będą pod koniec jakieś cycki i potem będę żałował.

Niestety cycków nie było. Był kac. O, właśnie. To dobry trop. Oglądanie tego filmu było jak patrzenie skacowanego na słońce. Jak picie ciepłej gorzały z mydelniczki o poranku. No same oczy mi się zamykały i głowa odwracała, a od wspomnianego wyjścia z sali powstrzymał mnie jedynie nagły i niespodziewany atak snu, do którego koniec końców na szczęście nie doszło. Raz mi się to kiedyś zdarzyło, generalnie nie polecam. Nie mniej znalazło się takich śmiałych uciekinierów, ja wiem, a będzie z piętnastu. Reszta tak jakby z lekką zazdrością na nich patrzyła i w duchu sobie w tejże chwili zapewne pomyślała: „Szczęściarze, mają to już za sobą”. Był to zresztą jedyny film jak dotąd z moim udziałem, który po seansie nie został nagrodzony brawami (swoją szosą, jak nie ma na sali autorów filmu, to po cholerę klaskać?). Dwie osoby obok mnie oceniły go na moich oczach na „bardzo zły”, co tylko utwierdziło mnie w moich smutnych przypuszczeniach, że znajduję się aktualnie w złym miejscu i w złym czasie.

Co prawda nie jest to film bezdennie głupi, czy też zwyczajnie bez sensu. Jest zły, ale z zupełnie z innego powodu. Jest po prostu przesadziście wręcz zgłębiony w jakiejś abstrakcji, przez co wydaje się być mocno zagubiony w swej irracjonalnej głębi. Aktorzy nie rozmawiają ze sobą, tylko recytują jakieś mocno zawoalowane językowo brednie np. o skorpionach. Lubię ambitne kino, głębokie myśli i psychologiczne rozważania, ale Kieślowskim to trzeba się po prostu urodzić. Pani z Finlandii zdeczka się zagalopowała, acz chętnie przeczytałbym na temat tego filmu kilka słów komentarza popełnionych przez uznanych krytyków. Może to po prostu ze mną jest coś nie w porządku? Może rzeczywiście ostatnio za mało jem?

Opowieść o dwóch braciach, starszym Ilkka i młodszym Simo, jest oparta na powieści Pirkko Saisio, ale nie sądzę, aby to akurat było jego (chyba, że to też kobieta – nie chce mi się sprawdzać) winą, że ekranizacja, delikatnie mówiąc, nie wyszła. W tej dramatycznej historii drzemie jednak jakiś potencjał i nawet bardzo obiecująco się to wszystko zaczyna. Piękna retrospekcja snu Simo na dzień dobry przyjemnie smyrała mnie po potylicy. Czerń i biel jako środek przekazu też zasługiwał na gromkie brawa (mam dziwną słabość). Ale na tym me emocjonalne oklaski się zakończyły. Już koło 15 minuty filmu rozum zaalarmował resztę mojego baniaka, że nic z tego już nie będzie. Od tamtej pory czekałem tylko na finał i walczyłem z bezwładnością łba, który samoistnie przechylał mi się we wszystkich kierunkach.

Całość tej fraszki o dwóch braciach - starszym, czekającym na wielomiesięczną odsiadkę i młodszym - zagubionym, szukającym swojej tożsamości oraz ślepo wpatrzonym w starszego brata, można by było zmieścić najwyżej w dwudziestu minutach taśmy filmowej. Reżyserka (niestety) uznała, że to jednak trochę za krótko, że nikt nie będzie jej zapraszał na festiwale, chyba, że filmów krótkometrażowych, i każdą niemal myśl oraz scenę przeciągnęła do granic możliwości, a nawet dalej. Film się niemiłosiernie dłuży, męczy i nuży. A wszystko to, co powinno dawać do myślenia oraz nękać moją wyobraźnię, rozbijało się o jakieś pseudointelektualne pierdoły. Nie ma w nim żadnej puenty, poza tą, aby wiać.
Unikać.

2/6








Stockholm
reż. Rodrigo Sorogoyen, ESP, 2013
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Romans



Po tym ciężkostrawnym emocjonalnym rozgardiaszu jak powyżej, byłem tak potwornie skołowany i wymęczony, że potrzebowałem już tylko jednej z dwóch rzeczy. Alkoholu, albo lajtowego filmu. Najlepiej obu na raz. Mało czasu jednak miałem na przesiadkę z jednego kina w drugie, więc darowałem już sobie szukanie procentów w bufecie i modliłem się tylko o to, aby Stockholm jaki mnie oczekiwał w Kinotece, okazał się lekiem na mą zranioną duszę.

I niech mi ktoś powie, że Bóg nie istnieje - dam mu w ryj. Modły me zostały wysłuchane i zaledwie pół godziny po helsińskiej masakrze piłą łańcuchową, doświadczałem już ciepłego (wbrew mylącego tytułu) powiewu znad Półwyspu Iberyjskiego. Oł fakin jes. Tego właśnie mi było trzeba. Nagle znalazłem się na ulicach Madrytu, w jakimś mieszkaniu, w dodatku na imprezie. „Mają alkohol!” - zawyłem z bólem w swej płaczącej głębi. „Nie dla psa kiełbasa” - odpowiedział mi bezczelny ekran.

Stockholm, to początkowo bardzo zabawna opowieść o mężczyźnie i kobiecie, którzy poznają się na imprezie, przez pół nocy oraz taśmy filmowej rozwijają swoja znajomość, lądują razem w łóżku, a rano… a rano nic nie jest już takie jak przedtem. Przez cały czas obserwujemy tylko dwie postacie. On – lokalny cwaniaczek i bajerant, kobieciarz, któremu nagle wpada w oko Ona – nieśmiała, ostrożna w damsko-męskich relacjach, wyobcowana i początkowo zupełnie niezainteresowana zalotami swojego natrętnego amanta. Ich wspólna przygoda przypominała mi w pierwszej chwili klasyczny romans uliczny Przed wschodem słońca wraz z jej kolejnymi kontynuacjami. Obcy sobie mężczyzna i kobieta wędrują przez nocny Madryt i rozmawiają. Dużo rozmawiają. On różnymi sposobami próbuje ją poderwać i zaciągnąć do siebie (wiadomo po co hehe), Ona udaje niedostępną i ostro mu się opiera (no jak w życiu).

Jest lekko i zabawnie. Przez przyjemne dialogi, które stoją na całkiem wysokim poziomie, swobodę i naturalność naszej dwójki, oboje wzbudzają szczerą sympatię. Nawet im się kibicuje, aby On w końcu umoczył, a Ona mu dała. Nasz amant w końcu osiąga cel i sprowadza swą ofiarę do swojego królestwa. Tam następuje konsumpcja. Poranek przynosi jednak bolesne rozczarowanie. Gdy wyparował już z organizmu alkohol, a nocny blask księżyca zaszedł w niepamięć, wszystko to co zostało przez naszą dwójkę gołąbków dotąd zbudowane, legnie w złowrogich zgliszczach. "To już nie jest ten sam chłopak. A może to już nie jest tam sama dziewczyna? Kończy się świat znany z romantycznych filmów, a zaczyna walka o władzę i psychologiczne rozgrywki. Mocny scenariusz napisany przez kobietę i mężczyznę, zagrany przez kobietę i mężczyznę, który opowiada o kobiecie i mężczyźnie pozostawionych na polu walki płci." Wybornie się to ogląda.

4/6



czwartek, 7 lutego 2013

Nieudolne

Nieulotne
reż. Jacek Borcuch, POL, ESP, 2012
90 min. Kino Świat
Polska premiera: 8.02.2013
Dramat, Romans



Najpierw fajna zabawa w nocy, tournée na mieście, na bogato i bez hamulców. Jesteś królem życia, możesz wszystko, a brzydkie kobiety w alkoholowym amoku stają się nagle boginiami rodem z kolorowych czasopism dla samczych onanistów. Niestety po upojnej nocy zawsze następuje światłoczuły ranek. Alkohol z żalem opuszcza nasz krwiobieg i wita nas hipoglikemia oraz niedobór glutaminy. Kac morderca. Słońce brutalnie zabija nasze spojówki, a odkryte przypadkiem leżące tuż obok brzydkie kobiety, które znaczą swoją obecność wczorajszym królewskim chuchem... naprawdę są brzydkie. Właśnie mniej więcej taką alegorią opisałbym najnowszy film Jacka Borcucha, Nieulotne. Bardzo obiecujący początek i potworny ból łba zaraz po końcowych napisach.

Ból niestety tym bardziej dotkliwy, gdyż oczekiwania stawiane przed filmem były wprost gigantyczne. Nie wiem, może to przez ten Sundance. Z pewnością byle co nie błyszczy w Utah na dywanach, a z Polski to już w ogóle. Borcuch, także przez cały swój dotychczasowy dorobek zasłużył sobie na szacun i chodzenie w ciemno na każdy jego kolejny film, niemal jak u Smarzowskiego. Wszystkie jego trzy wcześniejsze produkcje, rzecz jasna z zachowaniem odpowiednich proporcji, były po prostu świetne. Kallafiorr jako tanie i małe kino niezależne wprowadził trochę kolorytu do polskiej kinematografii końca lat 90-tych. Tulipany zaraziły nostalgią i klimatyczną oryginalnością, a także muzyką i obiecującym początkiem Daniela Blooma. Wszystko co kocham były już z kolei kropką nad i, eksplozją talentu oraz zapowiedzią czegoś naprawdę wielkiego. Tym czymś dużym miało być właśnie Nieulotne.

Z takim właśnie nastawieniem szedłem do kina na prapremierę, dobrze, że na darmową. Czasem fajnie jest prowadzić filmowego blogaska i posiadać fejm na mieście, bo niekiedy właśnie wpadają w łapy jakieś gratisowe zaproszenia. Szkoda, że nie prowadzę bloga o, nie wiem, np. o technikach miłości francuskiej, ale powiedzmy, że zaproszenia na premiery filmowe są też całkiem spoko. Wziąłem więc koleżankę za rękę i udaliśmy się na seans. Co prawda całą zaoszczędzoną kasę na biletach przetrąciliśmy i to pewnie z trzykrotną przebitką na żarcie i alkohol, ale grunt, że za Nieulotne płacić nie musiałem. Teraz, pisząc te słowa, jestem nawet z tego powodu dumny, bowiem kac moralny i VAT mnie za to ścigać nie będą. O ile lubię finansować polską kinematografię, o tyle wolałbym jednak, aby moje ciężko zarobione pieniądze trochę częściej wpływały na ekranową jakość świecącą swym blaskiem w rodzimym kinie.


Paradoksalnie, niezłej jakości jest u Borcucha całkiem sporo. Biorąc pod uwagę polskie standardy, to jest tu jej nawet więcej niż gdziekolwiek dotąd, a i w europejskiej średniej trzyma się w czubie peletonu. Ale ta jakość niestety zauważalna jest tylko w jednym aspekcie wchodzącym w skład przepisu na dobre kino. A są nim zdjęcia. Te przestają być u Borcucha, a raczej u Michała Englerta przypadkiem, lecz systematycznym i przemyślanym działaniem z premedytacją. Zdjęcia są wspaniałe. Zwłaszcza te wykonane w południowej Hiszpanii, gdzie wszystko jest po prostu piękne. I tu jurorzy festiwalu Sundance mieli całkowitą słuszność. Obdarowując autora zdjęć zaszczytnym wyróżnieniem "Najlepsze zdjęcia w dramacie zagranicznym" zrobili mu, a przy okazji także polskiej kinematografii, wielką przyjemność. Ale też tą nagrodą dali trochę do zrozumienia, że na więcej Nieulotne w zasadzie już nie zasługują. I ja uważam dokładnie tak samo. Niestety.

Poza klimatycznymi i perfekcyjnymi zdjęciami oraz niezłymi widoczkami, nie ma tu czego podziwiać. Mało tego, nawet świetne kadry tracą dużo na wartości, gdy akcja filmu przenosi się w pewnym momencie z południa słonecznej Hiszpanii do jesienno-zimowego Krakowa. Ta przeprowadzka to znak od niebios. W trakcie seansu oczywiście jeszcze go nie okiełznałem, ale teraz, będąc o wiele mądrzejszy, mogę was ostrzec. Otóż, gdy Gierszał wróci na swym stalowym rumaku do Krakowa, oznaczać to będzie, że można sobie na legalu wyjść z kina. Wszystko co jest kręcone w Polsce wydaje się jakby wyszło spod innej igły i nici. Zupełnie, gdyby Nieulotne były złożone z dwóch niezależnie kręconych od siebie części autorstwa dwóch różnych reżyserów, dobrego i słabego.

Zastanawiam się teraz wnikliwie nad tym, że może to wszystko przez te słońce i śródziemnomorski klimat. Siedząc tak w tym kinie, w środku zimy, czując gdzieś pod ręką występowanie ciepłej kurtki, szalika i rękawiczek, w dodatku strapowany tym wszystkim i głodny ciepła, kiedy raptem dostaję po oczach strzałem w postaci wiernie odwzorowanego wakacyjnego i zagranicznego luzu skąpanego w ponad 30 stopniowych upałach, no to chyba można się trochę zapomnieć. Nagle, wszystko jest ok. No bo przecież rzygam już tym białym gównem i zimowymi ciuchami, a oni tam na tym ekranie, zupełnie wolni i skąpo odziani, kopulują sobie od tak na łonie letniej natury, a także pluskają się w ciepłej wodzie i w dodatku comprendują po espaniolsku, który przecież już z samego założenia jest naczelnym językiem słońca i wakacji. Myślę sobie nawet, że w raju musowo porozumiewają się właśnie po hiszpańsku. Wielka szkoda, że tam nie trafię, ale już się z tym faktem pogodziłem, dlatego też nie uczę się tego castellano, bo to strata czasu. Tam gdzie ja trafię, zapewne wszyscy porozumiewają się po rusku, w języku dominującym w piekle. Znam go całkiem dobrze. Raczej dogadam się z miejscowymi.


Tak więc wszystko co jest w tym filmie bardziej hiszpańskie, niż polskie jest dobre. Beztroska, luz, słońce, niespieszny klimat, długie kadry (czasem aż za długie), wspomniane kapitalne zdjęcia, a nawet dwójka naszych gołąbków, Michał i Karina fajnie się w tym klimacie odnajdywali. A my razem z nimi, no bo tam lato, gorąco, a my tu na deszczu, wilki jakieś, wiadomo. I doprawdy nie rozumiem, czemu u licha ten świetny i nader obiecujący początek filmu musiał skończyć w typowym polskim błocie z ryjem skierowanym ku ziemi. A skończył tak i nikt mnie nie przekona, że nie.

Ale psuć zaczęło się jeszcze w gorącej Hiszpanii, pod sam jej koniec dokładniej, nad tą zalaną kopalnią, czy co to tam było, gdzie nasz młodociany playboy na którego widok niewiasty mdleją i zacinają się w windach (nie wiem, tak słyszałem), zwykł sobie nurkować. Nie lubię spoilerów, za każdym razem gdzieś na świecie ginie wtedy mała foczka, więc i tym razem tego niewinnego stworzenia zabijał nie będę, ale tam nad tą wodą wydarzy się coś, co z pozoru owszem, musi odbić się w jakiś sposób na psychice naszego bohatera, a potem jeszcze bohaterki, ale ja, oglądając tą scenę, podczas której bliżej mi było do obojętności i niewzruszenia, autentycznie nie spodziewałem się, iż tak bardzo wpłynie ona na resztę filmu i go pokracznie zniekształci. Tzn. czuć było, że jest to punkt zwrotny tej opowieści i dalej już wszystko będzie się kotłowało wokół niego, ale bardzo szybko zaczęło mnie uwierać jego wyolbrzymianie, oraz nacechowanie go niedorzecznością. Zalęgła się we mnie świadomość, że coś tu się nie zazębia i zwyczajnie do siebie nie pasuje, a ludzkie odruchy i instynkty samosterujące, tak dobrze przecież się dotąd prezentujące, przestały być nagle naturalne oraz przewidywalne. Zaczęły grać w dziwną grę i popadać w irracjonalne zachowania. Do tego pojawiła się nuda. Dużo nudy i nic nie wnoszące dłużyzny, ale to może tylko ja jestem jakiś zwichrowany i nie umiem ocenić ludzkich zachowań w kryzysowych chwilach ich żywotów. Tak, to jest nawet dość rozsądne wytłumaczenie.

Możliwe też, że dwójka młodych aktorów nie do końca poradziła sobie z ciężką myślą, jaką chciał zarazić ich Jacek Borcuch. Acz Gierszał według mnie wypadł naprawdę nieźle. Więcej "ale" mam do dopiero co raczkującej przed kamerami Magdaleny Berus, która w jednej zastygłej minie nr jeden, trochę nie bardzo umiała wydukać z siebie coś więcej. Ale starała się i w sumie się nie czepiam, jednak irytowało mnie także to, że oboje byli tak bardzo do siebie podobni. Zupełnie jak brat i siostra, w dodatku z jednego jaja. Kuleje również bardzo scenariusz, który wydaje się być napisany odręcznie na kolanie w WC zatłoczonego sezonowego pociągu relacji Kraków Główny-Zakopane. Jego zakończenie jest chyba wynikiem ucieczki przed kanarem, takim: "a, skończę tak niedbale tutaj, bo muszę spierdalać", no zupełnie bez sensu. Gdyby koniec tej opowieści miał nieść za sobą jakąś myśl, choćby gram sensu, to pewnie ogólna ocena Nieulotne byłaby o wiele lepsza, ale gdy finalnie przynosi on pustkę i rozczarowanie, no to przepraszam ślicznie, ale ja chcę z tego pociągu zwyczajnie wyskoczyć. I to jak najszybciej.

I jeszcze te dialogi. Są naprawdę marne i prowadzą donikąd. Niby można przymknąć na nie oko, zwłaszcza w hiszpańskich okolicznościach przyrody, ale za lekko to to nie przychodzi. Całe szczęście, że ból łagodzą piękne widoki i kadry, ale też ile można o nich ciągle pisać? Kolejny zarzut to drugi plan. Joasia Kulig, którą to specjalista/ka od kostiumów okrutnie pokarał/a i ubrał/a ją w grube swetry (tak przyznaję, chciałem pogapić się na jej cycki) zupełnie niczego nie wnosiła. Andrzej Chyra to już w ogóle nieporozumienie. Borcuch chyba ma do niego jakąś słabość albo wisi mu pieniądze. Dał mu ten mały epizod od tak do kolekcji, oraz chyba żeby przyciągnął do kin więcej ludzi. Zupełnie niepotrzebne i nic nie wnoszące role. Obie. A jak chciał większej frekwencji w kinach, to powinien rozebrać Kulig zamiast tej dość skąpo obdarowanej przez naturę Berus.

Tak więc cóż. Raczej zmarnowany potencjał, co tu więcej pisać. Zakończenie to kpina. Ok, lubię się domyślać i kminić "co autor miał na myśli" w trakcie napisów końcowych, ale tu cokolwiek bym sobie wymyślił (i tak możliwe chyba tylko dwie opcje) z pewnością byłoby jałowe oraz niesatysfakcjonujące. Ten film powinien skończyć się zupełnie inaczej. On powinien też kroczyć po innych torach już od mniej więcej połowy swojego trwania. Szkoda. Najbardziej to tych zdjęć. Także udanego montażu, pracy kamer, oraz kilku kapitalnych scen i kadrów. Tej muzyki i spowolnionych obrazów w trakcie tańców na imprezie u kogoś na kwadracie. W polskim filmie takie widoki to rzadkość. Dlatego mam wielki problem z oceną końcową. Za wartości artystyczne i audiowizualne mocne pięć. Tu nawet gotów jestem nisko się pochylić i uczynić wymowny ukłon, ale w treści i przede wszystkim w jej mądrości oraz oryginalności przekazywania, marna dwója. Czyli coś pomiędzy 3+ i 4-. Uczciwsza chyba jednak będzie trója, bo strasznie się rozczarowałem, a nie lubię. Nieudolne te Nieulotne. Borcuch do poprawki.

Ps. Post nr 200. Poleję sobie z tej okazji. Wy też możecie.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 5,8


niedziela, 22 stycznia 2012

Teatr TV w kinie

Rzeź
reż. Roman Polański, FRA, GER, ESP, POL, 2011
79 min. Kino Świat
Polska premiera: 20.01.2012



Polscy dystrybutorzy rozpoczęli nowy rok z godnym podziwu przytupem. Zakasali rękawy i poza kilkoma ciekawymi premierami, weszli także nieco szerzej do telewizji, by reklamą zachęcić ludzi do wydania swojej poświątecznej krwawicy na bilet do kina. Ledwie skończyła zbyt nachalną w mojej ocenie kampanię Pani „być może nominowana do Oscara” Holland (nie skorzystałem z zaproszenia), teraz od kilku dni grasuje między newsami i sportem z pogodą Rzeź Polańskiego. Są jeszcze zdegradowane przez Orange niemal do poziomu podłogi Muppety, czy Sztos vel Szajs drugi, który pławi się w kilkusekundowych spotach w asyście wyrobów z Biedronki, ale lepiej dla niego aby tam jednak pozostał. Tak więc niby dużo, a jednocześnie tak bardzo niewiele niestety. Z tego telewizyjnego pojedynku jednak zwycięsko wychodzi Rzeź. Nie bójmy się klaskać.

Najnowszy film Polańskiego to ciekawy mariaż teatru, telewizji i kina. Do kompletu brakuje tylko świata literatury, ale i tak produkcja może budzić autentyczny podziw. Rzeź powstała na podstawie teatralnej sztuki Bóg Mordu Francuzki Yasminy Rezy, która od swojej premiery w roku 2006 została wystawiona kilkaset razy na prestiżowych scenach od Berliner Ensemble, na West Endzie i Broadwayu kończąc. Sztuka ta wystawiana jest także na rodzimych deskach teatralnych, m.in. w Krakowie, Katowicach, czy w Warszawie. Nic więc dziwnego, że fenomenem Rezy zainteresował się w końcu świat filmu, konkretnie, to nasz uznany na całym świecie reżyser, z zamiłowania miłośnik nieletnich uciech cielesnych. A gdzie tu związek z telewizją? Nieformalny i lekko naciągany, ale co, wolno mi. Rzeź bowiem została nakręcona w stylu Teatru Telewizji znanego u nas od roku 1953. I zaprawdę powiadam wam, eksperyment ten udał się bardzo, ale to bardzo.

Yasmina Reza wykształcona na socjolożkę, ma ponoć zdumiewające umiejętności brutalnego włażenia w ludzkie kompleksy i wszelkie zahamowania. Zdejmuje maski naszej obłudzie i przekłada je na ostry język potocznych uogólnień. W sztuce Bóg Mordu, która jest bazą wyjściową dla naszego filmu, obnaża fałsz współczesnych dwóch małżeństw, reprezentantów klasy średniej (w Polsce prawie nie występuje), silących się na zakłamane ą i ę, które nakazuje dobre wychowanie i poprawność polityczną, kreujących się przy tym na wszystkie możliwe, poza prawdą, sposoby. I super. Lubię w tak nieokrzesany sposób, prosto z mostu, z pięści i celnie w ten zbyt naiwny tępy łeb.

Sztuki nie widziałem i bardzo tego żałuję. W ogóle to bardzo boli mnie fakt, że na teatr brakuje mi czasu, ale także trochę szczerych chęci niestety. Ale nie będę was tym zanudzał. Romek Polański, tak mi się przynajmniej wydaje, bardzo fajnie wyłuskał z teatralnego pierwowzoru najciekawsze smaczki i w umiejętny sposób przekonwertował na język kina i telewizji główny zamysł przedstawienia. Efekt finalny bardzo sympatyczny, a nawet i mądry, w sam raz na poniedziałkowy Teatr Telewizji po Wiadomościach z chipsami i piwem do poduszki. I to bez reklam.

Duet Reza&Polański zrobili rzecz piękną. Zmieszali z błotem nasze ego i wyuzdane wyobrażenia o świecie sprawiedliwym, nieskazitelnym oraz uczciwym. Niewiele potrzeba, by ich kolorowy i uporządkowany świat zbudowany na kłamstwie i obłudzie runął z kretesem. W tym konkretnym przypadku wystarczyła zwyczajna bójka jedenastolatków w piaskownicy. Ich rodzice spotykając się w celu omówienia problemu w sposób jak najbardziej cywilizowany oraz według najlepszego socjologicznego wzorca, w przeciągu godziny zamieniają się w pierwowzory ich nieokrzesanej prymitywnej bytności. Bez pudru i lukru, bez poprawności politycznej i sztucznych definicji świata ą i ę. Kapitalne przepotwarzenie się w ludzi pierwotnych, uprzedzonych rasowo, walczących ze swoimi słabościami i nałogami. Iście wybornie to się ogląda. To trochę jak obserwowanie zbiorowej alkoholizacji szanowanego środowiska adwokackiego, lub elity literackiej. Ludzi światłych i wykształconych, którzy pod wpływem alkoholu i swojego nieskrępowanego towarzystwa, zamieniają się w prymitywne zwierzęta. Każdy z nas zna takie przypadki i często w nich uczestniczy. Ludzka rzecz się schlać i zrobić z siebie świnię, czyż nie?

Dlatego tak bardzo kupuję zamysł autorów. Dwa typy małżeństw, cztery niekompatybilne ze sobą i jakże różne charaktery i cztery wspaniałe aktorskie kreacje. Jodie Foster (najbardziej irytująca), John C. Reilly (najbardziej swojski), Kate Winslet (najbardziej glamour) i Christoph Waltz (najbardziej zajebisty), wszyscy zamknięci w jednym mieszkaniu muszą omówić problem ich pierworodnych. Ale temat ich dzieci szybko schodzi na drugi plan. Napięcie niebezpiecznie rośnie. Podkręca je wyborna szkocka oraz kilka telefonów. Gigantyczna lawina nieoczekiwanych pretensji zasypuje stok po którym jakby nigdy nic szusowało sobie stado ludzi szarych i normalnych. Krzyżują się ze sobą zarzuty i wyrzuty, bezlitosne opinie i oceny. Żony krytykują mężów, mężowie kąśliwie odbijają piłeczkę, a gwoździem programu staje się ekwilibrystyczny bełt który bezlitośnie rozprawia się ze światem sztuki i kultury. Wyjątkowo udanych lotów zagrywka-symbol. Najbardziej z prymitywnych oznak naszej archaicznej zwierzęcej moralności, czyli klasyczny cuchnący rzyg wydobywający się z naszego zepsutego wnętrza, w roli bezlitosnego sędziego wydającego wyrok na współczesne naciągane człowieczeństwo. Mniam!

Cała nasza sympatyczna czwórka w przeciągu godziny doświadcza najgorszego dnia swoim życiu. Padają ostre teksty, kapitalne dialogi, jak np. męski atak na kobiece bohaterstwo ruchów społecznych i feministycznych. Mój absolutny filmowy ulubieniec, czyli Alan Cowan (Waltz), np. po obejrzeniu Jane Fondy w telewizji ma ochotę wyjść i kupić plakat Ku Klux Klanu. Ja też! A moim szowinistycznym cytatem filmu jest ten: „Jesteś tym samym typem zaangażowanej, walczącej kobiety. My nie lubimy takich kobiet. Lubimy zmysłowe, namiętne kobiety, tryskające hormonami. Strażniczki świata, te które chcą pokazać jakie są mądre, szybko przełączam.” A to tylko fragment całej dyskusji. Wycinek z całości, z klasycznej wojenki dwóch płci z całym tym przerzucaniem się błotem i garścią stereotypów. Kobiety nie pozostają dłużne swoim facetom, mężczyźni z kolei uwypuklają swoje dziecinne naleciałości i czczą kult swojej ogólnej zajebistości. Hermetyczny świat ich udanych z pozoru małżeństw pierze swoje brudy na zewnątrz i wyciąga z przeszłości każdą wpadkę, każde rozczarowanie. Cztery światy, cztery odmienne punkty widzenia na życie, wszystko płynnie, inteligentnie, czasem bardzo zabawnie, choć jak dla mnie, trochę za krótko niestety.

Naprawdę udany mariaż teatru z kinem w oparach telewizji. Strzał w dziesiątkę Polańskiego. Jak go nie lubię prywatnie, tak po raz kolejny zaimponował mi na szczeblu zawodowym. Nie przypominam sobie teraz podobnej kinowej produkcji z udziałem uznanych aktorów, zamkniętych przez cały czas trwania filmu tylko w jednym pomieszczeniu. Polański zaoszczędził więc na scenografii, ale zyskał na polu intelektualnym i czysto merytorycznie. Film/sztukę dedykuję wszystkim obsesyjnym obrońcom praw człowieka, orędownikom pokoju i stabilizacji na świecie. Emocjonalnym zwolennikom zachodniej globalnej cywilizacji, poprawności wszelakiej, ekologom i zatraconym w nieludzkim świecie korporacji szczurom uzależnionym od telefonu komórkowego. Zaprawdę powiadam wam, nie warto. To tylko ulotna moda która przeminie. W głębi serca i tak jesteśmy prości i w gruncie rzeczy źli. Zawsze nimi byliśmy, zawsze będziemy, takie jest odwieczne prawo natury. Jesteśmy wyznawcami Boga Mordu. Boga, którego rządy są niepokonane od niepamiętnych czasów. Ale co najlepsze, można się z tego wszystkiego bez krępacji pośmiać.

4/6


IMDb: 7,6
Filmweb: 7,4



wtorek, 15 listopada 2011

Tu i teraz

O północy w Paryżu
reż. Woody Allen, FRA, USA, ESP 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.08.11



Wiem, że jest już trochę po ptokach i że wyskoczyłem z tym niczym zabójcze kartony przed rozpędzoną Mazdą Hanki Mostowiak. Większość z was pewnie widziała już ostatniego Allena w Paryżu. Z pewnością zdążyliście także nawet o nim zapomnieć, tak jak i o gorącym letnim piasku przyjemnie parzącym w stopy. Tak się jakoś u mnie złożyło, że dopiero teraz znalazłem może nie tyle czas, co chęć, by nadrobić tą wakacyjną zaległość. Nie paliłem się do tego specjalnie. Chciałem, ale później. Kiedyś tam, w wolnej chwili. W zasadzie to nawet nie planowałem o nim tutaj pisać, bo po pierwsze, ekscytacja tym filmem już dawno minęła, a po drugie, to z góry i z własnego wygodnictwa założyłem sobie, że kolejna niezobowiązująca zdrada Allena z Europą nie warta jest z mojej strony choćby umiarkowanie rozwiniętego elaboratu. No bo o czym tu niby pisać?

Allena uwielbiam, to niepodważalny fakt którego się nie wstydzę. Ale wielbię go tylko w wydaniu amerykańskim, wręcz nowojorskim. To właśnie jest jego kawałek podłogi na której czuje się jak ryba w wodzie, czy tam karp po żydowsku. Wszystkie (no dobra, większość) filmy kręcone w jego ojczyźnie mają w sobie 100% Allena w Allenie. Natomiast jego kinematograficzne romanse kręcone w Europie, dysponują nim w ledwie śladowych ilościach. Dlatego też na przekór milionów (zwłaszcza kobiecych) westchnień, ja wzdycham również, a i owszem, ale z powodu zawodu. Nie może dziwić więc fakt, że do jego najnowszego filmu podszedłem z typową dla jego ostatnich europejskich produkcji rezerwą.

No i masz ci los.
Jak na złość tym razem mi się spodobało. Mało tego. Zrozumiałem nawet przyczynę swojej dotychczasowej niechęci do tej jego europeistyki. Wytłumaczyłem ją sobie w umiarkowanie naukowy sposób na podstawie gry jego bohaterów i scenerii ikon Paryża w kilku odsłonach. Cóż za spryciarz z tego ekscentrycznego pinglarza – pomyślałem po napisach końcowych. Serio. Zaimponował mi. Umieścił swoje autentyczne i młodsze o kilkadziesiąt lat alter ego w roli głównej i pozwolił porwać się legendzie Paryża widzianego oczami przeciętnego Amerykanina. O dziwo, wyszedł z tego prawdziwie jankeski film. Może nie 100% Allena w Allenie, no ale i tak jest go o wiele więcej niż w jego romansie z Barceloną, czy tam z Lądkiem Zdrój.

Oszukał wszystkich. Przynajmniej wielu z tych bardziej naiwnych. Niby zrobił film o francuskiej stolicy dla wszystkich tych, którzy bardzo chcieliby być Francuzami, ale z pewnych bliżej im nieznanych powodów, przyszli na świat gdzie indziej. Film, w roli słitaśnej pocztówki romantycznego Paryża, którą to można wysłać kolegom i koleżankom z pracy zbijając na nich kapitał zazdrości. W końcu też stworzył kapitalną reklamę miasta o jakiej tylko mogą marzyć najlepsi paryscy spece od reklamy i marketingu. Ale tak po prawdzie, to się z nich wszystkich Woody Allen tak trochę zaśmiał. To nie jest żaden tam francuski Paryż, tylko amerykański. Wieża Eiffla oblana ketchupem z McDonalda, podana z frytkami na plastikowej tacy.

Tak trochę z przymrużeniem oka Allen zabiera nas wszystkich ze współczesnego snobistycznego Paryża do czasów francuskiej moderny lat 20-tych. Tam poznajemy żyjących w tamtych czasach Hemingwaya, Salvadora Dali, Gertrudę Stein, Francisa i Zeldę Fitzgerald, Pablo Picasso, czy Luisa Bunuel. Jest całkiem zabawnie, lekko, dostojnie, z polotem, a nawet pomysłowo. Bardziej do śmiechu jest tylko wtedy, kiedy przeciętny amerykański (polski też się łapie niestety) widz siedzący obok w kinie, udaje ukryć przykry dla niego fakt, że tak naprawdę to nie wie kim jest ten Bunuel, Fitzgerald, czy Stein, i że może to wcale nie jest żaden tam powrót do przeszłości, tylko teraźniejszość w wydaniu jakiegoś ekscentrycznego klubu miłośników przeszłości. Wtedy ta lekko śmieszna komedia zamienia się już w kabaret.

Tak więc latamy pomiędzy tymi dwoma epokami wraz z Gilem (Owen Wilson) w roli alter ego Woody'ego Allena. Może tak trochę na siłę i za bardzo próbuje udawać go w ruchach, grymasach twarzy i potęgi gestykulacji, ale mimo wszystko odgrywa tą rolę w akceptowalny i na swój sposób uroczy sposób. Czuć nostalgię i tęsknotę do przedwojennego szyku i elegancji. Zestawienie tych dwóch światów wypada zdecydowanie bardziej na korzyść Paryża lat 20-tych. W pewnym momencie rozmarzyłem się na tyle, by oczami wyobraźni zobaczyć ten sam film, ale utkany z tęsknoty do przedwojennej Warszawy. Można było by spotkać w niej Mietka Fogga śpiewającego w teatrze Polonia, albo Hankę Ordonównę czy Adolfa Dymszę na jednej z wytwornych prywatek gdzieś na Krakowskim Przedmieściu. Chętnie też skonsumowałbym na ekranie lornetę z meduzą z Julianem Tuwimem albo Władkiem Reymontem. Podyskutował o losach kraju z dziadkiem Piłsudskim, Romkiem Dmowskim, czy Prezydentem Warszawy Stefanem Starzyńskim. Murowane miejsce w filmie miałaby także wpadająca do nas w odwiedziny Maryśka Curie-Skłodowska, Ignaś Paderewski, czy Jarek Iwaszkiewicz. Oni także bywali w Warszawie lat 20-tych i 30-tych oraz tworzyli kulturalny jej zarys. Ależ by to była piękna retrospektywa, inspirująca podróż w czasie i kapitalna reklama dla miasta…

No ale wróćmy do Paryża.
Allen z pomocą swoich aktorów, zastanawia się nad zjawiskiem tęsknoty do epok minionych. Według niego, rzeczywistość z naszej teraźniejszej perspektywy jest zawsze nudna i nijaka. Bohaterowie lat 20-tych tęsknili za Paryżem Belle Epoque końca XIX wieku, natomiast żyjący w tamtych czasach bohaterowie wzdychali do epoki renesansu. I tak można bez końca. Nowe goni za starym i ciągle szuka lekarstwa na odtrutkę. Ta myśl uświadomiła mi w końcu, że także i moja osobista tęsknota za starymi filmami Allena jest w zasadzie pozbawiona głębszego sensu. Za lat 10-20, to właśnie jego europejskie produkcje będą być może wzorem tęsknoty za Allenem i jego wyznacznikiem wielkości. Ktoś inny dostrzeże w nich geniusz i błysk. Stary Manhattan czy Annie Hall którymi się dziś jaram, pozostaną tylko przeterminowaną nostalgią czczoną przez kinowych tetryków. Dlatego też sentymenty na bok. Owszem są ważne. Ale trzeba też nauczyć się w końcu szanować swoje czasy, oraz z dumą czcić nasze tu i teraz. I basta.

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5 


piątek, 23 września 2011

Zły dotyk boli przez całe życie

Skóra, w której żyję
reż. Pedro Almodovar, ESP, 2011
120 min. Gutek Film
Polska premiera: 16.09.2011



Oj Pedro Pedro. Ty obleśny stary zboku. Znowu to zrobiłeś. Ciągle te gołe cycki ci w głowie, sex, orgietki, fetysz, perwersja, gwałt, homosie i inne dewiacje skąpane w ponurym klimacie ludzkiego oceanu słabości. Prawie każdy twój obraz składa się z tych samych składników i skrojony jest według wzoru tego samego krawca, prywatnie pedofila. Przestajesz już mnie zaskakiwać. Zbyt nachalnie demonstrujesz swoje umiłowanie do odmiennych orientacji seksualnych, manifestujesz obyczajową inność i celebrujesz modną postępowość dzisiejszych czasów. Publika cię uwielbia, bo podajesz jej agresywny zakazany owoc skryty w aksamitnej delikatnej skórce pełnej subiektywnej niewinności. Balansujesz na granicy kiczu i autorskiego geniuszu. Pomału zaczynasz zjadać swój własny ogon, ale wiesz co? Paradoksalnie, bardzo lubię gdy to robisz.

Nowy Almodovar rządzi się starymi prawami. Ludzie walą do kin na potęgę. Jego fani z wrażenia zgrzytają zębami i niedbale maskują symptomy budzącego się w nich nagle zwierzęcego podniecenia, zaś ci o bardziej konserwatywnych filmowo poglądach, szukają w kinach kolejnych argumentów na potwierdzenie swojej tezy, iż Pedro w rzeczywistości, to zwykły zboczony pseudoartystyczny pojeb. Cokolwiek gna nas wszystkich do kin i tak w pewnym sensie stawia nas ze sobą na lekko koślawej równi. Prawie każdy z nas ma w domu na półce z filmami coś z jego nazwiskiem. Choćby Drżące Ciało dodane przed laty do Wyborczej za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć plus vat. Inwestując jeszcze dodatkowe dwadzieścia pięć zł. na wytrawne wino, można na potencjalnej kandydatce na zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko matki własnych dzieci, wywrzeć stosowne wrażenie, zbytnio przy tym nie masakrując własnego budżetu. Acz osobiście darzę szczerą nadzieję, iż każda potencjalna i szanująca swoje rozrodcze właściwości niewiasta ów tytuł już dawno widziała.

Jakiś czas temu sam jeszcze szczyciłem się przed samym sobą, a nawet czasem i w szerszym gronie, że należę do wyjątkowej grupy miłośników jego twórczości. Lecz pewnego wrześniowego dnia roku pańskiego 2004, razem z kinową projekcją Złego wychowania, nagle coś we mnie pękło. Szybko prysł nienaganny czar mego chwilowego nim zauroczenia. Film zaorał mym światopoglądem oraz umiarkowaną otwartością w sposób szczególny. Almodovar w dość brutalny sposób zawężył granice mej tolerancji na wszelkie seksualne dewiacje i zbyt śmiały antyklerykalizm, wyznaczając przy tym już chyba na stałe bardzo konserwatywne bariery odbioru wszelkich zjawisk, które próbowały na wielu szczeblach zniszczyć stary porządek naszego świata. Żeby było śmieszniej. Złe wychowanie to w rzeczy samej, bardzo dobry film.

I właśnie ta zupełnie anormalna dysfunkcja i dziwna analogiczna zależność najbardziej mnie trapi od tych już siedmiu lat. Nie akceptuję Almodovara jako jednostkę społeczną. Razi mnie jego seksualna anormalność, otwartość i notoryczny, bezpruderyjny atak na wartości bliskie memu sercu. Ale jednocześnie jestem pełen podziwu dla jego autorskiego zmysłu i sposobu modelowania własnej definicji kina. Z pewnymi wyjątkami, nadal szczerze podziwiam jego filmy. Doprawdy dziwna jest to zależność. Trochę mnie ona uwiera i zwyczajnie przeszkadza. Doszukuję się w niej czasem nawet biblijnych podobieństw. Istnienia ze sobą w sprzeczności i koło siebie jednocześnie boga i diabła. Tylko czy można tkwić w tym wszystkim tak po prostu gdzieś po środku?

Dziś oglądam Almodovara trochę już bardziej z obowiązku. Nabrałem dystansu do jego twórczości, ale też nie umiem przejść obojętnie obok każdego jego nowego filmu. Coś mnie cholera za każdym razem uwiera w głowie, gdy kilka dni po premierze ja nadal jeszcze nie widziałem jego nowego dzieła. Na Skórę, w której żyję zaprowadziła mnie wyobcowana ciekawość i dreszczyk starych, dobrze mi znanych emocji. Czym mnie tym razem zaskoczy stary zboczek i czyje cycki dane mi będzie za chwilę podziwiać?

Mimo nadmiaru tradycyjnych już irytacji jakie mnie nawiedzały w trakcie projekcji, doświadczyłem równie oczywistego, perwersyjnego wręcz zadowolenia z sekwencji obrazów biegnących z ekranu w moim kierunku. Także i tym razem osiągnąłem poziom jednoczesnej satysfakcji, akceptacji i permanentnego zrozumienia dla myśli jaka jakiś czas temu zakiełkowała Hiszpanowi w głowie i jaką w chwili obecnej przekazywał mi on za pośrednictwem projektora, taśmy filmowej i kawałka białego płótna. Myślę, że dobrze już poznałem warsztat Almodovara. Znam jego techniki konceptualne. Widziałem jego wszystkie filmy nakręcone od 1991 roku. Chyba nie jest już w stanie mnie niczym zaskoczyć. Zniesmaczyć, obrzydzić, jak najbardziej, ale nie zaskoczyć.

Właściwie, to daruje sobie opisywanie szerzej fabuły. Wszędzie można o niej przeczytać. Napisze tylko, że jest ciekawa. Typowa dla Almodovara. Szablonowo niestandardowa i dość zaskakująca. Ale tylko do czasu. Hiszpan używa tych samych sztuczek i licznych zmyłek co zwykle. Żongluje jednostką czasu i nagina jej bariery dla własnej wygody. Bawi się wybornie w dobór odpowiedniej filmowej konwencji dla każdego fragmentu swojej opowieści. Całość intrygi osadził w klimacie trochę dystyngowanego thrillera, trochę też klasycznego kryminału z przed kilku dekad. Na każdym kroku czuć tu ducha kina ukształtowanego na przestrzeni lat przez licznych bardziej uznanych od niego poprzedników. Kapitalny mariaż klasyki kina z babilońską rozpustą i dewiacją seksualną. Jest tu też także coś z fantastyki. Odważnie i nowatorsko.

Niestety reżyser popełnił też kilka dość rażących błędów natury konstrukcyjnej. Nie rzutują one w szczególny sposób na odbiór całości, być może były też i zamierzone, ale moje czepialstwo w tej materii miało mimo wszystko okazję do rozwinięcia swych skrzydeł złośliwości. I tak na przykład, kiedy Pedro tylko na chwilę porzucił swój dramatyczny suspens, by zabawić się w hollywoodzkiego konstruktora kina akcji oraz pościgu samochodu za motocyklem, nagle zapomniał o prawach fizyki. Albo też cofając akcję filmu do roku 2006, biedak nie zwrócił uwagi na to, że prezentowane modele samochodów marki BMW (swoją szosą, coś za dużo ich było w tym filmie. Wola sponsora?) w roku 2006 formalnie były jeszcze w fazie projektów i co najwyżej prężyły dumnie swe muskuły na światowych salonach samochodowych. Trochę głupie wpadki Pedro, no ale też nie każdy musi być motoryzacyjnym znawcą.

Podsumowując, bo chyba już trochę zanudzam. Skóra w której żyję nie jest ani najlepszym, ani też najgorszym filmem Pedro Almodovara. Mieści się w jego stałej i dość wysokiej średniej, którą Filmweb nazwałby siedem i pół. Fani jego dotychczasowej twórczości z pewnością poczują się usatysfakcjonowani. Jego przeciwnicy także znajdą powody, by jeszcze bardziej znienawidzić „Bunuela w stylu punk” i w sobie tylko znany sposób dalej będą walczyć z jego zboczeniami. Jest tu oczywiście trochę seksualnych dewiacji i rażących nienaturalności, co prawda znacznie mniej niż w Złym wychowaniu, ale i tak więcej niż gdzie indziej. Czają się one jednak przede wszystkim w naszej podświadomości. Nie epatują swoją ordynarnością i bezpośredniością, a jednak cały czas doświadczamy ich obecności. Pedro nie byłby sobą, gdyby nie przemycił ich w jakiś sposób na ekran. Tu orgietka, tam oralik, tutaj cycek, tam rogalik. Można też szerzej dyskutować nad tym, czy czasem opowieść o uwięzionym w ciele kobiety mężczyźnie nie jest pewnego rodzaju manifestacją poglądów i współczesną prezentacją strachów samego reżysera, który uwypukla tendencje i poglądy mniejszości seksualnych do których przecież sam też się zalicza. Osobiście wolę jednak nie zagłębiać się głębiej w tą wybitnie seksualną grę pełną obcych mi koślawych definicji moralnych i etycznych, gdyż jej reguły są dalekie od moich zdrowych, mam nadzieję, heteroseksualnych poglądów na życie. Czyż tak nie jest prościej?

Dobry Desperado, tzn. Bank WBK, tzn. Banderas. Trochę gorsza Anaya, tak jak często kobiety pierwszego planu u Pedra. Bardzo przedmiotowe i płytkie, choć olśniewająco piękne. Drugi plan tradycyjnie u Hiszpana, wyborny. Niektórzy zagrali u niego już po raz piąty, czy tam szósty (Marisa Peredes). Muzyka też fajnie buja i zaraża swoim orientalnym temperamentem. No jakby nie patrzeć, wszystko u Almodovara jest po staremu. Tylko ten jego pieprzony „zły dotyk”. Będzie mnie to bolało już chyba do końca życia.

4/6

IMDb: 7,8
Filmweb: 7,7

środa, 27 lipca 2011

Labirynt pomyłek

Agnozja
reż. Eugenio Mira, ESP 2010
105 min. ITI Cinema
Polska premiera: 26.08.2011



Mimo, iż nie należę do osób, które wpadły w sidła zachwytu nad Labiryntem Fauna i Sierocińcem, to jednak skusiłem się na najnowszy produkt ich wspólnych producentów, którzy zachwalają go jako nowy wymiar postrzegania rzeczywistości. Te dość odważne stwierdzenie ma całkiem wygodne uzasadnienie w postaci tytułu, który stanowi nazwę jednej z najbardziej zagadkowych ludzkich przypadłości związanej z zaburzeniami psychofizycznymi. Ale czy poza intrygującym opakowaniem ma do zaoferowania coś więcej?

Agnozja została zdiagnozowana i odpowiednio nazwana w roku 1891 przez Sigmunda Freuda, mistrza i twórcę psychoanalizy. Według definicji, jest to zaburzenie odbioru bodźców wzrokowych, słuchowych lub czuciowych na skutek uszkodzenia tkanki nerwowej w mózgu. W praktyce oznacza to mimowolne tkwienie w świecie nad którym nie ma się żadnej kontroli, w którym nie można odróżnić dobra od zła, ludzkiej twarzy od kwiatu róży, czy szumu fal od lotnego zawodzenia komara. Myślę, że wielu z nas nie raz i nie dwa doświadczało podobnego stanu wtajemniczenia. Rzecz jasna mam tu na myśli stan nadmiernego upojenia alkoholowego, w którym wszystko wydawało nam się zupełnie inne niż w trzeźwej rzeczywistości (hie hie).

I na taką właśnie przypadłość cierpi tytułowa bohaterka tej opowieści, urocza i delikatna jak płatek róży Joana Prats (Barbara Goenaga), córka wielkiego wynalazcy produkującego wyjątkowe soczewki wykorzystywane do produkcji nowatorskich jak na XIX wiek urządzeń optycznych do broni palnej. Całość stanowi fantastyczny punkt wyjściowy do fabuły. Tajemnicza choroba, mroczny klimat i dziewiętnastowieczna Barcelona. Eugenio Mira, młody i mało doświadczony reżyser, miał jednak za zadanie wpleść w to wszystko element intrygi, zamieniając ten mocno psychologiczny pastisz w typowy thriller o dość pospolitym charakterze sensacyjnym.

Zabieg ten niestety się nie powiódł. Jak to mawia powszechnie znana medyczna humoreska, operacja się udała, pacjent zmarł. Punkt wyjściowy opowieści został postawiony pod ścianą już bodaj w dwudziestej minucie filmu. Z każdą kolejną dokładano mu zupełnie zbędnego żelastwa, jakby celowo zabraniając rozwinąć jego rządnych przygód skrzydeł. Zagubioną w świecie rzeczywistym Joanę ukazano w trochę za bardzo powierzchowny sposób, skupiając się bardziej na wątku sensacyjnym. Zamiast zgłębić jej agnostyczny świat pełen surrealistycznych doświadczeń, twórcy trzymali rękę na pulsie, by film nie przerodził się broń Boże w pseudointelektualny i niezrozumiały dla przeciętnego kinomana psychologiczny bełkot. W końcu Agnozja nastawiona jest na duży kinowy zysk. Zepchnięcie jej w niszowe nawiasy nie wchodzi w ogóle w grę. A szkoda.

I właśnie dlatego, że pomimo niezłego pomysłu i dobrego europejskiego podejścia do procesu tworzenia filmu, zrobiono z niego mało wyszukany pospolity produkt, poczułem się w połowie filmu lekko oszukany i znudzony tą farsą. Agnozję próbowano w pewnym momencie reanimować lekkim zabarwieniem o charakterze romantycznym, wdrażając do jej krwiobiegu wątek miłosny, lecz na niewiele się to zdało. No, mnie w każdym bądź razie, zaloty Vicenta (Felix Gomez) nie wydały się zbyt czarujące, choć dam sobie rękę uciąć, że gros kobiecej publiki będzie odmiennego zdania. W pewnym momencie wszystko się wysypało. Spisek, sensacja i intryga przestały być ciekawe i szybko się okazało, że nic innego już jego pomysłodawcom nie pozostało. Trzeba było więc wymyślić w tych podupadających okolicznościach przyrody jakieś interesujące zakończenie. I wymyślono. Takie, które dobitnie podkreśla nijakość i naiwność produkcji.

Agnozja jest filmem który sam nie wie o czym chce być. Ja sam tego nie wiem i nie wiem też, czy wiedzą to także jego producenci. Przekombinowali, chcieli za dużo na raz z niego wydusić. Stworzyć coś mądrego, ale jednocześnie prostego i nadającego się na emisję w piątkowym Superkinie na TVNie. Ratuje ją jednak mroczna scenografia i dobrze oddany klimat XIX wiecznej rzeczywistości. Polecam nie popełniać tego samego błędu co ja i nie nastawiać się na coś głębszego. Agnozja pomimo licznych zmyłek, ciągle jest tylko kinem stricte rozrywkowym. Myślę, że jeśli porównam ją z francuskim Vidocq z przed dekady, to nie będzie to zbyt wielkim nadużyciem. Gdyby jednak twórcom starczyło odwagi i gdyby podążyli z chorobą Joany w kierunku Motyla i Skafandra... ale też, co ja pierniczę. Są filmy i filmy. I niech już lepiej tak pozostanie.

3/6

IMDb: 5,4
Filmweb: 5,6